Długie pożegnanie

Czy pisząc swój słynny esej o homo sovieticus ks. Józef Tischner miał rację?, co może nawet ważniejsze: czy ma rację dzisiaj?

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Homo sovieticus między Jasną Górą a Wawelem" ukazał się w "Tygodniku Powszechnym" na początku lat 90. W ówczesnej euforii spowodowanej świeżo zdobytą wolnością tekst ten był zimnym prysznicem, który wywołał nerwowe reakcje publicystów i polityków. Zarzucano Tischnerowi m.in. niesprawiedliwe i zbyt łatwe uogólnienia, a nawet - kalanie własnego gniazda (!).

W uproszczonych analizach "cały" naród miał dość komunizmu, czemu dał wyraz w półwolnych wyborach w czerwcu 1989 r. Zło było w systemie, a ludzie byli odporni na to zło, nawet jeśli nie dawali temu wyrazu w działalności opozycyjnej. Skoro więc przyczyną wszelkiego zła był system komunistyczny, a "całe społeczeństwo" było przeciw i teraz ma nareszcie możliwość cieszenia się pełnią wolności, to po co straszyć bliźnich jakimś homo sovieticus? System upadł, a więc będziemy inni, lepsi, bo nie będzie już zewnętrznego przymusu, który wydobywał z nas zło: międzyludzką agresję, zawiść, sprzeniewierzanie się wartościom czy wreszcie nieufność. Usuńcie przyczynę, a ustaną skutki - to pozornie racjonalne myślenie zakwestionował Tischner, bowiem argumentował, że społeczne skutki życia w systemie komunistycznym przetrwają upadek tego systemu. A jednym z istotnych skutków komunizmu jest syndrom sieroty po dawnym systemie, którego - za dysydentem rosyjskim Aleksandrem Zinowiewem - nazwał homo sovieticus, choć nadał temu pojęciu swój własny sens.

Profil

Trzeba przypomnieć, że Tischner określał mianem homo sovieticus taki typ człowieka, który był wprawdzie zniewolony przez system, ale też żywił się tym, co system dostarczał: pracą, udziałem we władzy, zabezpieczeniem socjalnym. Był "zadowolonym niewolnikiem", klientem systemu, który był tolerowany tak długo, jak długo był w stanie zaspokajać owe podstawowe potrzeby.

Kiedy niewydolność starego systemu stała się dotkliwa, a ideologia - dająca złudne poczucie racji i godności - ostatecznie zbankrutowała, homo sovieticus przyłączył się do buntu i przyczynił się istotnie do upadku komunizmu. Ale po upadku dawnego systemu oczekiwał, że teraz będzie tak samo jak przedtem, tyle że lepiej: pewność zatrudnienia i wydajność pracy jak w komunizmie, ale sklepy jak w kapitalizmie.

Dodajmy do owego portretu, kreślonego przez Tischnera, kilka dodatkowych szczegółów. Homo sovieticus, który ujawnił się po upadku systemu komunistycznego, okazał się istotą stadną, dla której wartości kolektywistyczne są ważniejsze niż indywidualne poczucie odpowiedzialności, zaś ułomne poczucie godności, budowane na ideologicznych hasłach "przodującej klasy robotniczej", blokowało (zwłaszcza wśród ludzi pracy fizycznej) samokrytycyzm i realistyczne postrzeganie swego miejsca w społecznym podziale pracy. Jeśli w życiu trafiła się porażka, to winni byli mityczni "oni" (jak w dawnym systemie) i oni powinni odwrócić nieszczęsny przebieg spraw, nawet jeśli była to powódź, uderzenie pioruna czy pożar. Ciężka praca fizyczna, nawet jeśli wykonywana niedbale, była jakoś "lepsza" niż inteligenckie mędrkowanie i dzielenie włosa na czworo. Więc górnik miał większe prawo do roszczeń wobec państwa niż lekarz czy nauczyciel.

Własność prywatna była podejrzana, zwłaszcza jeśli była pokaźna, własność państwowa zaś była "nasza" i zawsze można było na niej po cichu się pożywić, a przynajmniej - utrzymywać prawomocne roszczenia wobec państwa. Homo sovieticus chciałby kapitalizmu bez kapitalistów, a zwłaszcza - polskich kapitalistów. Nie bardzo wiedział, na czym polega gra rynkowa (bo niby skąd miałby wiedzieć, żyjąc blisko pół wieku w gospodarce nakazowo-rozdzielczej?), nie znał prawa handlowego ani prawa obrotu papierami wartościowymi. Wiedział tyle, że jeśli ktoś szybko się bogaci, to musi temu towarzyszyć jakiś przekręt. Dla homo sovieticusa każdy ujawniony przypadek afery gospodarczej i zawłaszczania majątku publicznego był dowodem na to, że cała prywatyzacja miała i ma charakter złodziejski. Nic więc dziwnego, że demagogiczne hasła rzucane przez nieodpowiedzialnych polityków padały na podatny grunt. Totalna krytyka lat 90., a zatem trudnego okresu dźwigania się Polski z niewoli ku wolności i dobrobytowi, którą określano mianem "katastrofy narodowej", "wyprzedaży Polski Żydom i masonom", "rozkradania majątku narodowego", a nawet "zdrady narodowej", zrazu obecna jedynie w niszowych pisemkach radykalnych ugrupowań politycznych, zaczęła przenikać do debaty publicznej głównego nurtu i utwierdzała homo sovieticusa w paranoidalnej ocenie rzeczywiście głębokich i niepozbawionych patologii przemian instytucjonalnych.

Ubocznym efektem upowszechniania się takich ocen była idealizacja tego, co przedtem, czyli PRL-u, i wzrost nastrojów nostalgicznych wśród znacznej części starszego pokolenia, zwłaszcza słabiej wykształconego. Nastroje te znalazły swoje przełożenie na sferę polityczną, co w demokracji nie jest niczym niezwykłym i w rezultacie homo sovieticus zaczął zyskiwać swych reprezentantów na najwyższych szczeblach władzy. Kulminacją tego procesu była osobliwa koalicja, rządząca Polską przez ostatnie dwa lata. Nie oznacza to, rzecz jasna, że większość w tej koalicji mieli osobnicy reprezentujący bezpośrednio polskiego homo sovieticusa, ani też, że we wcześniejszych koalicjach nie było reprezentantów tej formacji umysłowej. Oznacza jedynie, że nigdy wcześniej po 1989 roku w koalicji rządowej homo sovieticus nie miał aż tak silnej reprezentacji i aż tak silnego wpływu na kierunek polityki rządu Rzeczypospolitej.

Powinność

Homo sovieticus, zyskujący demokratyczny mandat do sprawowania władzy, jest przekonany, że własność państwowa - to warunek skutecznej władzy, a prywatyzacja to tej władzy uszczuplenie, to "oddanie naszego" ciemnym siłom rynkowym, niejasnym interesom i - nie daj Boże! - obcym wpływom, czyli wpływom, nad którymi nie ma się kontroli. W jego optyce prywatyzacja prowadzi do bogacenia się "prywaciarzy", czyli konkretnych ludzi z krwi i kości, na naszym wspólnym dorobku, który jest wartością nawet wtedy, gdy przynosi ekonomiczne straty. Dla homo sovieticusa - i tego, który awansował na stanowiska władcze, i tego, który ma status poddanego - posiadanie przez kogoś dóbr na własność, a już zwłaszcza posiadanie środków produkcji i zatrudnianie pracowników najemnych, jest z definicji podejrzane. Jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma. A skąd? Wiadomo, z "naszego". Homo sovieticus nie ma nic przeciwko bankructwom prywatnych właścicieli, a nawet czerpie z nich przewrotną satysfakcję, ale sukces ekonomiczny "prywaciarza" jest niepokojący i bywa odbierany jako osobista krzywda.

Zaufanie do drugiego człowieka, za którą idzie życzliwość i ewangelicznie rozumiana wspólnota losu, traktowane jest w tej optyce jako naiwność tych, którzy nie znają prawdziwego życia. To, co widać na pierwszy rzut oka, to pozór, mamidło, fasada czy wreszcie teatr odgrywany dla frajerów. Prawdziwe życie toczy się za kulisami. "Komunizm upowszechnił w kraju swoistą hermeneutykę zachowań ludzkich, którą słusznie nazwano »hermeneutyką podejrzeń«. Chodzi o sposób podejścia do człowieka, sposób jego rozumienia. W »hermeneutyce podejrzeń« zakłada się, że świadomość jednostki jest świadomością zakłamaną - inną na powierzchni, a inną w głębi. To, co człowiek o sobie mówi, nie wyraża tego, kim jest. Trzeba dopiero specjalnych zabiegów interpretacyjnych, by przejść od pozoru do prawdy. Prawda ukryta jest z założenia gorsza od iluzji: człowiek broni się, pokazując, że jest lepszy, niż jest. »Hermeneutyka podejrzeń« była integralnym składnikiem propagandy komunistycznej i sposobem na tropienie ukrytych »wrogów ludu«. Pozostawiła po sobie ślad w postaci uniwersalnej podejrzliwości" - tak pisał Tischner na początku lat 90., a jego niepokój, czy jesteśmy gotowi przyjąć ów "nieszczęsny dar wolności" nie był wówczas powszechnie podzielany, choć przesłanie pielgrzymki Jana Pawła II do wolnej już Polski sugerowało, że i Papież nie jest wolny od zatroskania, co zrobimy z naszą wolnością i czy część z nas nie odrzuci jej, jako obciążenia wymagającego od nas zbyt wielkiej samodzielności i odpowiedzialności za własne czyny.

Wolność - jak mawiał Lord Acton - nie jest bowiem stanem, w którym można robić, co się chce, ale jest możliwością robienia tego, co czynić powinniśmy. Totalitaryzm nie pozwala na spełnianie naszych osobistych powinności; otwiera jedynie możliwość, a nawet nakaz spełniania powinności wobec tyrana. Aby jednak można było cieszyć się tak rozumianą wolnością, trzeba pierwej znać powinności, którym należy sprostać. A przecież system totalitarny eliminuje owe prywatne powinności, wynikające z nakazu moralnego, i podsuwa łatwe rozgrzeszenia, gdy w końcu je porzucamy. Stajemy się Tischnerowskimi istotami "jednowymiarowymi", zredukowanymi do najbardziej elementarnych potrzeb życiowych lub - jak chciała Arendt - sypkim piaskiem, który bezmyślnie przemieszcza się pod byle tchnieniem woli tyrana.

Po upadku komunizmu homo sovieticus nie przeistoczył się automatycznie w obywatela demokratycznego państwa, zaś obywatelska wolność (i związane z nią ryzyko porażki) okazała się dla niego źródłem strapień, by nie powiedzieć - ciężarem. Był jak dziecko pozbawione nagle opiekunów, niezbyt lubianych wprawdzie, ale jednak zapewniających jakieś minimalne poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności tego, co może się stać. Pamiętam do dzisiaj rozmowę zasłyszaną na początku lat 90. w tramwaju, gdy jeden z rozmówców stwierdził, że dziś Polsce potrzebny jest "Gierek z rynkiem", a więc władca, który ubierze, nakarmi i napoi, ale nie będzie zbyt surowy, a w razie niedostatku jego będzie można winić albo tych, których on wskaże.

Nieszczęsny epizod z Tymińskim w czasie pierwszych wyborów prezydenckich uzmysłowił nam, że blisko czwarta część elektoratu na początku lat 90. żyła w tak głębokiej dezorientacji, pomieszanej z desperacją wynikającą z rozpadu oswojonego i zrozumiałego świata społecznego, iż gotowa była oddać swą świeżo podarowaną wolność do dyspozycji "człowieka znikąd", byleby tylko zapewnił, że wszystko będzie jak dotąd, tyle że trochę lepiej. Późniejszy rozwój wypadków zdawał się wskazywać, iż był to jednorazowy spazm polityczny, który już się nie powtórzy. Ale ogromna absencja wyborcza napawała niepokojem bardziej wnikliwych obserwatorów polskiego życia publicznego.

Tłumaczono to zjawisko, chyba słusznie, jeszcze nierozwiniętymi postawami obywatelskimi, odreagowaniem na przymus uczestnictwa (choćby tylko urojony) w komunizmie. Ale nie było to wyjaśnienie kompletne. Homo sovieticus jest przyzwyczajony do fasadowości życia publicznego, jest przekonany, że jego uczestnictwo nie ma żadnego znaczenia, bo i tak decydują inni, a uczestnictwo ma te decyzje jedynie "przyklepać". Homo sovieticus jest pozbawiony poczucia podmiotowości i nie bardzo kwapi się, aby ją odzyskać. Postawa taka ma swoje konsekwencje. Podmiotowość oznacza bowiem samodzielny wybór, a także poczucie odpowiedzialności za ten wybór. Kiedy nie ma się zaufania, że wybór ten jest znaczący, ale jego konsekwencje - owszem, to racjonalnym postępowaniem jest wycofanie. Tu również kryć się mogą przyczyny notorycznie wysokiej absencji wyborczej, która towarzyszyła nam przez minione dwie dekady. Przy braku poczucia podmiotowości, do aktywności (choćby doraźnej) pobudzić może charyzmatyczny lider, który zdejmie z nas ciężar wyboru, a nade wszystko - objaśni w prosty i zrozumiały sposób otaczający nas świat i przywróci sens naszemu działaniu. Interpretacja świata przez charyzmatycznego lidera może mieć bardzo luźny związek z empirią, a przecież świat taki - w indywidualnym jego zwolennika odczuciu - jest nie mniej, lecz bardziej realny niż świat istniejący obiektywnie. Aby polska demokracja mogła okrzepnąć, homo sovieticus musiałby przeistoczyć się w obywatela. Proces ten trwa, ale jeszcze daleko do jego zakończenia.

Odwrót

Po blisko dwudziestu latach Polska jest ta sama, ale nie taka sama. Jesteśmy wolnym krajem w fazie gospodarczej prosperity, mamy bezpieczne sojusze, wyposażeni jedynie w dowód osobisty możemy poruszać się swobodnie po olbrzymiej europejskiej przestrzeni: od Bałtyku i Morza Północnego po Morze Śródziemne i Atlantyk. Płace realne wzrastają, podobnie jak średnia zamożność gospodarstw domowych. Bezrobocie spada, a w największych miastach odczuwa się coraz bardziej dotkliwy brak rąk do pracy. Młodzi Polacy są zdecydowanie lepiej wykształceni niż starsze pokolenia. W ostatnich dwóch dekadach zanotowaliśmy prawdziwy skok w poziomie skolaryzacji polskiego społeczeństwa i choć daleko nam jeszcze do poziomu najlepiej wyedukowanych społeczeństw skandynawskich, to postęp jest niewątpliwy. Jak wynika z najnowszych badań Polacy nigdy w przeszłości nie byli tak zadowoleni, by nie powiedzieć - szczęśliwi jak dzisiaj. Ale czy wszyscy? Oczywiście nie. Istnieje ciągle znaczna liczba osób mających poczucie przegranej, obawiających się zmian i szerzej - otwarcia na świat, ale jest to grupa malejąca, a wraz z tym słabnie baza społeczna dla reprodukowania mentalności typowej dla homo sovieticusa.

Homo sovieticus jest więc w odwrocie i to nie tylko dlatego, że następuje naturalna, demograficzna wymiana pokoleniowa, ale także i z tego powodu, że nowe reguły gry oraz swobody obywatelskie w ciągu minionych lat zostały przez ogromną część naszego społeczeństwa przyswojone. Życie w PRL-u dla wzrastającej liczby młodych rodaków jest już historią znaną (nie najlepiej) jedynie z podręczników i nie budzi żadnych osobistych wspomnień. Wśród tych, którzy młodość przeżyli w dawnym systemie, liberalna demokracja oraz gospodarka rynkowa stają się coraz bardziej naturalnym środowiskiem życia, a jeśli przeżywają oni nastroje nostalgiczne, to dotyczą one raczej utraconej młodości niż dawnego sposobu życia. Te procesy przebiegają - jak można mniemać - w sposób nieodwracalny i dlatego żywię nadzieję, że homo sovieticus odchodzi do historii w ślad za formacją, która go zrodziła. Nie stanie się to jednak szybko, nawet jeśli ludzie o tym typie mentalności ulegną rozproszeniu i będą mniej widoczni społecznie. Nie stanowią oni jednolitej kategorii społecznej, bowiem można ich napotkać zarówno wśród osób o wysokim poziomie wykształcenia, jak i niskim (choć wśród tych ostatnich - więcej), wśród ludzi o orientacji lewicowej i prawicowej, wśród mieszkańców dużych aglomeracji miejskich, jak i małych miast, czy wreszcie wśród młodych i starych (choć głównie jednak wśród starych). Byliby zdumieni, a może nawet oburzeni, gdyby im powiedzieć, że ich poglądy polityczne (jeśli takowe mają), ich obsesje, lęki i spiskowe wizje świata są w znacznej mierze produktem systemu komunistycznego. I choć nie stanowią zwartej grupy, to z pewnością pojawią się jeszcze politycy, którzy podejmą próbę budowy swojej kariery na tych lękach i obsesjach. Nie wróżę im jednak spektakularnego sukcesu.

Podzwonne

Ostatnie wybory 21 października 2007 r. były z tego punktu widzenia ważną cezurą i to z kilku powodów. Były one prawdopodobnie ostatnim tak dramatycznym starciem starych i nowych mentalności Polaków, starych obsesji i lęków z nowymi nadziejami wzbudzonymi wejściem do Unii Europejskiej i otwarciem się Polski na świat. Wybory te były też areną zderzenia zmitologizowanych wizji świata społecznego nasyconych nieufnością do obcych i tych współrodaków, którzy mają odmienne poglądy z wizjami ludzi bez kompleksów wobec Europy i charakteryzujących się większą tolerancją dla różnic w poglądach. Było to starcie anachronicznego rozumienia interesu narodowego, który w dzisiejszym, zglobalizowanym świecie obraca się w swoje przeciwieństwo, z bardziej pragmatycznym definiowaniem tego interesu w kategoriach współpracy i dialogu wewnętrznego i zewnętrznego. Była to wreszcie kulminacja konfrontacji między dwoma stylami uprawiania polityki; między rozumieniem demokracji jako pola nieustannych, niekiedy generowanych odgórnie konfliktów, by utrzymać mobilizację mas z jednej strony, a z drugiej - demokracji rozumianej dialogicznie, w której poszukiwanie konsensu (choćby doraźnego) pomiędzy głównymi aktorami życia politycznego i społecznego jest istotnym celem polityki wewnętrznej.

W tym starciu homo sovieticus nie był neutralny, ale prawdopodobnie był to ostatni moment, w którym mógł on tak istotnie wpłynąć na losy naszego kraju. Można się spodziewać, że październikowe rozstrzygnięcie wyborcze było symbolicznym pożegnaniem z tą osobliwą formacją umysłową. Nie oznacza to oczywiście, że ludzie pasujący do tego typu mentalnego nagle zmienią swoje zapatrywania, ale raczej już nie będą w stanie wygenerować w miarę spójnej reprezentacji politycznej, która mogłaby współkształtować polską politykę w stopniu porównywalnym z minionymi dwoma latami.

Nie należy też oczekiwać, że opowiedzenie się większości wyborców za konsensualnym uprawianiem polityki zapobiegnie konfliktom. Konflikty, owszem, będą; być może będą miały nawet ostry przebieg, ale najprawdopodobniej pojawią się na mniej zmitologizowanym podłożu społecznym, a generować je będą raczej realne spory wokół wartości i interesów niż obsesje i wizje społeczne mające luźny kontakt z rzeczywistością. Myślę też, że PiS przeprowadzi chłodną analizę przyczyn porażki wyborczej i dojdzie do wniosku, że opieranie swojego bytu politycznego na mobilizowaniu m.in. także i tej schyłkowej formacji mentalnej nie wróży sukcesu w dzisiejszym świecie, i podejmie próbę przedefiniowania swej bazy społecznej. A to z kolei przyczyni się do jeszcze większego jej rozproszenia i szybszego zaniku. Mam więc nadzieję, że ostatnie wybory były pożegnaniem z homo sovieticusem i że było to pożegnanie bez żalu, który zazwyczaj towarzyszy rozstaniom.

Edmund Wnuk-Lipiński jest profesorem socjologii, rektorem Collegium Civitas, ostatnio wydał "Świat międzyepoki" (Znak, 2003) oraz "Socjologię życia publicznego" (Scholar, 2005). Mieszka w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2008