Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mamy przed sobą płytę nagraną w 1958 roku, i był to właśnie rok, w którym Szostakowiczowi zaczęła schnąć ręka. Dlaczego zaczęła schnąć? Nie wiemy. Właśnie w tym 1958 roku, w Paryżu, robiąc przykrość socjalistycznej ojczyźnie, w ostatnim niejako momencie, zarejestrował Szostakowicz trochę swojej muzyki we własnym wykonaniu, znów nam dostępnej dzięki reedycji.
Najpierw Koncert c-moll, tonacja tylko dla żartu taka patetyczna, bo utwór to wesoły, chwilami aż boki zrywać, zwłaszcza w finale, gdzie trąbka i fortepian są jak Pan Lis i Pani Wrona z “Piaskowego dziadka". Z kolei Koncert F-dur, napisany dla synka Maksymka w prezencie, więc też wesoły, choć w pierwszej części wpadający w podniosłe tony (ogółem jest to bezceremonialne nabijanie się z Rachmaninowa). Teraz Trzy Tańce Fantastyczne, młodzieńcze, trochę w cierpkim stylu Satiego, i wreszcie parę Fug, wraz z poprzedzającymi je Preludiami, bardzo nas Szostakowicz tymi Fugami wzrusza, bo słychać tu po prostu, jak je kocha i jaką napełniają go dumą.
Jego styl gry jest taki, że zaczynamy się zastanawiać, jakim fuksem otrzymał wyróżnienie na I Konkursie Chopinowskim, Chopin w jego wykonaniu dopiero by nas rozśmieszył! Jakiś krytyk napisał o tej grze, że jest quite brilliant, znowu dowcip, jak może być coś “nieomal kapitalne"?, a jednak może, taka właśnie jest gra Szostakowicza. I to nie tylko z powodu tej ręki, która mu tam pomału, acz słyszalnie schnie. Z powodu raczej tego, że Szostakowicz zawsze jest taki nie do końca, półgębkiem, jak piernik do wiatraka, te jego Koncerty brzmią tak zabawnie, bo on je gra z całą powagą, w poczuciu nieuchronności przekornego Losu, odwrotnie niż Max Reger (też samozwańczy Bach), co w trakcie wykonywania swoich wzniosłych sonat rozśmieszał szeptem przewracającego mu nuty studenta. Coś ich tu jednak łączy, autor Pasji Mateuszowej też był podobno człowiekiem dowcipnym.