Dochodzenie do siebie

Kto wie, czy dla dzisiejszej i jutrzejszej publiczności kulturalnej to nie dzieła dramaturgiczne i prozatorskie, lecz pisma prywatne Sławomira Mrożka okażą się najbardziej atrakcyjne.

21.09.2010

Czyta się kilka minut

W jednym z najbardziej przejmujących fragmentów "Baltazara" (2006) Sławomir Mrożek snuje rozważania wokół frazy "mój czas już minął". Czyni to bez słowa skargi czy pretensji, w sposób absolutnie wyjątkowy. Po prostu się skończyło - świat nie chce jego nowych, tj. napisanych w drugiej połowie lat 90. dramatów. W innym miejscu tego samego dzieła Mrożek wspomina o porażce, jakiej doświadczył po powrocie do kraju (1996) jako komentator spraw polskich. Wreszcie w autorskim wstępie do "Uwag osobistych" (2007) pojawia się zdanie: "Na wszelki wypadek żegnam się z Publicznością".

Krótkie pożegnanie

Pożegnanie to - przypomnijmy - wzięło się stąd, że w maju 2002 r. pisarz doznał udaru mózgu i był zmuszony niemal całkowicie zarzucić pisanie. Wyjątkiem był oczywiście wspomniany "Baltazar", autobiografia napisana z powodów terapeutycznych, rzecz, która pozwoliła mu wyjść z afazji. Pojawiły się jeszcze trzytomowe "Varia" (2003-2005) gromadzące stare, rozproszone teksty Mrożka, głównie użytkowe. A więc wszystko podporządkowane logice zamknięcia i pożegnania, odsyłające do kresu?

Otóż nie! Bo w tym samym czasie dostaliśmy dzieło fascynujące. Najpierw trzy obszerne zbiory korespondencji Mrożka, kolekcje listów do i od: Jana Błońskiego (2004), Wojciecha Skalmowskiego (2007) i Adama Tarna (2009). Gdzieś pod koniec 2008 lub na początku następnego roku pojawiła się plotka o rychłej publikacji liczącego ponoć kilka tysięcy stron "Dziennika". Im bliżej premiery (jak dziś wiemy - pierwszego spośród trzech tomów), tym głośniej słychać zapewnienia, iż będziemy mieli do czynienia z prawdziwą sensacją literacką.

Dzieło spoza czasu

Zostawiam na boku plotkarskie awizo, nie ono jest tu ciekawe. Interesujący jest ów mechanizm wyodrębniania się Mrożkowego dzieła poniekąd na nowo, niezwykłe zjawisko rekonfiguracji w obrębie dorobku autora "Tanga". Oczekując na pierwszy tom "Dziennika" (oznaczonego latami 1962-1969), można było co najwyżej przypuszczać, że dla dzisiejszej i jutrzejszej publiczności kulturalnej nie dzieła dramaturgiczne i prozatorskie, lecz pisma prywatne Mrożka mogą się okazać najbardziej atrakcyjne. Teraz zyskaliśmy bodaj pewność.

Tu muszą się pojawić dwie podpadające pod oczywistość uwagi. Po pierwsze, prywatne pisma Mrożka, listy i zapiski dziennikowe, nie są żadnym zastępnikiem. To pełnoprawna, niezwykle obszerna i wielowątkowa część jego pisarstwa. Prawdopodobnie najbardziej odporna na erozję nie tylko dlatego, że się dopiero wyłania (przed nami dwa pozostałe tomy "Dziennika" oraz nowe zbiory korespondencji). Obecna w owym korpusie pism prywatnych perspektywa podmiotowa przesądza o tym, że jest to część "mocna", zapraszająca do lektury - jeśli wolno tak powiedzieć - poza czasem, w którym pisma te powstały.

Po drugie - i tu już przechodzę do pierwszej odsłony "Dziennika" - tę część dorobku Mrożka należy czytać w całości, ponieważ poszczególne składniki dzieła, którego pierwszoplanowym bohaterem jest "ja" pisarskie, nawzajem się oświetlają i dopełniają. Mam tu na uwadze związki zachodzące między notacjami dziennikowymi i listami.

Pod datą 30 maja 1963 r. Mrożek zapisał: "Teksty tutaj notowane są uboższe o wszystkie listy prywatne. Miałem nawet ideę, żeby pisać niektóre listy przez kalkę, ale odrzuciłem". W dwu innych miejscach sygnalizuje pominięcia - rezygnuje z jakichś treści czy problemów, ponieważ powierzył je uprzednio bądź równocześnie swoim korespondentom. Zupełnie wyjątkowo, w finale pierwszego tomu, mamy do czynienia z sytuacją odwrotną: "Dziennik" nie jest w stanie udźwignąć emocji i myśli, jakie pojawiły się po nagłej śmierci pierwszej żony pisarza (31 X 1969). Diarysta przepisuje tedy listy, które wysłał w tamtym czasie do jednego z przyjaciół i do siostry.

Dlaczego to takie ważne? Ano dlatego, że bez uwzględnienia owego mechanizmu komplementarności łatwo o nieporozumienie. Nie można przecież twierdzić, że Mrożek pominął pewne obszary spraw i zdarzeń, skoro znalazły się one w korespondencji. W ogłoszonym właśnie "Dzienniku" nie znajdziemy - dajmy na to - informacji o sprawach zawodowych i socjalnym położeniu pisarza, o jego interesach wydawniczych, inscenizacyjnych, przekładowych itd. Odautorskich komentarzy dotyczących dzieł, nad którymi w tamtych latach pracował, mamy niewiele, informacji o spotkaniach z różnymi osobami też nam diarysta poskąpił. Ale to wszystko zostało szczegółowo opisane w listach Mrożka do Tarna.

Inny przykład: Mrożek, zwłaszcza podczas pobytu we włoskim Chiavari (czerwiec 1963 - luty 1968), czyta mnóstwo polskich książek i sprowadzanych z kraju pism literackich. W "Dzienniku" zaledwie kwituje ich odbiór, rzadko i raczej oszczędnie komentuje krajowe życie artystyczne i intelektualne. Tymczasem w listach do Błońskiego jest to bez mała temat wiodący.

Praca nad sobą

Deficyty jednak istnieją, i to uderzające, acz w pełni zrozumiałe. Jedna z plotek wyostrzających apetyt na lekturę "Dziennika" głosiła, że najważniejszą postacią pojawiającą się w tych zapiskach będzie Gombrowicz, którego - to akurat się potwierdziło - Mrożek nazywa "szefem" lub "padrone" i odnosi się doń z wielką atencją będącą mieszaniną niekłamanego podziwu i niegroźnej zazdrości. Wiemy także, że w tamtych włoskich latach autor "Emigrantów" odwiedzał w Neapolu Herlinga-Grudzińskiego oraz gościł go u siebie, kiedy ten na Riwierze Liguryjskiej robił przystanek w drodze do Maisons-Laffitte. W "Dzienniku" nie znajdziemy ani słowa o kontaktach z tym drugim, zaś opis spotkania z pierwszym zadziwia swą osobliwością.

Gombrowicz spędził czerwiec 1965 r. jako letnik w sąsiedztwie, zapewne obaj pisarze odbyli wtedy wiele rozmów. Z tego osobistego kontaktu wzięła się tylko jedna - by tak rzec - konkretna uwaga, którą i tak można było sformułować zaocznie: Gom­browicz jest schorowany i zmaga się ze starością. Mrożek w związku z "szefem" ma mnóstwo świetnych, błyskotliwych przemyśleń, ale wszystkie one wzięły się nie z "lektury osoby", lecz z lektur w sensie ścisłym. Co więcej - na dobrą sprawę każda myśl poświęcona dziełu i filozofii Gombrowicza odnoszona jest do czynów pisarskich Mrożka, jego założeń estetycznych i światopoglądu. "Szef" to usłużne lustro, w którym przegląda się narcystycznie usposobiony podmiot "Dziennika".

Niezwykle instruktywny jest pod tym względem przenikliwy i porywający komentarz Mrożka do "Operetki", który tak naprawdę jest autokomentarzem do... "Krawca" (notacja z 12 XII 1966).

Kolejny deficyt dotyczy szeroko rozumianych kwestii politycznych i rozrachunkowych. Mówiąc najkrócej, sprawy te niewiele Mrożka obchodzą. Owszem, w kilku miejscach wraca do - jak to ujął w zapisie z 31 X 1963 r. - utopii "neutralnego przymierza z KC", nawiązuje do dwuznacznych początków swojej kariery (oczywiście bardziej dziennikarskiej niż pisarskiej), pisze o polskich realiach, od których uciekł, z niechęcią, a niekiedy z odrazą, rozprawia się z polską mentalnością (liczne spostrzeżenia o "polactwie"). To wszystko prawda, tyle że godzi się zwrócić uwagę na proporcje. To nie z Polską Ludową czy Władysławem Machejkiem, któremu w 1959 r. zwrócił legitymację partyjną, dyskutuje, lecz z Sartre’em i Kierkegaardem, Jungiem i Frommem, Nietzschem i Brzozowskim.

Przy okazji warto zdradzić, dlaczego komentowana publikacja jest aż tak opasła (ponad 700 stronic). Grubo ponad setkę stron zajęły wypisy z klasycznych dzieł wspomnianych myślicieli (pomijam wypisy z dzieł literackich, tych także jest co niemiara); w edycji książkowej "Dziennika" są one zresztą podwojone, ponieważ towarzyszą im przekłady (Mrożek czyta i cytuje po włosku, francusku i angielsku).

Nie chodzi tylko o to, że refleksje o nietrwałości zdobyczy Października jawią się jako śmieszne i groteskowe w konfrontacji z dociekaniami gigantów filozofii XX wieku czy problemami wydobytymi z najważniejszych dzieł literatury tegoż stulecia (Proust, Kafka). Choć Mrożek nigdzie tego nie mówi, z powodzeniem można dopowiedzieć za niego: szkoda czasu na głupstwa, zwłaszcza kiedy walczy się o najwyższą stawkę - o siebie, o swoją duszę. Przy okazji, choć także nie wprost, pisarz obnaża główny nurt polskiej recepcji swojego dzieła, a więc pokazuje, jak dalece ograniczone było i nadal jest czytanie jego tekstów poprzez lokalny, peryferyjny "kompleks polski", jakim absurdem jest dostrzeganie w nim analityka naszych nadwiślańskich spraw.

Jeżeli w ogóle można mówić w związku z pierwszym tomem "Dziennika" o jakimś "odkryciu", to chyba przede wszystkim takim, że nie wiedzieliśmy dotąd - ja nie wiedziałem - jak gigantyczną robotę z sobą czy raczej nad sobą wykonał Mrożek po wyjeździe z kraju ("Dziennik" startuje wprawdzie pod koniec października 1962 r., a więc pół roku przed osiedleniem się Mrożka pod Genuą, ale to tylko rozbiegówka).

Trudno uchwycić punkt dojścia, może nim być przeprowadzka do Paryża. Wszak 14 lutego 1968 r. Mrożek notuje: "Z tych czterech i pół roku [czas spędzony w Chiavari - przyp. D.N.] jestem zadowolony. Stanąłem na nogi jako ten, co nie w Polsce, co należy rozumieć bardzo szeroko. Udowodniłem sobie, że mogę żyć poza Polską, pod różnymi względami". Skromność tu przez pisarza przemawia, bo przecież udało mu się - już wtedy - dokonać czegoś niebywałego, co w liście z 4 IX 1971 r. do Błońskiego nazwał swoim "zuchwalstwem zasadniczym" - "skorygowaniem losu". Bez wątpienia przestał być - jak to efektownie ujął - "krasnoludkiem wciśniętym do śmierdzącego buta". Ale kim się stał? Nie użyję frazesu, że międzynarodową znakomitością, prawdziwie europejskim pisarzem. Nie o karierę tu idzie, do której zresztą sam pisarz ma stosunek ambiwalentny. Nie wiem zatem, kim; ale jestem przekonany, że pierwsza odsłona "Dziennika" Mrożka właśnie o tym traktuje - o dochodzeniu do siebie, dogadywaniu się z sobą, wychodzeniu na swoje.

Dziennik intelektualny

To tłumaczy, skąd tu tyle egotyzmu. Zupełnie zresztą niebywałego. Mówiąc obrazowo, Mrożek nie odchodzi od siebie nawet na milimetr, zaimka "ja" nie porzuca nawet na sekundę. Kiedy przytacza fragmenty Proustowego arcydzieła, zaznacza "Proust o mnie" (po czym następuje cytat). Oczywiście pisarz ma świadomość, że tu i ówdzie jego egotyzm ześlizguje się w megalomanię. Ale nie ma na to rady - to cena, jaką się płaci za bez mała obsesyjną chęć samopoznania, samowiedzy. Co istotne - Mrożek wielokrotnie podkreśla, że nie zależy mu na jakimś "otwarciu"; to, co czytamy, lokuje się na antypodach "tekstu szczerości". Żadnych bebechów. Powiada: "Te notatki nie są same w sobie wyczynem sportowym, ale utrzymują zawodnika w formie, przywracają mu świadomość".

Sygnałów dystansu niepodobna zliczyć. Oto jeden z nich: "Strasznie mnie nudzi ten dzienniczek obłudy, grzeczny, kłamliwy dzienniczek człowieka dorosłego". Żeby nas do reszty przekonać, że obcujemy z czymś przefiltrowanym, uładzonym i od początku do końca kontrolowanym, przywołuje diariusz nieistniejący - spalony przez niego w październiku 1959 r., prowadzony od września 1948 r. Tam miał być szalony i ekshibicjonistyczny - tutaj jest zdyscyplinowany i powściągliwy. Spopielone zapiski, jak należy rozumieć, były dziennikiem intymnym, notacje opublikowane przez Wydawnictwo Literackie są dziennikiem intelektualnym. To prawda. Ale jest nadzieja na zmianę tonu (w kolejnych woluminach, które obejmą lata 1970-1979 oraz 1980-1989). Zapowiedź tej zmiany pojawia się w notacjach z drugiej połowy 1969 r.

Powiedzmy oględnie, że włoskie zapiski w porównaniu z paryskimi są staranniej skomponowane, odznaczają się retoryczną ozdobnością, głośniej szeleszczą papierem. Później - właśnie w 1969 r. - pojawiają się krótkie akapity, a w planie tematycznym - alkohol spożywany w trakcie sporządzania zapisów dziennikowych. Jedną z najdłuższych (ponad 10 stron w książce), najbardziej przejmujących, jak gdyby spuszczonych ze smyczy jest notacja z 12 X 1969 r. Tego dnia Mrożek nie lubi siebie bodaj najbardziej. Oto próbka wzięta z dwu różnych stron: "Obrzydliwe - cała moja historia. Moje doświadczenia, rozum z wiekiem, chwyty na życie. Wszystko obrzydliwe. Przypadkowe"; "Przypatrz się tej kupie szmat i rupieci. To jesteś ty". Po pięciu dniach notuje: "jestem do pewnego stopnia alkoholikiem".

Wspominam o tym nie dlatego, iżbym sądził, że temat alkoholowy pojawiający się na ostatnich kilkudziesięciu stronach "Dziennika" ma charakter sensacyjny czy kamingautowy. Dziś tematyzowanie tej akurat słabości stało się bez mała toposem sformatowanych, pisanych przez ghost writerów autobiografii (jak wiemy, Tony Blair też nie wylewał whisky za kołnierz). Idzie mi wyłącznie o to, że im bliżej końca Mrożkowego "Dziennika", tym mniej intelektualnej sztywności, uczesania, wspinania się na palce. Znikają także, chwilami dość irytujące, wypisy z klasyków.

To dobrze rokuje na przyszłość, choć zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to fatalnie. Bo czyż nie jest to podszyte brzydkimi oczekiwaniami, że z tomu na tom zapiski dziennikowe Mrożka będą się - by tak rzec - tabloidyzować? Wcale nie muszą. Tak jak wcale nie trzeba zapewniać, że nie ma zbyt wiele przesady (choć jakaś zapewne jest) w sloganie reklamowym wydawcy: "Najbardziej oczekiwane wydarzenie literackie roku".

Sławomir Mrożek, "Dziennik", tom 1., 1962-1969, Kraków 2010, Wydawnictwo Literackie

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2010