Dobre chęci to za mało

Gdyby dla oceny polityki europejskiej rządu Kazimierza Marcinkiewicza zastosować kryterium skuteczności - a nie ideowej zgodności z takimi czy innymi poglądami - to trzeba powiedzieć, że politykę tę charakteryzuje dużo dobrych chęci, których realizacja napotyka na coraz większe problemy.

20.03.2006

Czyta się kilka minut

Szwankująca koordynacja, ofensywa medialna górująca nad merytorycznym przygotowaniem oraz narastająca atmosfera walki w polityce wewnętrznej stają się pomału źródłem inercji. W miejsce zapowiadanej zmiany w polityce zagranicznej pojawia się więc wizja kontynuacji - czyli podążania za innymi, zamiast wyznaczania nowych szlaków - skrywana jedynie pod grubą warstwą nowej retoryki.

"Yes!" - i co dalej?

Słynny okrzyk "yes, yes, yes!" premiera na zakończenie negocjacji nad unijnym budżetem w grudniu 2005 r. był dowodem, że nowy rząd nie tylko chce zmiany w polityce europejskiej, ale że potrafi ją skutecznie przeprowadzić. W Brukseli Polska wywalczyła wówczas nie tylko więcej funduszy m.in. na infrastrukturę drogową i pomoc dla "ściany wschodniej", ale jednocześnie urosła politycznie względem największych państw Unii.

Sukces grudniowy nie był dziełem przypadku. Była to dobrze zaplanowana i zrealizowana polityka, w której "dyplomacja objazdowa", pozostawianie nieodkrytych kart oraz podział ról między ministrem spraw zagranicznych a premierem złożyły się na spójną i konsekwentną strategię. W warstwie programowej była to też realizacja głoszonej przez PiS (a także przez PO) zasady, iż na forum Unii Polska nie ma stałych sojuszy, lecz działa w układzie sojuszy zmiennych, które dają szanse na zachowanie swobody manewru między różnymi państwami.

Wbrew zatem temu, co można było niekiedy przeczytać i usłyszeć po szczycie brukselskim, sukces Polski dowiódł słabości, a nie potencjału "Trójkąta Weimarskiego". Warszawa współpracowała z Paryżem i Berlinem, ale miało to miejsce w układzie dwu-, a nie trójstronnym, uzupełnianym dodatkowo o poszukiwania wsparcia w Wielkiej Brytanii i w innych państwach. Sojusz z Francją i Niemcami był więc punktem dojścia, a nie wyjścia.

Sukces brukselski miał też inny wymiar: wyraźnie ostudził formułowane przez wielu obserwatorów obawy, że eurosceptycyzm nowego rządu spowoduje niezdolność do budowania przezeń koalicji w Europie. Pomimo niechętnego stosunku do eurokonstytucji, pojawiły się realne przesłanki ku temu, aby gabinet premiera Marcinkiewicza podążał z sukcesem obraną przez siebie drogą w polityce europejskiej przy wsparciu większości opinii publicznej, a nie tylko swych wyborców.

Kilka potknięć i nieumiejętne forsowanie chyba nie do końca przemyślanego pomysłu paktu energetycznego ("energetyczne NATO") postawiły jednak pod znakiem zapytania szanse na powtórkę "yes, yes, yes!".

Zaczęło się niewinnie, od groźby zawetowania przez minister finansów porozumienia w sprawie VAT-u (z powodu nieuwzględnienia polskich oczekiwań w kwestii pozostawienia obniżonej stawki VAT na budownictwo). Sprzeciw po kilku dniach został jednak wycofany, gdyż znaleziono rozwiązanie kompromisowe, które - zaznaczmy - istniało już wcześniej.

Potem pojawił się spór o reformę unijnego rynku cukru, którą minister rolnictwa postanowił zablokować. Ponieważ formalnie nie mógł tego uczynić (regułą w głosowaniach na forum Rady dotyczących wspólnego rynku jest większość kwalifikowana i brak możliwości weta), powstał pomysł odwołania się do tzw. kompromisu luksemburskiego (porozumienie to zostało zawarte w 1966 r. w Luksemburgu przez państwa członkowskie ówczesnych Wspólnot Europejskich, pod naciskiem Francji, i zakładało, że członkowie Wspólnot będą podejmować decyzje dotyczące ich ważnych interesów jednogłośnie). Pomysł ministra rolnictwa od początku skazany był jednak na porażkę. Nie tylko dlatego, że kompromis luksemburski to zamierzchła przeszłość, bez mocy prawnej, ale i z tego powodu, iż użycie go byłoby niczym innym, jak strzelaniem z armaty do wróbla.

Oba działania stały się przedmiotem krytycznych komentarzy - i trudno się temu dziwić. Krytykowana była jednak głównie zasadność postępowania ministrów, które uznano za przejaw rosnącego protekcjonizmu czy wręcz nacjonalizmu gospodarczego. Sprzeciw wobec różnych aspektów wspólnego rynku faktycznie nasila się i nie jest on obcy także myśleniu wielu polityków w Polsce, choć jego źródła należy szukać raczej w postawie państw "starej Unii". Przebieg obu spraw sugeruje jednak, że problemem nie była postawa eurosceptyczna, lecz zwyczajny brak profesjonalizmu: koordynacji na poziomie rządu, rozeznania problemu i umiejętności negocjacji. To stara i - jak widać - trwała bolączka polityki polskiej, która pojawia się bez względu na opcję polityczną.

Podobnie jest z problemem fuzji banków Pekao SA i BPH, który nie powstał nagle, lecz wiele miesięcy temu, a tym samym pozostawiał mnóstwo czasu na znalezienie sensownego rozwiązania. Brak takowego spowodował, że z dyskusji o problemach technicznych o politycznych implikacjach sprawa przekształciła się w polityczną rozgrywkę, której celem jest dzisiaj bardziej zajęcie pozycji przed nieuniknionymi (chyba) wcześniejszymi wyborami, niż nieszczęsna fuzja jako taka.

W efekcie mamy kolejny nawrót tyleż gorącej, co jałowej debaty, w której racjonalna, zawsze i wszędzie dopuszczalna obrona interesów państwa i obywateli ponownie staje się synonimem wrogości wobec Europy, a krytyka posunięć rządu i jego zaplecza prowadzi do oskarżeń, że krytykujący przynależy do bliżej nieokreślonej grupy, mającej za nic interes Polski.

Poza tym, na działania rządu na forum Unii wpływają i wpływać będą klimat i logika konfliktu, tak mocno obecne w polityce wewnętrznej. Tylko oczywisty sukces w Europie umożliwi zatem - częściowe przynajmniej - wyłączenie kwestii europejskich z debaty wewnątrzpolitycznej. Potknięcia i słabości staną się natychmiast przedmiotem niewybrednej krytyki, a obrona przed nią będzie ograniczać pole manewru w polityce zagranicznej, czyniąc z niej zakładnika polityki wewnętrznej, głuchego na rozwój sytuacji międzynarodowej.

"Energetyczne NATO"

Innymi słowy, rząd Marcinkiewicza potrzebuje kolejnych sukcesów na miarę tego budżetowego, by pozycja Polski w Unii nie ucierpiała. Polityka wobec unijnych państw i problemów musi więc pozostać nie tylko asertywna, ale i być dobrze przemyślana oraz skutecznie realizowana.

Tymczasem zawirowania wokół idei "energetycznego NATO" pokazują, że z tymi ostatnimi dwiema rzeczami jest duży problem.

Idea stworzenia swego rodzaju paktu energetycznego jest pomysłem dobrym, a przede wszystkim pomysłem na czasie. Po styczniowym wstrzymaniu przez Rosję dostaw gazu na Ukrainę powstał w Europie klimat do dyskusji na temat bezpieczeństwa energetycznego Unii. Jako inicjator debaty o energetycznej solidarności, Polska mogła więc zyskać wpływ na jej przebieg i na ostateczny kształt ewentualnych decyzji prawnych oraz instytucjonalnych.

Z bliżej nieznanych względów świetny pomysł przerodził się jednak w nieporozumienie, które staje się coraz bardziej kłopotliwe dla autorów. Podczas gdy pozytywna reakcja partnerów z UE i NATO odnosi się jedynie do samej idei zajęcia się problemem bezpieczeństwa energetycznego, szczegóły projektu wywołują reakcje raczej wstrzemięźliwe.

Trudno zrozumieć powód, dla którego punktem wyjścia nie stała się Unia, tylko grupa 32 państw (członków i Unii, i NATO). Nawet NATO, do którego koncepcji nawiązuje "pakt", nie objęło przecież od razu wszystkich możliwych członków, a jedynie wąską grupę, poszerzaną stopniowo na przestrzeni lat. Wydaje się też, że tworzenie nowej instytucji jest stratą czasu i pieniędzy. Lepiej chyba intensywnie lobbować w gronie członków Unii, w Komisji i w Parlamencie Europejskim na rzecz praktycznych rozwiązań, niż tworzyć jakiś nowy byt.

Tym bardziej że sceptycznych wobec niego państw nijak nie da się pominąć za pomocą nowych rozwiązań instytucjonalnych. Dołączenie zaś do projektu Stanów Zjednoczonych nie tylko potwierdza stereotyp polskiego proamerykanizmu, ale przede wszystkim każe pytać o sens tej decyzji: z racji geografii problemy energetyczne Ameryki są przecież innej natury niż problemy europejskie.

Wreszcie, sposób prezentacji całego zagadnienia był mało spójny i niezbyt trafny: odwoływanie się do idei NATO stwarza szczególny kontekst, który osłabia zainteresowanie tym projektem ze strony niektórych państw. Dziwi też fakt nagłośnienia całej sprawy w mediach w sytuacji, kiedy nieznane były jeszcze reakcje kluczowych dla powodzenia przedsięwzięcia stolic, a więc przede wszystkim Paryża, Berlina i Londynu.

W ten sposób szanse na wykorzystanie prezentu, jaki ofiarowała nam Rosja swą polityką wobec Ukrainy, maleją. Zamiast "energetycznego NATO" będzie najprawdopodobniej jedynie rozwodniona "zielona księga" Komisji. Faktyczną ocenę polskiego projektu przyniesie unijny szczyt w najbliższy czwartek, 23 marca.

Powrót eurokonstytucji

Wnioski płynące z projektu energetycznego powinny być sygnałem ostrzegawczym dla rządu. Bowiem Polska buduje sobie dziś pozycję przed - nieuniknioną, jak się wydaje - reaktywacją debaty o eurokonstytucji, co oznacza powrót wielu drażliwych kwestii związanych np. z nicejskim systemem głosowania. Nie ma wątpliwości, że sprawa stanie się elementem polskiej polityki wewnętrznej.

Spowodowany nieprzygotowaniem koncepcyjnym falstart rządu w tym obszarze wymusi poddanie się logice krajowych dyskusji, co z kolei przyniesie usztywnienie polskiego stanowiska na forum Unii (mniejszą swobodę w negocjacjach i mniejszy wpływ na ich wynik). A w efekcie konieczność szukania kompromisów dla uratowania twarzy.

Zamiast przełomu, byłaby więc zarówno reaktywacja starych sojuszy, jak i powrót do roli "niegrzecznego ucznia".

OLAF OSICA jest analitykiem Centrum Europejskiego "Natolin". Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2006