Bijatyka na zabawie

TOMASZ SZLENDAK, socjolog: Szukamy lidera, ale wybieramy taki produkt polityczny, który naszej prywatnej wyspie pozwoli przetrwać bez zmian.

22.06.2020

Czyta się kilka minut

 / ARCHIWUM PRYWATNE
/ ARCHIWUM PRYWATNE

MICHAŁ KUŹMIŃSKI: Wybory są jak zawieranie umowy? Jak supermarket? Czy jak festyn?

PROF. TOMASZ SZLENDAK: O „zawieraniu umowy” zapomnijmy: z badań wynika, że świadomość i wiedza prawna Polaków są w powijakach i że praktycznie nikt nie czyta umów. To sytuacja idealna dla polityków. Jeśli nawet uznać, że ich słowa są ustną umową, to wyborcy i tak ich w ten sposób nie traktują. Nikt, poza osobami zajmującymi się zawodowo polityką i niewielką liczbą pasjonatów, nie zajmuje się rozliczaniem obietnic.

Supermarket? Tak. Dobrze widać np., co jest w promocji. Dla każdego coś dobrego, nawet towary w naszym wszechświecie niedostępne. Tyle że jako wyborcy zaglądamy do różnych supermarketów. Część do dyskontów, część do delikatesów, a klienci jednych nie mają pojęcia, jak zorganizowana jest sprzedaż u drugich. Jaka była kolejna metafora?

Festyn. Pytam o niego, bo opisywał Pan zmiany naszych stylów konsumpcji: przejście od konsumpcji dóbr ku konsumpcji doznań i wrażeń.

Tak, festyn to metafora najlepsza. W dodatku spiętrzenie czasowe, które mamy w tej kampanii, powoduje, że co dwa dni zmieniają się inscenizacje i repertuar. Publiczność wyposzczona lockdownem pożąda silnych wrażeń, więc każdy aktor stara się je uruchomić. Nawet do zgody wzywają, krzycząc. A gdy przesadzą, na festynie wybucha bijatyka.

Atak na LGBT był bójką na festynie czy zaplanowanym występem?

Zaplanowanym występem lekkomyślnie wklejonym w rytuał o dużej energii emocjonalnej. Za jej sprawą aktorzy takiego eventu zapędzają się w swoich tyradach i to, co miało być strategią służącą uruchomieniu wyborcy, wyrywa się spod kontroli. Nie przewidziano efektów po drugiej stronie, a także wśród tych konsumentów po swojej stronie, którzy myślą i czują umiarkowanie.

Mamy tu też kłopot komunikacyjny. Na takim wydarzeniu mówca ma wrażenie, że mówi do swoich. Nie pojmuje, że jest kompletnie inaczej rozumiany poza swoim światem. Bo mamy dziś dwa języki polskie. Odbiorca, który przez lata w prawicowych mediach nasłucha się, że LGBT to ideologia, desakralizacja i szatan, będzie ten termin odczuwał zupełnie inaczej niż czytelnik portali centrowych i lewicowych. Nie ma jednego uniwersum symbolicznego, wspólnych znaczeń, a emocjonalna atmosfera i spiętrzenie kolejnych atrakcji na festynie sprawiają, że nie ma też momentu na refleksję.

Pytam o politykę językiem konsumenckim, bo to konsumpcja stała się kluczem do serc wyborców w 2015 r. Wygrała partia, która ogłosiła koniec epoki zaciskania pasa i brania spraw w swoje ręce, inaugurując erę korzystania.

Zwycięzcy mieli szczęście, trafili w koniunkturę. Mieliśmy wtedy bezprecedensowy moment: z kraju rozwijającego się staliśmy się rozwiniętym, wylądowaliśmy w pierwszej czterdziestce w rankingu jakości życia na świecie. Polityka poprzedniej władzy przestała odpowiadać na konsumpcyjne aspiracje, nie dawała poczucia uczestnictwa w owocach rozwoju.

Kiedy na początku lat dwutysięcznych zacząłem badać konsumpcję, wydawało mi się, że w 2020 r. będziemy już na etapie dążenia do sensu, czyli np. do samorozwoju, a nie do statusu. Że będziemy – przepraszam za naiwność – mniej więcej na poziomie Danii i zachłyśnięcie galeriami handlowymi się zakończy. A tymczasem wciąż tkwimy na etapie prostej konsumpcji dla statusu.

Nie szukamy sensu?

Nie mam co do tego złudzeń. W połowie lat dwutysięcznych wszystko ku temu zmierzało, przeżyliśmy boom edukacyjny, w efekcie którego co drugi trzydziestolatek ma dziś wyższe wykształcenie. Ale nie przełożyło się to na kapitał kulturowy i postawy wobec świata. Oczywiście, spora część z nas zaczyna przechodzić na poszukiwanie doznań – polecielibyśmy do Wietnamu, poemocjonowalibyśmy się na festiwalu świateł. Ale tu wciąż chodzi o przyjemność, nie o samorozwój.

To działa także względem oferty politycznej?

Wyborcy żądają od polityków zabezpieczenia przyjemności. Od kandydata wymagamy, żeby nasz świat nie uległ zmianie po wyborach. Chcemy gwarancji, że będziemy mogli dalej osiągać przyjemność, i to wyłącznie po naszemu.

Wbrew licznym wyobrażeniom o „pisowskim ludzie”, partia ta – jak dowiodły badania m.in. Macieja Gduli – zdobyła głosy części klasy średniej. Pamiętam tę konsternację niektórych: że ludzie o podobnym statusie i doświadczeniach mogą mieć tak odmienne preferencje polityczne, wartości i wizję świata…

Nie ma jednej, ustabilizowanej klasy średniej, nawet w miastach – wciąż nie może ona okrzepnąć. Muszę jednak dodać, że definiuję klasę średnią jako kategorię społeczną opartą na podobieństwie kulturowym, która sama siebie postrzega jako środek struktury społecznej, wiedzie podobny styl życia i przejawia aspiracje do samorozwoju. Już od dawna wyznacznikiem klasy średniej nie są kryteria majątkowe czy dochodowe.

Bo może do niej należeć równie dobrze informatyk z korporacji, zarabiający kilkanaście tysięcy, jak i nauczyciel z dochodem 2,5 tys. miesięcznie?

Mało tego: jako klasa średnia postrzegają się np. policjant albo kosmetyczka z własnym zakładem. Zaliczają się do niej sami za sprawą przekonania o prowadzeniu stylu życia i posiadaniu kompetencji charakterystycznych dla środka.

Spoglądając jednak z boku, wybory kulturowe wielu uważających się za klasę średnią nieszczególnie ich do tej klasy kwalifikują. Polacy w ostatnich latach zaliczyli generalny awans w większości sfer: ekonomicznej, statusowej, edukacyjnej. Dzięki transferom socjalnym pojawiły się nowe środki na konsumpcję. Ale ten ogólny awans nie idzie w parze z awansem kulturowym. Przykład? Polacy zasadniczo nie czytają książek. Nie chcę marudzić, stwierdzam fakt. A gdy się nie czyta, to każde usłyszane od polityka trzy-po-trzy jawi się głęboką myślą. Nie pojawiły się potrzeby samorozwoju, zmiany w myśleniu o świecie, spojrzenia na własną sytuację szerzej niż tylko z perspektywy czysto ekonomicznej, przyziemnej i bardzo lokalnej. Klasa średnia z tej kulturowej definicji liczy dziś w Polsce raptem może 10 proc. populacji. Nasze badania z 2018 r. dowiodły, że w Warszawie to 8-9 proc. ludności. A ostatnie wyniki badań CBOS pokazują, że za klasę średnią uważa się ponad połowa Polaków.

W dodatku ludzie z mniejszych miejscowości postrzegający się jako klasa średnia są zdecydowanie bardziej, powiedzmy, konserwatywni w swoich wyborach kulturowych. Gdy w sześciu małych miastach zbadaliśmy praktyki kulturowe, wyszło nam… że ich nie ma. Nawet Netflix jest tam marginalnie obecny, a jego oglądanie słabo koreluje z zarobkami i pozycją zawodową.

Jak to się przekłada na politykę?

Dwóch najpopularniejszych kandydatów mówi do innych, samodefiniujących się klas średnich. Do całkowicie innych Polsk, które sądzą, że są ze środka. Mało tego: zwolennicy Andrzeja Dudy mogą zarabiać dużo więcej niż Rafała Trzaskowskiego. Łatwe linie podziałów są w Polsce trudne do poprowadzenia.


Andrzej Stankiewicz: O wyniku wyborów prezydenckich zdecydują wyborcy tych kandydatów, którzy odpadną po pierwszej turze.


 

Niekorzystanie z treści kultury i brak pewnych doświadczeń edukacyjnych mają silne konsekwencje polityczne. Splata się to np. z poparciem dla czegoś, co socjolog Rafał Drozdowski nazwał polityką konkretu. Jej zwolennicy życzą sobie działania, a nie gadania. Nie przyjmują np. do wiadomości, że funkcjonujemy w skomplikowanej przestrzeni prawnej UE, co uniemożliwia choćby szybkie „zrobienie czegoś” z sądami – a trzeba powiedzieć, że badania socjologiczne pokazują, iż doświadczenia z sądami np. przedsiębiorców rzeczywiście bywają niedobre. Z kolei część klasy średniej korzystająca z kultury i mająca pewne doświadczenia wie, że świat jest bardzo złożony, że tworzenie prawa wymaga olbrzymiej liczby uzgodnień, że nie wszystko „da się zrobić” teraz i zaraz.

Politycy wykorzystują to, podsycając wojnę klasową, w której fronty przebiegają według czynników kulturowych, a nie ekonomicznych.

I, jak Pan powiedział, sprzedają swoim konsumentom gwarancję trwania ich wizji świata?

Dotyczy to w mojej ocenie wszystkich kandydatów, z wyjątkiem Krzysztofa Bosaka. On jako jedyny nie opowiada swoim konsumentom czegoś, czego sam nie wyznaje. Pójdzie w radykalnym marszu, mówi, co myśli, nie dostosowuje przekazu do sondaży. Problem tylko w tym, że oferuje swojej klienteli świat, który ją zje. Jego zwolennicy to w większości młodzi, nieszczególnie majętni i wykształceni mężczyźni. Im akurat pomogłoby silne, zorientowane lewicowo państwo, tymczasem akceptują oni opowieści nawet nie neoliberalne, co wręcz libertariańskie. A więc ten kandydat szczerze opowiada swoim wyborcom o świecie, który nie da im szczęścia, a pozostali wyborcy żądają szczęścia od kandydatów, którzy nie mogą im go dać, bo nie wierzą w to, co mówią.

W poprzednich wyborach w obiegu było – konsumpcyjne bądź co bądź – porównanie: o walce Budyniu z Bigosem. W tych wyborach w ogóle jest bigos?

Nie ma go. Po raz pierwszy w wyborach prezydenckich mamy do czynienia z konkursem piękności. Wszyscy kandydaci przemawiają do konsumentów wytrenowanych w galeryjno-handlowej estetyce. Nie ma niczego przaśnego – nawet kandydaci konserwatywni i w warstwie estetycznej, i w przekazie nie prezentują się jako tacy. Urodę przynajmniej jednego kandydata akcentuje się wręcz dosłownie – nikt nie ma oporów, by jako jego walor wymieniać coś, co w ogóle nie powinno być brane pod uwagę. To wybory dla konsumentów, którzy wyrzucili bigos z jadłospisu.

A co mamy zamiast bigosu?

Przykładowo Robert Biedroń jest jak cukierki-zaskoczki – słodkie, ale z kwaśnym środkiem. Z zewnątrz twarda, lewicowa warstwa, ale ze środka bucha kontrastowe, neoliberalne nadzienie. Potwierdzają to sondaże, według których jego zwolennicy szybko przenieśli swoje sympatie na Rafała Trzaskowskiego, który po prostu jest z neoliberalnego porządku, do którego dodał trochę lewicowej przyprawy.

A on?

Trzaskowski to przykład produktu smacznego, ale kierowanego do jednej kategorii konsumentów, jak mus czekoladowy. Gdy chce się go sprzedać szerszej grupie odbiorców, trzeba go domlecznić i dosłodzić – np. przez przekonywanie, że zawsze cenił Lecha Kaczyńskiego i popiera transfery socjalne.

Władysław Kosiniak-Kamysz?

Milk shake w wysokiej szklance. Nie ma w nim niczego kwaśnego, a ileż można słuchać o dążeniu do zgody?

Szymon Hołownia?

To żelowy misiek – kto nie lubi miśków? Są fajne, ale trzeba się postarać, żeby je rozgryźć. Racjonalny, umiarkowany wyborca-agnostyk może się w każdym punkcie zgodzić z jego programem, ale i tak rozgryzając trafi np. na przekonania, które zaburzą mu nowoczesny wizerunek kandydata.

Same słodycze? Bosak także?

On jest jak lukrecja, słodycz hardcore. Lubi ją mniejszość, ale gdy już lubi, to na zabój.

Można mieć odczucie, że sobie trochę dworuję, ale niezdecydowani konsumenci polityki, których w elektoratach kandydatów jest sporo, będą kierować się właśnie tym kryterium: co im smakuje.

Ciekawa rzecz, że przezwisko „budyń” wciąż funkcjonuje, także wśród wykształconej części zwolenników prezydenta Dudy. Wielokrotnie słyszałem to wręcz w zdrobnieniu, jako wyraz sympatii.

Budyniek, który np. w sprawie LGBT próbuje być twardy i ostry, nie traci na sympatyczności?

Część jego bardziej umiarkowanych wyborców, np. właśnie tych postrzegających się jako klasa średnia, może czuć się zdegustowana, gdy Andrzej Duda opowiada rzeczy niezgodne ze swoim wizerunkiem. Jakaś część jego zwolenników może się zrazić, gdy spostrzeże, że nie mówi tego, co myśli. Identycznie jest z pożądającymi odwetu na rządzących wyborcami Rafała Trzaskowskiego, gdy słuchają, jak opowiada o plusach rządów PiS.

W tym sklepie ze słodyczami są w ogóle, poza lukrecją, jakieś naturalne składniki deserów? Czy wszystko jest sztuczne, sama chemia?

To wykreowany, sztuczny świat, wyborokracja – a więc nie demokracja rozumiana jako sprawowanie władzy dla ludu, lecz osiąganie celu politycznego dla samej władzy i związanych z nią wpływów. W tych wszystkich produktach mamy cały wachlarz E-ileśtam. Dlatego duża część ludzi nieuczestniczących w wyborach nie zmobilizuje się także teraz – bo postrzegają wybory jako coś sztucznego. Są przekonani, że i tak nic się na scenie nie zmieni.

A czy epidemia to nie ten moment, w którym wyborcy lękający się recesji, stanu opieki zdrowotnej albo pozbawieni w czasie lockdownu dochodów, powiedzą: zabierajcie swoje słodycze, my potrzebujemy żywności?

Może się tak zdarzyć, ale jeszcze nie w czasie tych wyborów. Znaczna część wyborców wie, że wybory prezydenckie to spektakl, za którym nie idą konkrety, bo prezydent w Polsce nie jest od konkretów. Nawet wyborcy Andrzeja Dudy myślą o nim jako o gwarancie braku zmiany i niewtrącania się rządowi w politykę konkretów właśnie.

Ale proces „wołania o chleb” się powoli uruchamia, było już widać w protestach przedsiębiorców inicjowanych przez Pawła Tanajno. Wielu ludzi jest przekonanych, że idzie recesja, a przekonanie to będzie powodowało wzrost frustracji dużej części struktury społecznej. Efekt się pojawi, ale odłożony w czasie.


Dariusz Kosiński: Najpoważniejsi kandydaci do prezydentury są uderzająco do siebie podobni.


 

Mogą też wystąpić inne niespodziewane efekty pandemii. Badania prowadzone w trakcie lockdownu pokazały, że dwa razy więcej kobiet niż mężczyzn boi się zakażenia. Może się więc okazać, że opór kobiet przed pójściem do komisji wyborczej może być wyższy niż u mężczyzn, którzy – zwłaszcza młodzi – mają większą tendencję do podejmowania ryzyka. Więc jeśli duża część mężczyzn odczuwa znaczne pogorszenie swojej sytuacji, może dać upust frustracji. A koronawirus wzmaga emocje, bo system podczas lockdownu pokazał swoją brzydką twarz: policjantów wlepiających mandaty czy sanepidu ładującego po 10 tys. zł grzywny za siedzenie na ławce bez maseczki. Mężczyźni, zwłaszcza z klasy ludowej, mają tendencje do silnego reagowania emocjami w takich okolicznościach.

Co z najmłodszymi wyborcami? W 2015 r. mówił Pan, że do wybuchów ich sprzeciwu prowadzą nie polityczne rytuały, tylko gwałtowne wydarzenia, które uznają za skierowane przeciw nim. Takim wydarzeniem mógłby być lockdown, który na stylu życia młodych ludzi zaciążył bardzo poważnie.

Mógłby, o ile pamięć o nim nie będzie zbyt krótka. Osoby, które zyskają pełnoletniość akurat w tym okresie, raczej nie zagłosują na reprezentanta opcji politycznej, która zakazała 17-latkom wychodzić z domu bez opieki. Ale takim wydarzeniem będzie nie tyle epidemia, ile to, co dzieje się teraz. Np. w badaniach CBOS „Młodzież 2016” widać wyraźnie powiększający się rozziew między wyborami politycznymi i światopoglądowymi młodych kobiet i młodych mężczyzn. Ok. 11-12 proc. kobiet ma poglądy radykalnie lewicowe, a tyle samo mężczyzn ma poglądy odpowiadające Konfederacji. Warto się nad tym zastanowić w kontekście zagrania przez PiS kartą LGBT.

Pewne jest za to, że bardzo wielu z nich na wybory nie pójdzie. To nie ich świat. Do ich przestrzeni medialnej, kont na TikToku i Instagramie, tematy polityczne w ogóle się nie przebijają. Chyba że grube skandale, takie jak ten z LGBT właśnie. Owszem, przekaz polityczny dociera do młodych zradykalizowanych mężczyzn – za pomocą YouTube’a, na którym Krzysztof Bosak czy Sławomir Mentzen wyjaśniają im świat.

Jest jeszcze jedna ważna grupa: ta, która mówi „mnie polityka nie interesuje”, „nie mam na to wpływu”.

Masa Polek i Polaków zaczyna dzień od zajrzenia w horoskop. Masa ludzi buduje swój dzień na podstawie tego, co wróżbita powie w radiu. Oglądanie telewizji informacyjnych ekscytuje ledwie odsetek, który też żyje na swoich ścianach. Komentatorom z Twittera wydaje się, że cały świat drga w rytmie Twittera. Nie, duża część Polski nie żyje śledzeniem poczynań kandydatów na prezydentów. Miliony Polaków są gdzie indziej i wybory w ich świecie niczego nie zmienią.

Co by się musiało stać, żeby przyszli na polityczny festyn?

Trzeba by im coś żywotnego zabrać, choć trudno dziś powiedzieć, co by to mogło być. Bo rewolucje wybuchają nie wtedy, kiedy ludziom jest źle, lecz gdy zaczyna im być dobrze, a nagle tracą możliwość realizowania swoich aspiracji. Wyobraźmy sobie np., że po koronawirusie polski budżet przestaje się spinać i trzeba wycofać transfery socjalne. Mamy wtedy gwarancję wybuchu niechęci wobec całej klasy politycznej – nie tylko rządzących. Dopiero wówczas radykalnie antysystemowe pomysły, np. projekty Konfederacji, zaczną zyskiwać na znaczeniu.

Prezydent w Polsce nie jest od konkretów, ale w idealnym świecie powinien być liderem.

Ale to nie jest idealny świat, w którym lider to potężna, uniwersalna postać spajająca wspólnotę. Może pragniemy lidera, ale wybieramy sobie liderka, który rządzi tylko naszą wyspą i jest zaprojektowany na miarę naszej Polski, posiadanej przez nas na własność, skrojonej z naszego gustu, naszych przekonań i naszego stylu życia. Szukamy lidera, ale wybieramy taki produkt polityczny, który naszej prywatnej wyspie pozwoli przetrwać bez zmian.

Konsumpcja wiąże się też z marzeniami. Jest takie marzenie konsumpcyjne Polaków, które Pana napawa otuchą?

Nie tyle marzenie, co pewna cecha społeczeństwa postchłopskiego – którą, oczywiście, widać też w klasie średniej. Jest nią otwartość. Wprawdzie, ze względu na naszą historię, nie mamy w sobie za grosz zaufania, o którym faktycznie należałoby marzyć, ale jesteśmy otwarci. Umysłowości postchłopskiej nie odpowiada ani rasizm, ani pełna asymilacja obcych, ani homofobia, ani zgoda na małżeństwa jednopłciowe.


WYBORY PREZYDENCKIE 2020:  CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


 

Choć osoby LGBT się z tym nie zgodzą, to jednak jest w takiej postawie zalążek tolerancji, bo można ją przekazem politycznym czy marketingowym wzmocnić w stronę otwartości. Ale można też ją, za pomocą emocjonalnej spirali politycznego festynu zagłuszyć. Weźmy nasz stosunek do Ukraińców: gdy Polakom przedstawia się ich jak wroga, pojawia się nienawiść. W codziennych, bezpośrednich kontaktach niemal jej nie ma.

Aż się prosi o prognozę.

Przyszłości Polski upatruję w tej dozie otwartości, którą możemy w sobie pielęgnować. Tyle że politycy, budząc złe emocje, przesuwają nas w stronę wrogości. Tak samo jest w sferach, między którymi jesteśmy nieustannie rozpięci: nowoczesności, rozumianej konsumpcyjnie, i tradycji, rozumianej jako katolicki rytualizm porządkujący życie. W ramach gry politycznej bezustannie naciska się na jedno i drugie, ale po to, żeby i z tej naszej skłonności ku tradycji, i z konsumpcji wydobywać to, co najgorsze.

A politycy powinni mieć w pamięci, że podczas bójki na festynie może dojść do prawdziwego nieszczęścia.

Nasza klasa polityczna przejdzie do historii jako ci, którzy wydobywali z Polaków to, co najgorsze? Smutne.

Nie zgadzam się z opinią, że wybieramy sobie takich polityków, jacy sami jesteśmy. Nie, nie jesteśmy tacy. ©℗

PROF. TOMASZ SZLENDAK jest socjologiem, pracuje na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Wiceprzewodniczący Komitetu Socjologii PAN. Zajmuje się m.in. socjologią konsumpcji, rodziny i młodzieży. Autor kilkunastu książek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2020