Demokracja w budowie

Mikołaj Lewicki, socjolog: Wzrost frekwencji w ostatnich wyborach nie jest przypadkiem. To powrót przekonania, że mamy na coś wpływ. Coś od nas zależy.

02.12.2019

Czyta się kilka minut

Mikołaj Lewicki, Warszawa, 2013 r. / KRZYSZTOF ŻUCZKOWSKI / FORUM
Mikołaj Lewicki, Warszawa, 2013 r. / KRZYSZTOF ŻUCZKOWSKI / FORUM

RAFAŁ WOŚ: Polska po czterech latach rządów PiS – jaki to kraj?

MIKOŁAJ LEWICKI: To demokracja, do której powróciła polityczność.

Polityczność – czyli co?

Czyli rodzaj przekonania, że polityka jest ważną sprawą, a nie tylko czczym teatrem albo nieprzejrzystym rytuałem. Dotyczy mnie osobiście. Dla mnie, socjologa, to ważna sprawa, która pojawia się co i raz w badaniach tego, czym się różnimy i jak integrujemy. I mogę powiedzieć wprost: tu zaszła ogromna zmiana.

Skąd to wiadomo?

Z wielu przesłanek. Niedawno razem z Maciejem Gdulą, z którym pracowałem nad koncepcją badań, i zespołem badawczym skupionym pod egidą Instytutu Studiów Zaawansowanych przeprowadziliśmy badanie pomyślane jako kontynuacja głośnego „Miastka”. Chodziło o pogłębienie jednego z wątków tego badania: jak działa sfera publiczna.

Przypomnijmy tylko, że „Miastko” to był raport zespołu pod kierunkiem Macieja Gduli z badań w niewielkim mieście województwa mazowieckiego. Celem było zrozumienie motywacji oraz mechanizmów decyzji politycznych podejmowanych przez Polaków.

Nam chodziło o zbadanie relacji między klasowością a sposobem korzystania z mediów. Liczyliśmy, że lepiej zrozumiemy dzięki temu stosunek Polaków do polityki. Szukaliśmy rozmówców w czterech miejscach: w dużym oraz dwóch mniejszych miastach i jednym miasteczku. Niektóre z nich gremialnie głosowały na PiS, inne – przeciw. Do badania dobieraliśmy ludzi z trzech klas: wyższej, średniej i ludowej. Wyznacznikami przynależności klasowej były czynniki socjo­ekonomiczne: dochód, praca, miejsce zamieszkania, ale przede wszystkim style życia oraz kapitały społeczny i kulturowy.


CZYTAJ TAKŻE: Piotr Stankiewicz o "Miastku" Macieja Gduli: "Poparcia dla PiS-u nie tłumaczą bieda, populizm czy 500+. Żeby zrozumieć, skąd się bierze, wystarczy posłuchać mieszkańców jednego miasteczka..."


I co wyszło?

Aby pokazać dynamikę zmiany, musimy cofnąć się do innych badań sprzed mniej więcej dekady – a więc jeszcze sprzed PiS. Był to cykl rozmów z decydentami polskich mediów informacyjnych pt. „Popękane lustro” (tekst był rozdziałem w książce z 2013 r. „Gabinet luster. O kształtowaniu samowiedzy Polaków w dyskursie publicznym” pod red. Anny Gizy). Zarysowały się tam trzy typy podejścia do mediów, które dominują we współczesnej Polsce.

Jakie to typy?

Pierwszy nazwałem „zmierzającym do obiektywizmu”. Jego zwolennicy mówili mniej więcej tak: osiągnięcie obiektywnego przekazu staje się coraz trudniejsze, bo świat jest coraz bardziej skomplikowany. Na dodatek istnieje wiele tematów – klimat, energetyka, zdrowie – gdzie trudno uzyskać dostęp do wiedzy pewnej i zachodzi obawa, że media mogą być łatwo wykorzystane przez jakąś grupę interesów. Ale mimo tych wszystkich trudności i wątpliwości „zmierzający do obiektywizmu” powiadali, że próbują być rzetelni.

Stara szkoła.

W pewnym sensie tak. Już wtedy rywalizowało z nią jednak nowe podejście. Polegało na modnym wówczas przekonaniu o mediach jako instytucji, której celem jest „opowiadanie historii”. Inaczej mówiąc „snucie narracji” albo z angielska „storytelling”. Rzeczywistość stała się rozdrobniona, lepiej opowiedzieć historię jakiegoś bohatera czy konkretną sytuację wybranej grupie, tak zwanemu targetowi. Z całą świadomością, że to nie odda pełni świata. Odbiorca i tak skacze po kanałach. Trzeba go przyciągnąć emocjami, skandalem, aferą lub interwencją. Wydawało mi się wtedy, że pomiędzy tą nową a tamtą starą szkołą rozegra się walka o przyszłość mediów.

I kto wygrał?

Ani jedni, ani drudzy. Gdy patrzę na wyniki naszych najnowszych badań, wygląda na to, że wygrał ktoś trzeci. To typ mediów, które bym nazwał agonistycznymi.

Brzmi strasznie.

Agonistyczny znaczy nastawiony na walkę i rywalizację. Ale w polityce konflikt niekoniecznie musi być czymś złym. Przeciwnie, to konflikt przywraca demokracji jej głęboki sens. Pozwala na artykulację i porządkowanie interesów dotąd pozostających w ukryciu. Ścierające się interesy doprowadzają do kompromisów i bardziej uniwersalnych reguł, które nikomu do końca nie pasują, ale na które wszyscy są skłonni się zgodzić.

Media agonistyczne nie polegają oczywiście na uprawianiu konfliktu dla samego konfliktu. Takie media są przekonane, że robią dobrą robotę. Skupiają się przecież na tym, by odkrywać prawdę, która jest (była) od dawna zafałszowana w mainstreamie, co wynika zazwyczaj z niejasnej sieci powiązań oraz interesów silnych i wpływowych.

Tak powinna działać otwarta na nowości demokracja. Brak konfliktu znamionuje przecież pozamykane reżimy antydemokratyczne.

Agonizm przywraca demokracji jej wigor. Media agonistyczne mówią: „były sprawy, które miały nie ujrzeć światła dziennego, ale my je naświetlamy”. Oczywiście jak każde poszukiwanie prawdy, tak i to ma swoje ograniczenia. Widząc w sobie samych „rycerzy jasności”, możemy mieć problem z weryfikacją własnych źródeł. Z dostrzeżeniem ich uwikłania. Demaskatorzy okazują się z czasem także nowym układem. Per saldo trudno jednak zaprzeczyć, że odruch, który stoi za agonizmem, jest demokratyczny.

W badaniu sprzed dekady agonistyczne były głównie media prawicowe, przeżywające właśnie swój najlepszy czas.

Tak to mniej więcej się odbywało. Ważnym rysem „pisowskiej rewolucji” ostatnich lat było to, że towarzyszył jej bunt wobec mediów głównego nurtu. Odrzucenie ich roszczenia do bycia wzorcem obiektywizmu. W tym sensie zwolennicy PiS jako pierwsi przeszli na pozycje agonistyczne. Prawicowe media rozwijały się przede wszystkim w internecie.

Ale patrząc na dzisiejszą dynamikę mediów, wydaje się, że media i wyborcy liberalni lub też anty­pisowscy próbują ten model skopiować. Akcentując przy tym poczucie moralnej racji, działania „w interesie publicznym”.

Dokładnie to się w ostatnich latach zdarzyło. To jest nawet szersze niż antypisizm. W naszym badaniu ten proces dobrze obrazuje wyraźne przechodzenie klasy średniej i wyższej na agonizm pod wpływem coraz silniejszej emocji antyfaszystowskiej. Towarzyszy temu argumentacja w stylu: „prawdziwym problemem jest narastająca atmosfera przemocy i trzeba się tej przemocy aktywnie przeciwstawić; tu nie można już być biernym albo tylko tłumaczyć – trzeba działać, teraz”. Antypis odkrył agonistykę. I zaczyna mu się ona bardzo podobać.

Czy to nie jest niebezpieczne?

Oczywiście nie wiemy, co się wydarzy. Być może nie mamy czasu na powolne osiąganie konsensusu. Uważam, że co do zasady nie dzieje się nic złego. Akurat w Polsce brakowało bardzo długo politycznego konfliktu opartego na realnych interesach. Zastąpiły go tożsamości, które organizowały spór polityczny. W tym sensie zwycięstwo PiS w roku 2015 i kilka najważniejszych posunięć, takich jak 500 plus, stworzyło warunki do ponazywania wielu konfliktów, które i tak istniały w polskim społeczeństwie.

Jak w praktyce wygląda to porządkowanie interesów?

Ładnie można to pokazać na przykładzie 500 plus. Pod wpływem pojawienia się silnego aktora – w tym przypadku aktywnego państwa – klasa średnia po raz pierwszy od 1989 r. spiera się na poważnie o redystrybucję narodowego bogactwa. Mamy oczywiście wielu ludzi stojących na gruncie tradycyjnych wartości neoliberalnych, ale słychać też konkurencyjny przekaz, zyskujący coraz większe uznanie. Wielu ludzi z klasy średniej powiada bowiem: „wreszcie państwo mnie zobaczyło i poważnie potraktowało moje prawo do godnego życia”. Oburzają się, że ich uznanie dla 500 plus jest kojarzone z byciem kupionym, byciem klientem grupy interesu. W końcu oni łożą na to państwo – w ich przekonaniu – bardzo dużo. Są też i tacy, którzy próbują to godzić. Wedle zasady: „okej, może i trochę marnują publiczne pieniądze, ale ja się na to godzę, bo sprawa ma swoje plusy: dla mnie i dla społeczeństwa”.

I co w tym wartościowego?

Tak się odradza polityczność. W tym sensie ten 10-procentowy wzrost frekwencji w ostatnich wyborach nie jest przypadkiem. To powrót przekonania, że mamy na coś wpływ. Coś od nas zależy.

A w Waszej kontynuacji badań „Miastka” też to widać?

O tak! Pierwszy sygnał zmiany był taki, że mieliśmy zastanawiająco duże trudności z namówieniem ludzi do udziału w badaniu, do udzielania nam wywiadów.

Dlaczego?

Na dźwięk hasła „media i polityka” wielu mówiło „nie, dziękuję”. Przeprowadziłem wiele badań kręcących się wokół tematu klas i „polityka” często się w nich pojawiała, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Owszem, jako badacz przywykłem do argumentacji antypolitycznej – że to bez sensu, bo wszyscy politycy są tacy sami i całe to bagno nie ma sensu. Ale szybko zrozumiałem, że tutaj mamy raczej do czynienia z odwrotnością tej postawy. Ludzie często nie chcieli rozmawiać o polityce, bo ich polityka... za bardzo obchodziła.

Jak to: za bardzo?

Tłumaczyli, że to ich za bardzo ekscytuje. Bo i tak już w kółko się o to spierają. Mam wrażenie, że częściej dotyczyło to zwolenników PiS, którzy podejrzewali, że jako przedstawiciele świata nauki – a więc w jakimś sensie elit – będziemy ich „nawracać”. A oni będą musieli się tłumaczyć ze swojego pisizmu. Więc trochę się wykręcali. Ale najważniejsze było to, że konflikt polityczny mają w swoich rodzinach, wśród znajomych. To męczy i nie pozostawia obojętnym.

Czyli narzekania na „nudę demokracji i odwrócenie się ludzi od polityki” są dziś nieaktualne.

Nasze badanie potwierdza, że wspomniany już wzrost frekwencji wyborczej został osiągnięty poprzez poszerzenie aktywności demokratycznej o klasę ludową – wcześniej politycznie raczej ospałą. Przykład? Jeszcze dekadę temu to klasa średnia była animatorem mantry, że „trzeba brać udział w wyborach”, a „polityka jest ważna”. W naszym badaniu widać, że dziś to klasa ludowa przejęła tę narrację. Hasło „trzeba iść na wybory” było wśród nich powszechne. Nie znaczy to, że wszyscy spośród deklarujących zagłosowali. Ale niepójście na wybory zaczyna być traktowane jako ignorancja.

Osoba wrogo nastawiona do PiS znajdzie tu dowód potwierdzający przypuszczenie, że Kaczyński kupił wyborców świadczeniami ­socjalnymi.

To nie do końca takie proste. Respondenci z klasy ludowej, owszem, mówili, że „trzeba iść na wybory”, a „polityka jest ważna”. Ale nie było to jednoznaczne z przeświadczeniem, że trzeba iść i głosować na kandydatów ze znaczkiem PiS. Bywało, że nie potrafili wskazać, na kogo dokładnie głosowali w poszczególnych wyborach. Zasadnicza zmiana polegała raczej na tym, że docenili politykę jako coś, co organizuje ich życie. Choć widzą w sobie wciąż jedynie beneficjentów, a nie także tych, którzy dorzucają się do wspólnego garnuszka, z punktu widzenia zwolennika demokracji to dobra wiadomość.


CZYTAJ TAKŻE: Jarosław Flis, politolog i socjolog: "przynajmniej połowa elektoratu PiS, a jedna trzecia po stronie opozycji, to elektorat warunkowy, który wiąże swoje poparcie z realizacją swojej wizji świata"


Ale w końcu udało Wam się porozmawiać o mediach i polityce.

Tak. Wyniki są intrygujące. Przede wszystkim dlatego, że struktura korzystania z mediów jest u nas dosyć podobna. Co do zasady wszystkie klasy, od ludu przez średniaków po bogaczy, robią to mniej więcej tak samo. Rano przy wychodzeniu do pracy trochę radia, względnie telewizja. Potem w ciągu dnia trochę mediów społecznościowych i trochę przewijania kciukiem nagłówków portali. Trochę (choć mniej niż kiedyś) gazet i magazynów. A wieczorem telewizja i skakanie po kanałach.

I co z tego wynika?

Przy takim modelu nie da się uniknąć sytuacji, że coś nas z naszego wygodnego przeświadczenia o racji naszej strony wybije. Jakieś wydarzenie czy opinia, które nie pasują do naszej utrwalonej wizji świata. Taki dysonans jest wyzwaniem. Ludzi to pobudza. Chcąc zachować spójność swojego przekazu, musisz wykonać wysiłek. Szukają uwiarygodnienia, zestawiając różne źródła. Próbują tego wszystkie klasy, choć każda nieco inaczej.

I jak to robią?

Nasi rozmówcy z klasy ludowej (wśród których więcej jest oczywiście zwolenników PiS) najczęściej oglądają oba serwisy informacyjne – TVP i TVN. Nie było w zasadzie żadnego wyborcy PiS, który by miał problem z powiedzeniem „tak, nasi też są stronniczy”. Ich strategię radzenia sobie z dysonansem określiłbym tak: co do zasady nie boimy się innego punktu widzenia i przyjmujemy go do wiadomości. Ale potem szybko dokonujemy wyboru i nie roztrząsamy sprawy na wszystkie strony. „Tak, czasem trzeba się zgodzić na stronniczość” – słyszeliśmy czasem. Jednocześnie nie można powiedzieć, że klasa ludowa jest z takiej postawy jakoś szczególnie dumna. Czują się oceniani.

A klasa średnia i wyższa? Jak one sobie radzą z dysonansem?

Im wyższa przynależność klasowa, tym mniejsza tolerancja wobec drugiej strony. Dużo jest postaw w stylu: „próbowałem, naprawdę próbowałem, ale tej PiS-owskiej propagandy nie da się oglądać. Wyłączyłem po trzech minutach, przecież oni nie akceptują podstawowych zasad państwa prawa”. Moja interpretacja tego zjawiska jest taka, że wyborca anty­pisu (bo tych jest w klasach wyższej i średniej więcej) wciąż znajduje się w sytuacji dość dla siebie nowej. Przyzwyczaił się po prostu, że ma większą prawomocność do obiektywizacji.

A mówiąc po ludzku?

Przywykł do tego, że gdy „jego” media piszą i mówią, to dotykają „obiektywnej prawdy”. To po „naszej stronie” są przecież najbardziej fachowi komentatorzy, najmądrzejsi rozmówcy i najuczciwsi śledczy. Od tego trudno się odzwyczaić. I nawet jak taki antypisowiec z klasy średniej czy wyższej zaczyna sobie zdawać sprawę, że jego media od dłuższego czasu też grają w tę samą agonistyczną grę, to i tak podświadomie wierzy, że „obiektywne media” gdzieś są. Trzeba je tylko znaleźć.

Są jeszcze jakieś klasowe różnice w radzeniu sobie z dysonansem medialnego pluralizmu?

Tak. Klasa ludowa kończy poszukiwania szybciej. Poprzestaje na dwóch przeciwstawnych źródłach, tym, co mówią najbliżsi, i własnym rozsądku. Co z punktu widzenia inteligenta może być oczywiście irytującym przejawem ignorancji. Klasa średnia męczy się trochę dłużej. Pewnie także dlatego, że nie chce się przed sobą przyznać, że prawdy obiektywnej nie ma, a wszyscy są jakoś uwikłani. Trwają więc poszukiwania w internecie.

Ale chyba nie jest tak, że każde poszukiwanie skazane jest na niepowodzenie?

Im więcej kapitału kulturowego u naszych rozmówców, tym więcej dyskomfortu, że nie jest tak łatwo utwardzić swoje stanowisko w pluralistycznym świecie dzisiejszych mediów. Na koniec nawet najwytrwalsi stają przed koniecznością... arbitralnego wyboru prawdy, która nam odpowiada. Czyli trafiają w to samo miejsce, o którym mówiliśmy kilka chwil temu na przykładzie klasy ludowej. Efekt jest taki, że agonistyczne media i agonistyczna polityka wydają się dziś rozwiązaniem optymalnym. W tym świecie nikt już nie jest pewny swojej wiedzy. Pozostaje obrona własnych pozycji, bo to jedyne, co nam zostało. Wzmacniana przekonaniem, że jak nie będziemy tego bronić, to zaraz „tamci” nam wejdą na głowę.

Z jednej strony demokratyzacja i pluralizm są wartościami, których wielu brakowało. Z drugiej wizja permanentnego konfliktu i braku jasnych reguł wielu może przerażać.

To naturalne. Trzeba potraktować to po prostu jako fazę rozwoju polskiej demokracji. Być może mamy bardzo mało czasu, by odnaleźć to, co wspólne, na co się zgadzamy. Z pewnością nie będzie to powrót do status quo. Pomocne w tym byłyby media publiczne jako platforma, na której walczący nie mogą się odwoływać do argumentu stronniczości. Dziś jednak brzmi to jak naiwna fantazja, bo media publiczne są powszechnie traktowane jako tania propaganda. Obecna faza nie będzie zawsze nowa. Wkrótce nauczymy się z nią żyć i zobaczymy, na jakie perspektywy nas otwiera. ©

MIKOŁAJ LEWICKI jest socjologiem. Pracuje w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, związany z Instytutem Studiów Zaawansowanych w Warszawie. Jego główne zainteresowania to socjologia gospodarcza oraz socjologia kultury. Ostatnio wydał książki „Społeczne życie hipoteki” (Scholar, 2019) oraz „Przyszłość nie może się zacząć” (Scholar, 2018).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2019