Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W punkcie sprzedaży elektronicznych przedmiotów otrzymałem naprawdę wyczerpujący opis wszystkich dostępnych modeli wraz z multum ich opcji ("Ten model potrafi za pana odebrać telefon"), troszkę się w tym pogubiłem, więc zamknąłem oczy i wskazałem szczęśliwca. Otworzyłem oczy, zobaczyłem, że wybrałem opiekacz, po czym znów zamknąłem oczy i poprosiłem pana sprzedawcę, żeby po prostu wziął jakiś GPS ze średniej półki i włożył mi do koszyka. Po kilku minutach szamotania się pośród półek jakoś udało się trafić do kasy. Kupiłem. Kości zostały rzucone. Jedziemy samochodem, w samochodzie GPS. Z konieczności (brak czasu) decydujemy się na tzw. "rozpoznanie walką" ? la bitwa pod Lenino. Przyssałem urządzenie do szyby (udało się już za dwunastym razem), zasiliłem z gniazdka i przystąpiłem do tzw. konfiguracji. Dotykowy ekran był rzeczywiście bardzo czuły, dlatego pierwszą godzinę spędziłem iście orientacyjnie, szamocząc się w opcjach menu (nie jest łatwo dokonać właściwego wyboru w języku greckim - tak mi się spontanicznie ustawiło). Gdy wreszcie wróciłem do łacińskiego alfabetu - byliśmy w domu. To jest niezupełnie, przecież jechaliśmy już długo, jechaliśmy przed siebie, jechaliśmy na czuja, traktując to jechanie jako niewątpliwy początek nowej przygody. Zwłaszcza że TO COŚ przemówiło. Głos damski, timbre nieirytujący, nazbyt może stanowczy. No, ale może jestem przeczulony, uprzedzony i uczulony. Słyszałem od znajomych, że podobno można sobie zainstalować wokal ? la Andrzej Lepper - to ci dopiero cymes, zwłaszcza w tzw. sytuacjach podbramkowych. Ciekawe, jak Lepper mówi po grecku... Nieważne, ważne, że w naszym samochodzie było nieinwazyjnie, z dystansem. No i dobrze, przecież długa droga daleka przed nami. Cieszył mnie ten mały ekranik z widokiem trasy w 3D, a nawet pikające oznaczenia fotoradarów. Tymczasem zapadły ciemności, byliśmy już mocno na południu - i jakoś tak wtedy zaczął się horror. Ni z tego, ni z owego głos zwariował! Nie to, że jakoś się zmienił, syczał, straszył czy krzyczał. Po prostu chciał nas zabić. Kazał nam wjeżdżać w przesieki, pruć przez przysiółki, zapylać przez zaspy w litym borze.
Moja średnia córka Jadwiga nie zdzierżyła psychicznie, dokonawszy odkrycia, że mamy do czynienia z czarownicą Dżi-Pi-Es, która chce nas wywieść na manowce. "Dlaczego ona to robi?" - powtarzały po chwili wszystkie moje córki. Otóż najprawdopodobniej chce nas zwieść, a później zjeść. Z tyłu pojazdu zapanowała panika. Wtedy zastosowaliśmy genialnie prostą (i bardzo, zdaje się, popularną) taktykę: postanowiliśmy potraktować wiedźmę nieco przekornie i zawsze postępować odwrotnie. "Ona nam mówi w lewo? To my w prawo! I co, Dżi-Pi-Es? Łyso ci?". Dzieci zareagowały katartycznym śmiechem. Igrcom i radościom nie było końca. Tak bawiliśmy się jeszcze kilkadziesiąt minut. Radość dziatek warta była pieniędzy wydanych na to średniej klasy urządzenie. Na szczęście w sudeckich ciemnościach nie byliśmy sami, na siebie tylko zdani i na czarownicę: dżi-pi-es. Żona znała właściwą drogę.