Dość dobra matka

Justyna Dąbrowska, psychoterapeutka: Kiedy rodzi się małe dziecko, jego matka potrzebuje od nas najwięcej troski i uwagi.

22.05.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”
/ Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”

MAŁGORZATA WACH: Porozmawiamy o pierwszej miłości?

JUSTYNA DĄBROWSKA: Porozmawiajmy.

Tej między matką a dzieckiem. Jak ona się zaczyna? 

Jeśli wszystko toczy się dobrze, to miłość matki do niemowlęcia jest tkliwa, zmysłowa i intensywna. Dziecko jest w centrum umysłu kobiety. Matka chce je mieć ciągle blisko siebie. Dotykać, wąchać, tulić i całować. Uwielbia na nie patrzeć. Uważa, że jest wyjątkowe, wspaniałe, niepowtarzalne. Niechętnie się nim dzieli. A przede wszystkim kontakt z niemowlęciem, karmienie go piersią może być dla niej źródłem zmysłowej przyjemności. Nic dziwnego. W końcu jeśli tej parze nikt ani nic nie przeszkadza, w ich ciałach będzie krążyć oksytocyna. Hormon stanu miłości i zaufania. Ten stan słynny brytyjski pediatra i psychoanalityk Donald Winnicott nazywał „pierwotnym macierzyńskim zaabsorbowaniem”.

Ile czasu trwa takie „zakochanie”? 

Musimy zacząć od tego, że to zakochanie nie spada na kobietę jak grom z jasnego nieba. To się staje, rozwija, krok po kroku. Ważną trampoliną do takiej miłości jest pierwszy kontakt matki z dzieckiem po porodzie, kiedy obydwoje dotykają się dosłownie „skóra do skóry”. Wiele kobiet wspomina tę chwilę jako kulminacyjną. Pierwszy dotyk, pierwsze spojrzenie w oczy. To taki dobry początek. Ale to dopiero wstęp do relacji, która się później będzie rozwijać przez wiele miesięcy i lat. Rzadko świeżo upieczone matki mówią o niczym nie zmąconej i wszechogarniającej miłości do dziecka „od pierwszego wejrzenia” – tam jest wiele innych uczuć.

Część początkujących matek nie odczuwa bliskości z dzieckiem, czasem trafiają na psychoterapię. Co wtedy mówią?

Wiele kobiet się niepokoi, bo nagle się orientują, że mają w sobie mieszane uczucia do dziecka. A przecież to zupełnie zrozumiałe i naturalne, że w nowej sytuacji, która tak radykalnie zmienia nasze życie, pozbawiając nas raz na zawsze wolności i narzucając odpowiedzialność za drugiego człowieka – czujemy się zagubione. Mieszane uczucia nie wymagają psychoterapii, tylko czułej opieki ze strony otoczenia.

Co do kobiet, które trafiają do gabinetu, z grubsza można je podzielić na trzy grupy. Jedne mówią, że są jakieś problemy z dzieckiem: „ciągle płacze”, „w ogóle nie chce ssać”, „nie można go uspokoić”, „nie ma stałego rytmu”. Druga grupa matek uważa, że to z nimi coś jest nie tak: podejrzewają u siebie depresję albo czują się zalewane niespodziewanymi dla siebie uczuciami, na przykład irytacji na dziecko. Nie rozumieją tego. Trzecia grupa to kobiety, które czują, że jest jakiś problem z relacją: „Myślałam, że od razu pokocham to dziecko, a nie czuję żadnej miłości” albo „Tak naprawdę mam go dość, żałuję, że się urodził”. O wrogości do dziecka kobietom mówić najtrudniej, dlatego dobrze byłoby, żeby pediatrzy czy położne kierowali taką matkę – lub rodzinę – do terapii lub innej formy szybkiej pomocy.

Może w pierwszym przypadku to kwestia zwykłej nadwrażliwości? 

Może tak być, ale ta nadwrażliwość ma ważny wpływ na relację. Proszę sobie wyobrazić, że matka wraca z dzieckiem ze szpitala. Lekarze powiedzieli, że jest zdrowe, a ono cały czas płacze. Nie pomaga karmienie, przytulanie, przewijanie, nic. Co myśli taka matka? Że się nie potrafi nim zająć. Że go nie rozumie. Że „jest do niczego”. Albo że dziecko jej nie chce, że ją odrzuca. W końcu kobieta się odsuwa. Nie mówię, że tak jest w każdym przypadku, bo każda historia jest inna. Mówię o tym, że ta dwójka od samego początku nawzajem na siebie wpływa.

I pojawia się poczucie winy?

Często. A gdy jest wina, to się szuka winnego. Matka jest do tego świetnym obiektem. Nie wystarczy, że sama się obwinia. Inni wokół niej też chętnie z tego korzystają. W matce lokuje się absolutny wpływ na dziecko: „No, weź z nim coś zrób”, „Jakbyś go tyle nie nosiła/nie spała z nim/nie przyzwyczaiła go do..., toby taki nie był”. Macierzyństwo to rola ekstremalna. Bardzo wymagająca, a jednocześnie najmniej ceniona społecznie.

W książce „Matka młodej matki” napisała Pani: „Jestem pewna, że gdybyśmy zapytali młode matki, jakiego uczucia doświadczają najczęściej, powiedziałyby nam, że najczęściej czują się nie w porządku”. Co to znaczy? 

Nasza kultura formułuje wobec matek bardzo wysokie oczekiwania, często wewnętrznie sprzeczne, z góry skazane na porażkę. Wiele z tych oczekiwań nie ma nic wspólnego z realnym życiem i opiera się na fałszywych założeniach. Otóż matka ma odnaleźć całkowite spełnienie w byciu całymi dniami z małymi dziećmi, żyjąc ich tempem, czerpać radość z wielogodzinnych zabaw klockami, ma być przy tym uśmiechnięta, odpowiadać na każde pytanie... Izolacja matek i dzieci od innych dorosłych jest nazywana „oddaniem i miłością”, a na dodatek matka powinna kochać dziecko niezmiennie i bezinteresownie – choć nie ma przecież takiego związku, w którym kocha się drugiego człowieka bez najmniejszej przerwy. To wszystko oczywiście ma się odbywać w wysprzątanym domu, gdzie na stole czeka świeżo ugotowane zdrowe jedzenie... Przecież te oczekiwania są bezwzględne. Na dłuższą metę trudno je spełnić.

Co w takim razie taka kobieta może zrobić, żeby czerpać radość z macierzyństwa?

Trudno czerpać z niego radość, gdy jest się zostawioną samej sobie. Wiele młodych matek mówi o poczuciu wyizolowania, samotności, wyłączenia z sieci relacji z innymi kobietami. To naprawdę wyjątkowa sytuacja w historii ludzkości, by noworodkiem opiekowała się stale jedna osoba. Niemowlę jest bezkompromisowe – i bezkompromisowo żąda dla siebie tego, czego potrzebuje do przetrwania. To jego prawo. Ale te żądania mogą być trudne do zniesienia dla matki. Dlatego zadaniem otoczenia takiej „zaabsorbowanej macierzyństwem” kobiety jest otoczyć ją swoistym kokonem troski i uwagi. I nie mówić jej, co ona ma robić, tylko pozwolić jej samej tego szukać, odkrywać, w jaki sposób może być matką po swojemu. Jakie matkowanie – temu konkretnemu dziecku – przyniesie jej największą satysfakcję. Jej, a nie jakiejś figurze „matki w ogóle”.

Dobrym przykładem jest karmienie piersią. Sama karmiłam swoje dzieci i to lubiłam. Ale są kobiety, dla których to sprawa nie do przejścia. I to też jest w porządku. Lepiej nie podawać piersi w ogóle, niż robić to z wrogością i obrzydzeniem. Tylko że kobiety rzadko sobie dają prawo do matkowania po swojemu, raczej ulegają wszechobecnym oczekiwaniom.

Jak Pani myśli, skąd wzięły się te oczekiwania? 

Żyjemy w epoce niesłychanego zgiełku. Dociera do nas, również do matek, mnóstwo rozmaitych narracji. W tym także tych o macierzyństwie. Można na to patrzeć jak na hipermarket, w którym jest mnóstwo produktów z napisem „najlepsze macierzyństwo”, a najlepiej z napisem: „nowość!” lub „dobrze przebadane!”. Matka chodzi między tymi półkami i nie wie, co wybrać. Jeśli zacznie szukać podpowiedzi w mediach, zagubi się jeszcze bardziej, bo dowie się, że jakaś kobieta po czterech tygodniach od porodu poszła do pracy i czuje się świetnie, a inna ma pięcioro dzieci i nie zamierza pracować w ogóle. Kobieta ogląda taki program i myśli: „To ja może tak spróbuję, bo nie chcę modelu matkopolkowego, który był w mojej rodzinie, gdzie matka się poświęcała dla dzieci, pracowała, a potem ledwo zipała i na koniec wystawiła bliskim rachunek za lata katorgi, oczekując wdzięczności. Albo zajmę się dzieckiem 24 godziny na dobę, bo moja matka tak nie zrobiła i na pewno przez to ja czuję się nieszczęśliwa”.

Kiedyś matkom nie wtrącano się tak mocno w wychowanie?

Myślę, że zawsze się wtrącano. Pamiętam, jak przeszło 20 lat temu zwracano mi uwagę, że moja córka jest źle ubrana, bo jej sukienki były długie i kolorowe. Mówiono: „Jak pani ją ubiera, jak Cygankę?!”. Tyle że kiedyś model matki był bardziej jednorodny: cierpiętniczo-masochistyczno-poświęcający się. Było jasne, że matka istnieje po to, żeby poświęcić się dzieciom. Koniec kropka. Teraz tych narracji jest bardzo wiele. Dlatego takie ważne jest, żeby odłożyć te opowieści trochę na bok i postarać się wsłuchać w siebie i w swoje dziecko. Kiedyś, w wielopokoleniowych rodzinach można było podpatrywać, jak kto się dzieckiem zajmuje, patrzeć na cudze wzloty i upadki, na trudności, na to, że niezależnie od modelu wszyscy czasem mają dość i że nie ma czegoś takiego jak ideał. Matki patrząc, jak inna kobieta zajmuje się ich dzieckiem, widziały to dziecko z innej perspektywy, w innej relacji. Poznawały je z wielu stron. Dziś dla wielu kobiet ich noworodek jest pierwszym małym człowiekiem, jakiego trzymają na rękach.

Niektórzy pomyślą, że sugeruje Pani matkom, żeby stawiały swoje potrzeby wyżej niż potrzeby dziecka. 

Myślę, że to jest tak jak z maskami tlenowymi w samolocie – jak się coś dzieje, to najpierw zakładamy maskę sobie, a potem dziecku. Dziecko chce mieć matkę żywą i w dobrej kondycji. Dlatego jej potrzeby są ważne. Żeby była wyspana i w miarę spokojna. Żeby się nie bała, żeby jej nie zalewała złość, żeby miała poczucie, że jako tako panuje nad swoim życiem. Jeśli matka będzie spokojna, to będzie mogła z zaangażowanym zaciekawieniem patrzeć, jak dziecko rośnie.

A dziecko niewiele więcej potrzebuje. Chce mieć obok siebie kochającą osobę, która zapyta: „Co mogę dla ciebie zrobić, mały człowieku?”. Potrzebuje patrzeć matce w oczy i widzieć w nich spokój, czuć, że jego matka swobodnie oddycha. Dzięki temu ono czuje, że wszystko będzie dobrze i że generalnie sprawy toczą się w dobrym kierunku.

Spokój udziela się dziecku...

Jeśli matka jest zaniepokojona lub wściekła, nieustająco wewnętrznie rozdarta, to nie może ze spokojem myśleć o dziecku, spokojnie mu się przyglądać, próbować różnych sposobów kojenia go. Matka – mimo wielu starań – nie zawsze się domyśla, czego dziecko potrzebuje. Ale nie ma w tym nic złego, dla dziecka ważne jest, że się staramy, próbujemy się wczuć w jego położenie. Chciałabym być dobrze zrozumiana: nie nawołuję nikogo do braku wrażliwości albo do lekceważenia potrzeb dziecka. Życzyłabym sobie tylko, żebyśmy bardziej ufali w jego odporność. Dzieci mają więcej tolerancji dla naszych błędów niż my sami.

Co w takim razie zrobić, żeby w relacji matka–dziecko zachować równowagę?

Zacznijmy od tego, że ta para nie jest w próżni. Naprawdę ich równowaga bardzo zależy od tego, co robi otoczenie. Jest pokusa, by zachwycić się „słodkim” wnukiem czy wnuczką, a porzucić własną córkę – „zdradzić ją”. Tymczasem kiedy rodzi się małe dziecko, jego matka potrzebuje od nas najwięcej troski i uwagi. To ją zapytajmy od progu: „Jak się dzisiaj masz?”, zanim pochylimy się szczebiocąc nad kołyską.

Trzeba też się zgodzić na to, że równowaga nie jest nam dana na stałe. Budowanie relacji to proces, na który składają się wzloty i upadki. Wszyscy to znamy przecież także z innych relacji. Czasem wszystko się układa gładko, a za chwilę mamy pod górkę. Tak wygląda życie. Budowanie relacji z grubsza opiera się na zaciekawieniu drugim człowiekiem. Takim wychyleniu ku niemu. Jeśli nam zależy na relacji z niemowlęciem – bo jemu na relacji z nami zależy na pewno – to warto próbować się dowiadywać, o co mu chodzi, próbować czytać sygnały, które do nas wysyła, a nie robić coś według instrukcji. Jeden płacz oznacza mokrą pieluchę, inny znużenie, a jeszcze inny chęć przytulenia się. Uczymy się to rozpoznawać. Każde dziecko jest inne, ma inne potrzeby. Jedno usypia w ciszy ciasno otulone, drugiemu nie przeszkadza orkiestra symfoniczna. To może wydawać się trudne, ale pamiętajmy, że małe dzieci pokazują nam, czy to, co robimy, im służy, czy nie.

Żyjemy w czasach, kiedy wszystko przyśpiesza. Od dziecka też się wymaga, żeby przyśpieszyło. 

To prawda. Oczekujemy od roczniaka, że zostanie z nową nianią, od dwulatka, że sam zaśnie. Dzieci szybko mają być „samodzielne”. A samodzielny człowiek to taki, który – jak sama nazwa wskazuje – jest sam, a zarazem jest dzielny. Nie lubię tego słowa. „Dzielny” kojarzy mi się z kimś, kto niczego nie potrzebuje. Nikt z nas nie jest „samodzielny”, wszyscy potrzebujemy relacji, powstajemy dzięki nim i dzięki nim jakoś radzimy sobie z życiem. Kiedy myślę o rozwoju, to wolę myśleć o stopniowym wyrastaniu z dziecięcej zależności.

Dlaczego temu ulegamy? 

Daliśmy sobie wmówić, że istnieje idealne rodzicielstwo. Że jak się tak porządnie wyedukujemy, naczytamy, nasłuchamy, to sami będziemy „świetni” i wychowamy „świetne” dziecko. Uważamy, że „moje dziecko świadczy o mnie”. Strach przed tym, że ktoś oceni i skrytykuje, sprawia, że nie możemy się przyglądać naszemu rodzicielstwu z zaciekawieniem. Z trudem także znosimy to, że czasem nasze dzieci są nieszczęśliwe – a przecież każdy z nas czasem bywa nieszczęśliwy! W efekcie, wielu rodziców czuje się tak, jakby nieustannie chodzili po polu minowym. Wystarczy, że dziecko poniesie porażkę albo jest mu smutno, a my myślimy: „Źle je wychowałam, za krótko byłam z nim w domu, za mało uwagi mu poświęcałam”... Ta spirala się nakręca.

Co w tej sytuacji robić?

Jeśli dzieci robią coś głupiego – a każdy z nas czasem robi coś głupiego – coś im się nie udaje albo przeżywają coś dramatycznie, to potrzebują spokojnej i uważnej obecności, pytania: „Czy mogę coś dla ciebie zrobić?”, a nie naszego obwiniania się.

Na ile relacje z matką przekładają się później na związki i relacje z innymi ludźmi?

Anna Freud powiedziała, że z naszym życiem jest jak z grą w szachy. Otwarcie jest bardzo ważne, ale nie decyduje o całej partii. Pierwsze relacje z bliskimi, także z matką, wpływają na kolejne relacje, ale kiedy stajemy się dorośli, to już wiemy, że „drugiego dzieciństwa nie będzie”. Niektórym się poszczęściło i czują się przede wszystkim uskrzydleni pierwotnymi relacjami, inni dla swojego szczęścia muszą się nieco bardziej natrudzić.

Mały człowiek dorósł i chce „odciąć pępowinę”. Jak sprawić, żeby ten moment był dla matki i dziecka jak najmniej bolesny? 

Nie ma czegoś takiego jak psychiczne, jednorazowe „odcięcie pępowiny”. Przeciąć można ją fizycznie, w momencie porodu. Natomiast to wewnętrzne, psychiczne połączenie trwa przez całe życie. Zmienia się tylko jego siła, forma, ekspresja. Co więcej, uważam, że nigdy nie osiągamy tzw. niezależności. W dorosłym życiu przekształcamy zależność dziecięcą w taką zależność, którą nazwałabym dojrzałością. Nie tylko fizycznie wyprowadzamy się z domu, ale oddalamy się od niego emocjonalnie: zaczynamy mieć poczucie odpowiedzialności za to, kim jesteśmy, rezygnujemy z dziecięcych żądań, mamy coraz lepsze poczucie oparcia w sobie i potrafimy postąpić wbrew rodzicom bez utraty poczucia bezpieczeństwa. Osiąganie tego stanu jest procesem, który trwa od narodzin przez całe życie, aż do śmierci naszych rodziców, kiedy ostatecznie się z nimi żegnamy – choć właściwie nadal nosimy ich w naszym wnętrzu.

Co spowodowało, że napisała Pani książkę „Matka młodej matki”? 

Zwykle piszę o tym, co mnie samą porusza i ciekawi, w co jestem zaangażowana. Bezpośrednim impulsem do pisania był fakt, że mogłam być przy narodzinach wnuka. To było dla mnie tak mocne i cenne wydarzenie, że chciałam się nim podzielić. Drugim powodem była chęć pokazania młodym matkom, że rozumiem ich perspektywę. Poczułam, że chcę wystąpić w ich imieniu, bo zobaczyłam, jak niełatwo jest występować dziś w tej roli. Chciałam je wesprzeć, przypomnieć im, że są godne zaufania i mają prawo odkrywać macierzyństwo na swoich zasadach. Pokazać, że jestem po ich stronie.

Córka chciała, żeby Pani z nią rodziła? 

Wręcz przeciwnie. Tak jak piszę w książce: „U. podkreślała, że bardzo mnie ceni i wie, że mogłabym być w takiej chwili dla niej cennym wsparciem, ale chce rodzić ze swoim ukochanym. Miesiąc przed porodem, kiedy zięć pojechał w służbowej sprawie na drugi koniec Polski, a U. mieszkała chwilowo u nas, pojawił się pierwszy skurcz. Potem kolejne. Pojechałyśmy na izbę przyjęć. Badanie wykazało, że poród jest na półmetku. W tej sytuacji postanowiłyśmy, że z nią zostanę. Pięć godzin po przyjeździe do szpitala na świat przyszedł Teoś”.

Co Pani wtedy czuła? 

Że właśnie zawiązałyśmy unię matek. Czułam, że dostałam wielki prezent od losu. Moja córka przeszła o własnych siłach przez jakieś graniczne doświadczenie, a ja mogłam być przy niej.

Nie czuła Pani, że coś się skończyło? 

Nie. Po prostu się zmieniło. Mamy nową płaszczyznę porozumienia. Ona sama czasem mówi: „Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego tak się trzęsłaś nad tym moim bratem, jak był mały”. Została matką, ale dla mnie zawsze będzie dzieckiem, o które będę się troszczyć.

Co chciałaby Pani przekazać matkom, które będą czytać ten wywiad? 

Chciałabym strawestować „Dezyderatę”, która wisi nad moim biurkiem: „Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu, i przyglądaj się pogodnie, jak twoje dziecko rośnie, zmienia się i dojrzewa...”. ©

JUSTYNA DĄBROWSKA jest psychoterapeutką w Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie, specjalizuje się w pomocy okołoporodowej. Założycielka miesięcznika „Dziecko” i jego wieloletnia redaktor naczelna. Autorka m.in.: książki „Spojrzenie wstecz. Rozmowy”, a ostatnio „Matka młodej matki”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

POLAK MAŁY WOLI DO MAMY
Jesteśmy zdecydowanie bardziej związani z matką niż z ojcem, częściej to do niej przychodziliśmy ze swoimi problemami – obiegową opinię potwierdzają badania CBOS-u.

W pamięci niemal wszystkich ankietowanych (92 proc.) zapisała się silna więź z mamą, połowa określała ją jako bardzo mocną. Badani bardziej powściągliwi byli w ocenach stosunków z ojcami – ciepłe relacje z tatą zapamiętało cztery piąte z nich.

Silniejsza więź z matkami wynika z ich większej obecności w życiu dzieci. Prawie wszyscy badani, którzy wychowywali się z obojgiem rodziców (90 proc.), przyznawali, że zazwyczaj zwracali się do mamy, gdy źle się czuli, coś ich bolało – aż trzy czwarte twierdzi wręcz, że w takich sytuacjach szukali pomocy wyłącznie u niej. Większość respondentów konsultowała z mamą plany na przyszłość (75 proc.) i mówiła jej o problemach w nauce (62 proc.). Z ojcami rozmawiali częściej jedynie na temat sytuacji w kraju i na świecie. Tylko co szósty badany angażował w swoje sprawy oboje rodziców w równym stopniu, a co dziewiąty miał większe oparcie w tacie niż mamie.
Poczucie bliskości z mamą i z tatą jest słabo zróżnicowane społecznie, jak wynika z badań. Silnej więzi z obojgiem rodziców sprzyja zaangażowanie religijne. Relacje z ojcami chłodniej wspominają badani rzadziej praktykujący religijnie, mieszkańcy większych aglomeracji i młodsi respondenci. Ci najmłodsi częściej niż pozostali deklarują też słaby kontakt z obojgiem rodziców. ©℗ EB

Źródło: „O mamie i tacie – kilka wspomnień z dzieciństwa”, CBOS, 2013 r.

WSPÓŁCZESNE LĘKI MAM

Niepewność, obawy oraz poczucie winy są jednymi z najważniejszych i podstawowych doznań konstruujących dziś macierzyństwo. To wnioski z raportu o ciemnych stronach macierzyństwa, przygotowanego w oparciu o badania jakościowe w ramach programu AXA „Wspieramy Mamy”.

Opieka i wychowywanie dzieci wciąż traktowane są jako domena kobiet i wpisane w ich świat: matek, babć, opiekunek, przedszkolanek, nauczycielek, lekarek. Ojcowie, mimo że oczekuje się od nich coraz większego zaangażowania w rodzicielstwo, a oni realnie coraz częściej zajmują się dziećmi, są w tym kobiecym świecie jedynie „pomocnikami” wykonującymi polecenia. W większości domów nadal na kobietach spoczywa odpowiedzialność za dzieci. Jak twierdzą autorzy raportu, powoduje to, że są one obarczone poczuciem winy i czują, że tak naprawdę ze swoimi problemami oraz wątpliwościami dotyczącymi dzieci muszą radzić sobie same.

Niepokoje matek zmieniają się wraz z rozwojem dziecka. Najwcześniej pojawiają się lęki związane ze zdrowiem potomka. Obawa ta towarzyszy matkom na każdym etapie życia dziecka, ale jej natężenie maleje wraz z jego wiekiem. Kobiety martwią się tym, jak dziecko będzie sobie radzić w życiu – czy będzie dobrym uczniem, czy będzie szczęśliwe. Niepokoją je także okoliczności zewnętrzne – czy dostanie się ono do przedszkola, czy nie trafi na nieodpowiednie towarzystwo.
Wiele obaw matek dotyczy także ich samych – tego, czy poradzą sobie z nowymi obowiązkami i czy będą podejmować słuszne decyzje. ©℗ EB

Źródło: „Ciemna strona macierzyństwa – o niepokojach współczesnych matek”, raport pod red. Małgorzaty Sikorskiej, AXA, 2012 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2016