Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Każdy po swojemu, ale także z błogosławieństwem, jakim włada tylko obrzęd religijny. Dlatego przeskok w inny wymiar rzeczywistości jest trochę dziwny. Nagle przychodzi dzień, w którym pojawiają się ci sami, dotąd tak poważni ludzie, dźwigając ciężary. Pudła, torby, paczki układają na naszych oczach w jakiejś ujętej w ekrany przestrzeni i wydają się niesłychanie dumni z tego, co zrobili. Bo tych pudeł, paczek, toreb jest mnóstwo. Zaczynają padać liczby. Wielkie, coraz większe, ogromne. I jeszcze mają wzrosnąć.
Tyle że to wszystko jest po nic. I w dodatku niesprawdzalne. I wszyscy o tym wiemy. Do zarejestrowania komitetu wyborczego potrzeba stu tysięcy podpisów, więc PKW przeliczy nieco więcej niż owe sto tysięcy (wyrywkowo sprawdzając autentyczność podpisów), na wypadek, gdyby któreś okazały się nieważne. Po resztę nie sięgnie: czy ta reszta to będzie drugie sto tysięcy, czy dziesięć razy więcej, dla nadania kandydatowi prawa uczestniczenia w kampanii nie ma to żadnego znaczenia. Więc zapewnienia ludzi dźwigających owe zbiory, że jest tam np. pół miliona, wiszą w powietrzu. Od początku zresztą. Bo muszę uwierzyć, że żaden z tysięcy zbierających podpisy nie pomylił się ani razu.
To samo liczenie głosów, które uprawomocnia ustawy albo powoływanie i upadanie rządu nawet jednym przeważającym albo brakującym głosem - tu nie działa. Tu liczyć się ma tylko ślepa wiara, jeżeli komuś jest potrzebna do wywarcia wrażenia zwycięstwa już teraz, zanim zaczął się wyścig.
Ostatnim w tej zgryźliwej refleksji pytaniem jest to, ile ton tak po nic zużytego papieru będzie musiała zemleć niszczarka PKW. Ale może my musimy się bawić?