Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Znacie Dylana? Nie znacie, więc tym bardziej posłuchajcie. Proszę darować tę apodyktyczną parafrazę, jednak trzypłytowa składanka, ładnie wydana po świetnym remasteringu, obala rozmaite uporczywe i upraszczające mity, ba!, dostarcza paru odkryć nawet odbiorcom nienajgorzej z artystą obeznanym. Już pierwsza ścieżka, "Song to Woody", przypominając o folkowym dziedzictwie, świadczy również o stricte muzycznych zainteresowaniach Dylana. Na razie to tylko odmienne traktowanie strun basowych (prosty akompaniament) i wiolinowych (nieco bardziej komplikowany). Szybko też słychać, jak gitarzysta dba o zmienność technik. Kiedy Dylan wzmacnia się elektrycznie, po części nawiązuje do rhythm and bluesa, w gruncie rzeczy wymyśla jednak nowy, własny gatunek muzyki rockowej ("Subterranean Homesick Blues", 1965). Potem piosenka staje się spektaklem, wykorzystującym różne środki i tradycje ("Rainy Day Women #12 & 35"). W 1967 r. artysta po raz pierwszy wraca do początków, oczywiście dokonując ich reinterpretacji. Oszczędna instrumentacja "All Along the Watchtower" wystarczyła przecież, by powstała muzyka o olbrzymim estetyczno-energetycznym potencjale (Hendrix, oczywiście, nagrał ją po swojemu, niemniej wypełnił wszystkie muzyczne idee już w tej kompozycji zawarte).
A potem całe mnóstwo różności form, przywoływanych gatunków i tradycji, ciągle świeżych pomysłów, aż do poruszających, długich opowieści z nagrań późniejszych, gdzie czasem wystarczy już nawet nie melodeklamacja, lecz recytowanie ("Brownsville Girl", 1986). Oczywiście, tego i owego mi na albumie zabrakło (w tym nagrań koncertowych), ale to tylko trzy dyski i niecałe cztery godziny muzyki. Ciekawe, co będzie z Dylanem dalej.