Dziesięć wieków i kilkanaście lat

Rok 1939 zapoczątkował koniec żydowskiego świata w Europie Środkowej. Także polskich Żydów, obywateli II Rzeczypospolitej, Niemcy pozbawili najpierw domu, mienia i wszelkich praw, a na końcu życia. Nieliczni, którzy dożyli roku 1945, w większości opuścili swoją ziemię rodzinną, w trzech kolejnych falach emigracji.

24.05.2006

Czyta się kilka minut

Czy Żydzi zostali z Polski wygnani? Zanim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, dla wielu brzmiące drastycznie, muszę zaznaczyć, że wygnanie z jakiegokolwiek państwa może być przymusowe, pod naciskiem, na mocy decyzji władz albo quasi-dobrowolne, czyli w sytuacji, gdy wygnaniec opuszcza kraj formalnie z własnej woli, ale decyzja jego jest owocem okoliczności, na jakie człowiek ten nie miał wpływu; faktycznie jest ona podejmowana pod bardziej lub mniej zakamuflowanym przymusem. Takim może być np. głód, który "za chlebem" bohatera noweli Marii Konopnickiej wygnał do Brazylii.

Zagłada Europy Środka

W przypadku trzech milionów polskich Żydów, którzy przed 1939 r. byli obywatelami polskimi, termin "wygnanie" ma znaczenie szczególne i wieloznaczne: w końcu zanim zostali w ogromnej większości zamordowani przez niemieckiego okupanta, najpierw przez kilka lat okupant ten pozbawiał ich systematycznie ziemi ojczystej, domów i wszelkiego majątku.

Tak było również w mojej rodzinnej Łodzi. "Prześladowania Żydów zaczęły się tuż po zajęciu Łodzi przez wojska niemieckie, 8 września 1939 ? czytamy w "Vademecum, Łódzkie Getto 1940-1944" (Wydawnictwo Bilbo, Łódź 2003). ? Od razu zastosowano rasistowskie ustawy norymberskie z 15 IX 1935 r., które naziści wprowadzili wcześniej wobec Żydów niemieckich, austriackich i czeskich. Formalnie obowiązywały one na ziemiach wcielonych do Rzeszy od 31 maja 1941 r., ale była to jedynie legalizacja ex post".

Dosłownie w 24 godziny po zajęciu Łodzi przemianowano główną ulicę miasta, Piotrkowską, na Adolf-Hitler-Strasse, ogłaszając jednocześnie, że Żydom nie wolno poruszać się po tej ulicy. Rodzina nasza, aż do przymusowego wysiedlenia do getta, mieszkała jednak (pod numerem 41) przy tej ulicy, więc wychodzenie z domu choćby po zakupy związane było z niezwykłą wprost ekwilibrystyką. Po dokładnym rozejrzeniu się jeszcze w bramie, czy nie nadchodzi niemiecki patrol, biegło się do najbliższego domu, który miał podwórko z przejściem na jedną z równoległych ulic (Wschodnią z jednej strony i Zachodnią z drugiej).

W porównaniu z tym, co nastąpiło w nadchodzących miesiącach, był to niby drobiazg, jednak już od pierwszej chwili dano Żydom odczuć, że nie traktuje się ich jak ludzi, ale jak zaszczute zwierzęta. Następnie przez bez mała pięć lat - dokładnie: 1694 dni i nocy, aż do deportacji do obozu śmierci w Au-

schwitz w sierpniu 1944 r. - wegetowaliśmy w łódzkim getcie, przy katorżniczej pracy i o bezustannym głodzie, nieprzerwanym nawet na chwilę. Chociaż Łódź ? w odróżnieniu od Warszawy i wielu innych polskich miast ? nie została okaleczona w wyniku działań wojennych, całe dotychczasowe życie legło w gruzach. Wycieńczeni do ostateczności ludzie padali jak muchy.

W tych nieludzkich warunkach rodzinie naszej, składającej się z rodziców i czworga dzieci, udało się w jakiś wprost niewytłumaczalny sposób dotrwać do sierpnia 1944 r., gdy w jednym z ostatnich transportów ze stacji Radegast wysłano nas w bydlęcych wagonach do obozu, gdzie powitał nas wykuty w żelazie napis nad bramą: "Arbeit macht frei".

Ojca i matkę, którzy mieli wówczas po 51 lat, oraz 20-letniego brata dr Mengele (ów anioł śmierci Auschwitz) niedbałym ruchem palca skierował od razu w stronę komór gazowych i krematorium, dwie siostry oraz mnie skierowano w stronę tzw. Zigeunerlager, czyli obozu cygańskiego. Siostry, oczywiście odseparowane od nas, mężczyzn, skierowano po kilku tygodniach do obozu koncentracyjnego Stutthof, gdzie po kilkumiesięcznych męczarniach obie zginęły, na progu wyzwolenia.

Mnie, jako jedynemu z całej rodziny, udało się przeżyć.

Mechanizmy puszczone w ruch w 1939 r. doprowadziły nie tylko do śmierci i tułaczki milionów ludzi w Europie Środkowej. W ciągu kilku lat dokonał się proces "zniszczenia pewnej tożsamości, tradycji i myślenia, które w tej części Europy trwały przez kilkaset lat" - jak pisał kilka lat temu w "TP" prof. Timothy Snyder. W efekcie "powojenna Polska nie stała się państwem jednolitym pod względem narodowościowym dlatego, że jej granice przesunięto w taki sposób, aby dostosować je do granic obszarów zamieszkanych przez określone grupy etniczne. Stała się takim państwem, ponieważ to grupy ludności zmuszono do przystosowania się do kształtu granic".

Pierwsza fala

Konstatacja ta dotyczy także polskich Żydów: II wojna światowa zakończyła tysiącletnią historię ich obecności w Europie Środkowej. Ci, którzy ocaleli, w większości opuścili powojenną PRL w trzech dużych falach emigracyjnych.

Pierwsza fala trwała w latach 1945-49, przy czym cechowało ją to, że uratowani z hitlerowskich obozów Żydzi polscy właściwie nie wyjeżdżali z Polski, ale z Niemiec i Austrii, dokąd zesłał ich okupant. Emigracja ta, której celem było państwo żydowskie, rozpoczęła się, zanim jeszcze państwo to, czyli Izrael, powstało (dopiero w 1948 r.). Ludzi tych wygnała - czy też: powstrzymała od powrotu do Polski - świadomość, że okupant hitlerowski uczynił z ziemi polskiej cmentarzysko żydowskich popiołów. Nawet nie grobów, na których można położyć kwiat czy też, żydowskim zwyczajem, kamyk, na znak pamięci. Trudna, dla niektórych niemożliwa była myśl o próbie odbudowania życia na cmentarzysku, często wszystkich bliższych i dalszych członków rodziny.

Fala ta, rozpoczęta w 1945 r. z Niemiec i Austrii, kontynuowana była także z Polski. Wielu uratowanych z obozów śmierci wróciło początkowo do ojczyzny, do Polski, w nadziei odnalezienia kogoś z rodziny. Ale gdy nikogo nie znaleźli, wzięli do ręki kij wędrowny i szukali miejsca, gdzie mogliby odbudować zrujnowane życie. Ta emigracja, odbywająca się wtedy za cichą zgodą władz PRL, nabrała większego rozmachu po tym, gdy do Polski zaczęły przybywać rzesze tzw. repatriantów z Kresów oraz z łagrów i z zesłania w głębi ZSRR, wśród których znaczny odsetek stanowili Żydzi. Wielu z nich pognała dalej właśnie niemożność powrotu do normalnego życia w tym właśnie miejscu.

Poważnym bodźcem, który spowodował znaczne wzmożenie fali emigracji i przekonał wahających się, że nie ma dla nich miejsca w Polsce, był urządzony już polskimi rękoma 4 lipca 1946 r. pogrom kilkudziesięciu Żydów w Kielcach - niezależnie od tego, kto był zakulisowym inicjatorem tego zbrodniczego wydarzenia (historycy sądzą dziś, że było to NKWD). Po pogromie tym dramatycznie wzrósł strumień Żydów opuszczających Polskę. Akcję emigracyjną, zwaną po hebrajsku Bricha (ucieczka), organizowały działające jeszcze legalnie partie syjonistyczne, które powołały nawet specjalny międzypartyjny komitet koordynacyjny. Dzieje tej akcji opisał jej kierownik Stefan Grajek, jeden z przywódców Powstania w Getcie Warszawskim, w książce "Po wojnie ? i co dalej?" (Warszawa 2003).

Dramatyczny zwrot nastąpił pod koniec 1949 i na początku 1950 r., gdy - pod naciskiem komunistów polskich narodowości żydowskiej - ministerstwo administracji publicznej przystąpiło do likwidacji wszystkich żydowskich partii politycznych, dotąd działających legalnie czy półlegalnie. Terminy ich likwidacji zostały ściśle ustalone: syjonistyczno-religijna partia Mizrachi miała się rozwiązać do

1 grudnia 1949 r., Hitachdut - do 20 grudnia, Ichud i dwa odłamy Poalej Syjon - do 1 stycznia 1950 r. Ich działacze, w obawie przed komunistycznymi represjami, szybko opuścili PRL.

Paradoks historii

Równocześnie zamknęła się możliwość wyjazdu dla Żydów. Zakazu przestrzegano rygorystycznie, co powodowało wiele ludzkich tragedii. To samo dotyczyło zresztą innych obywateli PRL; kto chciał uciec na Zachód, musiał ryzykować przejście przez "zieloną granicę" - i podobnie uciekało wielu Żydów. Wiele było bowiem przypadków, gdy np. mąż wyjechał przed 1949 r., a żona została. Gdy klamka zapadła, niejedna rodzina znalazła się w rozłące, bez nadziei na połączenie. Wszystkie prośby do władz komunistycznych o zezwolenie ? na zasadzie humanitarnej ? na wyjazd były odrzucane.

W PRL pozostali wtedy tylko ci Żydzi, którzy los swój i przyszłość wiązali z Polską, uważając ją za jedyną ojczyznę, którą wielu z nich kochało tak, jak Tuwim określił swoją miłość do Łodzi: "jak matkę niedobrą ? dziecię". Podejmowali pracę czy naukę, zakładali rodziny i starali się jakoś znaleźć miejsce dla siebie.

Jest paradoksem historii, że właśnie wtedy - także w okresie najgorszego stalinizmu - po raz pierwszy bodaj w dziejach Polski Żydzi czuli się pełnoprawnymi obywatelami. Nie było już dziedzin, do których wstęp był im wzbroniony. Po raz pierwszy w historii można było spotkać Żydów na najwyższych stanowiskach w aparacie państwa, który dotąd był dla nich zamknięty (jest gorzką prawdą, że także w aparacie represji). Po raz pierwszy spotkać można było Żydów jako wysokich oficerów w wojsku.

Jeśli pamięta się pogardliwy stosunek do "Mośków" w przedwojennej armii, jeśli pamięta się obrzydliwe zawołanie "Jojne, idź na wojne", jeśli pamięta się trudności robione wielu Żydom, którzy chcieli wstąpić w szeregi tworzonej w ZSRR armii gen. Andersa ? nietrudno zrozumieć entuzjazm wielu Żydów w PRL-u na widok pułkowników czy generałów polskich pochodzenia żydowskiego. Dopiero wtedy, na krótki zresztą okres (o czym wtedy jeszcze nie wiedzieli), zburzono wokół Żydów mury społecznego getta.

Minęło kilka lat i nadszedł rok 1956, czyli kryzys wewnętrzny w partii komunistycznej, która odkryła, że jej dotychczasowa polityka była wynikiem "błędów i wypaczeń", od których gwałtownie się odcięła, zapewniając solennie, że odtąd wszystko już będzie dobrze. Po tym, gdy w "ojczyźnie socjalizmu" potępiono "kult jednostki" nieżyjącego już Stalina i skomrpomitowano stalinizm, także w jego polskiej wersji, nad Wisłą nastąpił krótkotrwały okres "odwilży" i polskiego Października, którego ukoronowaniem był powrót Władysława Gomułki do władzy w państwie i w PZPR.

Nastąpiło też rozluźnienie cugli (stąd zapożyczona od Erenburga nazwa "odwilż"). Ludzie poczuli się wolni i nieraz mówili, co myślą, na co nie zdobyliby się jeszcze niedawno. Między innymi odżyły dotąd tłumione przez władze nastroje antysemickie, szybko podchwycone przez jedną ze zwalczających się grup w kierownictwie partii komunistycznej. W poszukiwaniu kozła ofiarnego, zgodnie z przysłowiem, że "jak bida ? to do Żyda", niektórzy prominenci partyjni dopatrzyli się źródła partyjnych "błędów" w nadmiarze członków partii pochodzenia żydowskiego. Jeden z dostojników PZPR, Zenon Nowak, wystąpił na posiedzeniu Komitetu Centralnego z tezą, że dla przezwyciężenia trudności trzeba dokonać "narodowościowej regulacji kadr". Hasło zostało podjęte, a każdy je sobie tłumaczył na swój sposób.

Doświadczenie obcości

Kilka przykładów z osobistego doświadczenia.

Któregoś dnia brałem udział w wywiadówce w szkole podstawowej, do której uczęszczał mój 9-letni wtedy synek. W pewnej chwili zabrał głos jeden z ojców. "Nie pozwolę, by moje dziecko bite było przez obcych!" - gardłował mężczyzna w mundurze majora. Kilka dni wcześniej mój syn, uczeń trzeciej klasy, wrócił do domu z podrapaną twarzą. Pobił się z jakimś chłopcem o gumkę do mazania. Z przejęciem tłumaczył, że to tamten był winien, bo chciał mu ją ukraść. A teraz ojciec tego chłopca, który również wrócił do domu podrapany na twarzy, stoi na zebraniu rodzicielskim i krzyczy, że jego dziecko zostało pobite przez "obcego". Byłem wstrząśnięty. Nie chodziło o to, kto miał rację w sporze o gumkę, lecz o to, że oficer wojska (może bezpieki?) mówi publicznie, że ja i mój syn jesteśmy tu obcy. I rzecz najbardziej wstrząsająca: nikt nie zwraca na to uwagi, nikt nie mówi mu, że się myli. Gdy wszyscy się rozeszli, podszedłem do nauczycielki. Miła, młoda dziewczyna, starała się, ale nie zawsze dawała sobie radę z rozbrykaną klasą.

Nie, nie zauważyła niczego szczególnego w tym, co powiedział major.

- Że powiedział "obcy"? Hm... Jakby to wyrazić? Chciał chyba powiedzieć, że pan jest... Jakby to rzec...

- Żydem? - pomogłem jej.

- No właśnie - ucieszyła się, że ją zrozumiałem.

Nie zrozumiałem jednak. I nie tylko tym razem. Także kilka tygodni później, gdy przyszedłem powtórnie, mówiąc, że mam delikatną sprawę. Zaprosiła serdecznie, bym usiadł.

- Mały przychodzi ostatnio do domu z płaczem - zacząłem - że mu koledzy dokuczają i wołają na niego "Żyd". Wytłumaczyłem mu, że nie powinien się czuć tym dotknięty, bo rzeczywiście jest Żydem. Starałem się mu wyjaśnić, że być Żydem nie jest ujmą. Gdy myślałem, że mnie już zrozumiał, powiedział ze łzami, że chłopcy nie tylko jego przezywają Żydem, ale także mnie. "Tatusiu, przecież ty na pewno nie jesteś tym...". Nie odważył się użyć słowa "Żyd" wobec mnie. Widocznie mimo mojego tłumaczenia nie zrozumiał, co znaczy przynależność do tej czy innej narodowości.

Przerwałem, czekając na jej reakcję. Była skonsternowana. Nie wiedziała, do czego zmierzałem i czego od niej chcę. Sam zresztą tego nie wiedziałem. Co mi może pomóc ta dziewczyna?

- Myślałem, że w Polsce nikt mi już nie będzie wypominał mojego żydowskiego pochodzenia. A już na pewno nie mojemu synowi. Widocznie byłem zbytnim optymistą. Postaram się wytłumaczyć małemu, że nie powinien się czuć dotknięty, że ktoś mówi na niego "Żyd" - powtarzałem, co przed chwilą mówiłem. - Może popełniłem błąd, że dotąd unikałem tego tematu, i mały nie wiedział, że ojciec jest żydowskiego pochodzenia. Postaram się błąd ten naprawić. Ale tego od razu zrobić nie można. Dziecko nie jest w stanie strawić takich gwałtownych zmian. Czy szkoła jednak nie powinna w tej sprawie czegoś uczynić? Czy pani jako wychowawczyni klasy nie może mi pomóc?

- Czy chciałby pan, żebym pomówiła z małym? - ożywiła się. Spojrzałem na nią, jak na zjawę.

- Z nim? Myślałem, że jako wychowawczyni wyjaśni pani dzieciom, że nie powinny dokuczać koledze z powodu jego pochodzenia. Czy uważa pani za rzecz naturalną, że dziewięcioletnie dzieci wołają na kolegę "Żyd", choć pewnie nie wiedzą, co to słowo znaczy?

Nie odpowiedziała. Wycierała nerwowo okulary. Czekałem. Ona w końcu musi coś powiedzieć. Przecież jest wychowawczynią. - Cóż mogę zrobić? - głos jej zadrgał. - On jest naprawdę jedynym Żydem w klasie, więc musi trochę pocierpieć...

- Musi? - powtórzyłem. - Aha, rozumiem.

Nazajutrz mały wrócił ze szkoły rozpromieniony. Nauczycielka była dla niego serdeczna i pochwaliła go kilkakrotnie wobec klasy. Dwa razy nawet poleciła innym chłopcom, by brali z niego przykład. Czy mówiła coś na temat tego, że jest Żydem? Mały spochmurniał. Nie, nie mówiła. Ale i tak wszyscy wiedzą. Nawet chłopcy z innych klas wołają na niego na przerwie "Żydziak".

Nie tylko chłopcy w klasie tak wołali. Sąsiadka, z którą żyliśmy przez lata w przyjaźni, wyzwała pracującą u nas od pięciu lat gosposię od "żydowskich pachołków". Zawsze była grzeczna, nie miała zresztą powodu, żeby odnieść się inaczej do mnie i mojej rodziny. A teraz nagle zaczęła się na nas boczyć. I przy kilku okazjach wtrąciła, ni stąd ni zowąd, słowa "my, Polacy". Podczas rozmowy na temat ślubów góralskich powiedziała, patrząc mi w twarz: "Tego nie-Polak nie potrafi zrozumieć".

Któregoś wieczoru, wracając z pracy (byłem młodym reporterem w gazecie) poczułem podchodząc do drzwi dziwny zapach. Czyżby u sąsiadów ulatniał się gaz? Nacisnąłem klamkę i cofnąłem szybko rękę. Była wysmarowana jakąś mazią. W półmroku nie widziałem, co to. W łazience obejrzałem rękę. Była powalana kałem.

Fala druga, fala trzecia

Tymczasem od kilku miesięcy w kraju zapanowała atmosfera wolności. Przestano się bać. W prasie pisano o sprawach, za wspominanie których niedawno szło się do więzienia. Ludzie poczuli się wolni. Nie tylko ludzie. Wolni poczuli się także antysemici, których było więcej, niż można było przypuszczać. Znajomy, sąsiad, kolega z pracy, którzy nigdy nie dali poznać po sobie, że mają jakieś uprzedzenia wobec Żyda - przypomnieli sobie nagle wszystko, co kiedyś słyszeli negatywnego o Żydach. W gazetach ukazywały się czasem artykuły przeciw antysemityzmowi, ale pisane przeważnie przez Żydów.

Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Wszystko to nie mieściło się w ramach światopoglądu, który przez lata w sobie kształtowałem. Po jakimś czasie żona, która wtedy pracowała w jednym z największych wydawnictw w Warszawie, opowiedziała o rozmowie, jaką miała z najbliższą koleżanką, z którą od kilku lat pracowała w jednym pokoju: - Gdy już miałyśmy wychodzić z biura, podeszła do mnie i powiedziała: "Kochana, gdyby znowu nadeszły ciężkie czasy, to wiedz, że o dzieci nie musisz się niepokoić. Ja z mamą je przechowamy".

Okazało się, że ona obawiała się, iż mogą nadejść czasy, gdy Żydzi znowu będą musieli się ukrywać, jak w okresie okupacji. W takiej sytuacji gotowa będzie wziąć dwoje naszych dzieci do siebie. Żona opowiadała: "Powiedziałam jej: »Kochana, czy sobie zdajesz sprawę z tego, co mówisz? Rozumiem, że masz szlachetne intencje, ale wyobrażasz sobie, że znowu trzeba będzie ukrywać żydowskie dzieci? Tu, w Warszawie?«. Koleżanka się rozpłakała".

Tego wieczoru postanowiliśmy wyemigrować z Polski.

Pod koniec 1956 r., niedługo po tym, gdy Gomułka niemal prosto z więzienia wrócił do gabinetu szefa partii, a więc faktycznego władcy Polski, władze otworzyły nagle granice dla emigracji obywateli pochodzenia żydowskiego. W ramach tej drugiej fali kilkadziesiąt tysięcy Żydów polskich, czy Polaków pochodzenia żydowskiego, wyjechało głównie do Izraela: jedynego kraju świata, gdzie nigdy nie usłyszą z pogardą "zarzutu", że są Żydami.

Czy zostali z Polski wygnani?

Ta druga fala była właściwie swoistą ucieczką przed ścigającymi Żydów upiorami. To była emigracja formalnie dobrowolna, ale faktycznie emigrujących zmusiło do wyjazdu rozczarowanie, które zdruzgotało ich wiarę w to, że socjalizm raz na zawsze zlikwiduje wszelkie formy ksenofobii i antysemityzmu, zapewniając obywatelom Polski równouprawnienie. To była emigracja protestu przeciw odradzającemu się antysemityzmowi.

Mimo to w Polsce pozostali jeszcze Żydzi. Ich związek z Polską był ? jak to nieraz podkreślali ? do tego stopnia nierozerwalny, że nikt i nic nie jest w stanie go podważyć. Ale minęło 10 lat i nastąpiły smutnej sławy "wydarzenia marcowe". Na ten temat napisano już wiele. Czego jednak autorzy tych publikacji nie podkreślili, to fakt, że ? oprócz hitlerowskich Niemiec ? był to pierwszy w nowożytnej historii wypadek, gdy władze jakiegoś państwa podejmują decyzje formalnie i faktycznie wymierzone przeciw Żydom. Polscy komuniści "upaństwowili" antysemityzm, czyniąc z niego filar swej polityki wewnętrznej.

Żydowska emigracja, wznowiona w 1968 r., różniła się jednak zasadniczo od dwóch fal poprzednich. Tamci emigranci formalnie wyjechali z własnej woli, na skutek sytuacji, jaka się ukształtowała w latach 1945-50 i 1956-58. Emigranci "marcowi" zostali wyrzuceni niemal siłą i wbrew woli. Dlatego ogromna większość z nich trafiła nie do Izraela, ale do Szwecji i Danii, gdzie potraktowano ich jako politycznych banitów i gdzie w znacznej mierze żyją do dziś.

***

Odmienne przyczyny i charakter tych trzech fal emigracji żydowskiej po 1945 r. w różny sposób pokierowały losem emigrantów. Pierwsza fala przybyła do Palestyny w okresie walk o powstanie niepodległego państwa i siłą rzeczy włączała się do tej walki, co otworzyło jej drogę do awansu społecznego. W pierwszym parlamencie izraelskim przytłaczająca większość posłów była pochodzenia polskiego i dowcipnisie twierdzili, że co prawda hebrajski jest językiem urzędowym, ale wszystkie ważne decyzje nieoficjalnie formułowane są po polsku i dopiero gdy mają przyjąć formalny kształt, tłumaczone są na hebrajski.

Druga fala, zwana "imigracją gomułkowską", sprowadziła do Izraela kilkadziesiąt tysięcy nowych obywateli, często wykształconych, którzy z większymi i mniejszymi trudnościami włączyli się w życie w ich nowym kraju, przyczyniając się jednocześnie do ogromnej popularności języka i kultury polskiej w Ziemi Świętej. We wszystkich większych miastach wyrastały jak grzyby po deszczu księgarnie polskie, oprócz dużego dziennika polskojęzycznego pojawiały się rozmaite periodyki od tygodników aż po kwartalniki i roczniki ? w języku polskim. Z tego okresu pochodzi popularna kiedyś anegdota o rozmowie dwóch Izraelczyków, z których jeden żyje tu już kilka lat i ani w ząb jeszcze nie opanował hebrajskiego. "To jak ty sobie radzisz w życiu?" ? dziwi się jego rozmówca. "Co znaczy: jak sobie radzę? ? odpowiada zapytany. ? Przecież doskonale znam polski".

Trzecia fala emigracji składała się z ludzi wyrzuconych siłą z kraju, do którego ich przodkowe przybyli przed wiekami i z którym czuli się mocno związani. Wobec nich nie może być wątpliwości, że byli wygnańcami.

ALEKSANDER KLUGMAN (ur. 1925 w Łodzi) był więźniem łódzkiego getta i obozów koncentracyjnych (m.in. Auschwitz). Od 1957 r. mieszka w Izraelu. Publicysta i pisarz, autor kilkunastu książek w języku polskim i hebrajskim oraz słowników polsko-hebrajskich. Członek-założyciel Fundacji Polonica w Ziemi Świętej. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2006