Czyrak na świadomości

Mimo rozwoju medycyny, mimo zakłamania procesu umierania i zepchnięcia go do szpitali i hospicjów, dalej w samotne noce ludzie spotykają się twarzą w twarz ze zmarłymi.

20.03.2015

Czyta się kilka minut

Anna Orlikowska, Terminal Game /
Anna Orlikowska, Terminal Game /

Pisze Mircea Eliade: „Dziś w nocy obudził mnie okropny zapach wydobywający się z czyraka pod prawą pachą. Poszedłem do łazienki popatrzeć, co się dzieje; wrzód otworzył się, wylewała się z niego mieszanina krwi i ropy.Umyłem się, jak mogłem, i próbowałem znów zasnąć. Niemożliwe. Dwie godziny bezsenności, czarnych myśli i strachu. Zasnąłem, jak mi się wydaje późno, już po przejeździe pierwszych pociągów do Paryża.

To dziwne. Wydawało mi się, że zawsze myślałem o śmierci. Ale o jakiej śmierci? Nagłe, piorunujące przejście na drugą stronę. Dzień, dwa skupienia, medytacji, być może nawet pewne cierpienie fizyczne, żeby jak najszybciej oderwać się od ziemi – a potem przejście.

Nie myślałem o tym rodzaju powolnej śmierci (a jednocześnie, to dziwne, zawsze modliłem się, żeby nie mieć raka, żeby umrzeć inaczej). Z początku postawiony wobec strasznej obecności śmierci, manifestującej się trupim zapachem, nie byłem w stanie myśleć o duszy, o istnieniu »potem«, o pogodnym oderwaniu się od ciała. Platon, Indie, inicjacja poprzez śmierć i rezurekcję – to wszystko było bardzo dalekie ode mnie. Obecny był wyłącznie trup. Czułem jego bliskość w sposób niesłychanie ostry i pełny. Jak gdyby w śmierci nie było nic oprócz niego. Wiedziałem jednocześnie, że to nie jest prawda. Udawało mi się chwilami wielkim wysiłkiem woli oderwać od trupa, aby myśleć o śmierci. I wówczas opanowało mnie przerażenie innego rodzaju. Jak mało byłem przygotowany do przejścia na drugą stronę! Poczucie winy. Nic nie zrobiłem z tego, co powinienem był zrobić. Dopiero teraz zaczynałem się przygotowywać do przekazania »przesłań«: poprzez prace filozoficzne, religijne, być może także literackie. Liczyłem się z ewentualnością mniej więcej sześćdziesięcioletniej egzystencji – i oto nie mając nawet ukończonych czterdziestu lat, czuję w nozdrzach mój własny trupi zapach. Oczywiście powtarzałem sobie, że będę leczony, operowany itd. – ale to daje mi jeszcze rok, najwyżej dwa, przy wciąż malejącym zapasie sił niepozwalającym mi na napisanie książki z prawdziwego zdarzenia. Będę się musiał zadowolić pisaniem, w najlepszym wypadku, artykułów i dziennika.

Ale wszystkie te rozmyślania i kalkulacje nie miały, tak naprawdę, żadnego znaczenia.

Liczył się tylko trupi zapach, który wciąż czułem. Wyobrażałem sobie, jak będę wyglądać z amputowanym ramieniem, widziałem już, jak piszę lewą ręką, pozdrawiam lewą rękę. Ale wszystko to na próżno. Próba wyobrażenia sobie »odrzucenia« tej części ciała, która zaczęła gnić, wcale nie działała na mnie uspokajająco.

I nagle uprzytomniłem sobie, że książka, którą właśnie mam na warsztacie, to »Śmierć i inicjacja«. Aż do tej pory widziałem tę książkę »z zewnątrz«, jako dzieło oparte na filozofii i erudycji. Myliłem się. Byłbym nie uchwycił tego, co najbardziej istotne. Inicjacja jest rodzajem śmierci, a każda śmierć, rozumnie przebyta, może być równoznaczna z inicjacją. Lecz »śmierć symboliczna« (rytualna, inicjacyjna) to nie tylko cierpienie, tortura, choroba itd. – ale i doświadczenie własnego trupa, pogodzenie się z tym zwyczajnym faktem, o którym zapominałem: nie tylko przechodzimy na drugą stronę, ale i podlegamy dekompozycji i musimy zaakceptować to, że nasze ciało staje się trupem, musimy przyjąć tę myśl, że jesteśmy także i tym, trupem”.

W tym fragmencie „Dzienników” Eliadego wielki religioznawca z godną podziwu szczerością opisuje i analizuje doświadczenie znane nam wszystkim (nawet jeśli nie potrafimy się do tego otwarcie przyznać): odczucie gwałtownego, nagłego, budzącego skrajną bezradność lęku przed śmiercią (timor mortis), którego początek bierze się z uświadomienia sobie przemijalności i nieuchronności rozpadu własnego ciała. Sugestywność opisu stanu psychicznego i charakter refleksji uprawianej przez Eliadego są najwyższej próby. Wystarczyłoby to może za komentarz do każdej ekspozycji poświęconej tematowi śmierci w sztuce, choć przydatna będzie próba odniesienia tej wypowiedzi do artystycznego doświadczenia i jego tradycji.

Od obrzydzenia do buntu

Fascynacja rozkładem i trupem, połączona może – choć nie na pewno – z lękiem, nie była zupełnie obca starożytnym kulturom basenu Morza Śródziemnego, ale jednak Rzymianie przywoływali szkielety zmarłych na biesiadnych naczyniach – jak tańczący korowód kościotrupów na kubku z Boscoreale w Luwrze raczej po to, by przypominać o konieczności cieszenia się chwilą w doczesnym życiu. Dopiero chrześcijaństwo i średniowiecze dodały do krotochwilnego dotąd wyobrażenia zmarłego nieuchronny morał. Począwszy od XIII w., aż do czasów późnego baroku (i przejawów jego „długiego trwania” w XIX i XX w.), głównym, „ramowym” tematem obecnym w sztuce europejskiej, związanym bezpośrednio ze śmiercią, było nagłe i brzemienne w skutkach spotkanie żywego ze zmarłym, żywego z trupem – dodajmy: najczęściej z własnym trupem, z obrazem siebie zmarłego, postrzeganego w całej ohydzie i realizmie (nawet wtedy, gdy posługiwano się środkami umownymi – nie zawsze bowiem stan rozkładu oddawany był z tak olśniewającą i przerażającą wirtuozerią jak w słynnych „Hieroglifach naszych dni ostatnich” Juana de Valdésa Leala w Hospital de la Santa Caridad w Sewilli).

Bez względu na indywidualną, moralizatorską wymowę tych dzieł, które odpowiadały na ciągle przywoływane pytanie „Ubi sunt qui ante nos fuerunt?” („Gdzie są ci, którzy byli przed nami?”) oraz pouczały o równości wszystkich wobec zgonu (tańce śmierci) i nieuchronności kresu doczesności, wobec których trzeba podjąć trud moralnego, chrześcijańskiego życia, aby zasłużyć na pomyślny osąd duszy i znośne bytowanie w zaświatach, zawsze centralnym motywem było zadziwienie, zaskoczenie, przerażenie wobec wizji pokonanego przez śmierć, rozkładającego się ciała – dodajmy jeszcze raz – własnego ciała.

Specyficzny dialog, w wielu realizacjach tych tematów uzupełniony faktycznie obecnym w obrazie zapisem rozmowyżywego ze zmarłym (jak choćby w polskich tańcach śmierci, tzw. bernardyńskich), był istotą artystycznej refleksji na ten temat. Spotkania trzech żywych i trzech zmarłych, danse macabre i różne wariacje na temat ich epizodów („Śmierć i dziewczyna”), wreszcie najrozmaitsze alegorie wykorzystujące obraz rozpadu ciała ludzkiego (często na zasadzie kontrastu z olśniewającym pięknem nietrwałego świata przedmiotów) czy samodzielne przedstawienia zwłok – tzw. transi – występujące na nagrobkach, nawet (a może szczególnie) królewskich – to wszystko możemy traktować jako plastyczny wyraz tego samego przerażenia, o którym pisał Eliade. Obraz grozy wynikającej z konieczności zaakceptowania (czy może raczej strachu poprzedzającego fakt zaakceptowania) przyszłej, czy już nawet obecnej, rozpoczętej przemiany naszego ciała w trupa.

Naturalnie nie była to jedyna forma artystycznej refleksji nad śmiercią w najróżniejszych jej zakresach pojęciowych: powstawały przecież liczne dzieła mówiące o pojedynczej, „historycznej” (jakże często heroicznej) śmierci, niekiedy dążące do jej uwznioślenia, czy też utwory, których głównym tematem była próba artystycznego oddania psychologicznych aspektów ludzkiej reakcji na śmierć: strachu, obrzydzenia, rezygnacji, buntu.

Moralna nauka przenikała tego rodzaju dzieła powstające aż do XIX w., ale tak naprawdę tym, co leżało u ich podstawy, był zindywidualizowany, przeżywany samotnie w środku nocy, strach przed śmiercią.

Zabawa szkieletów

Przedstawienia szkieletów i żywych trupów (oraz licznych bytów pośrednich) w sztuce średniowiecznej i nowożytnej mogą być rozumiane jako personifikacje niszczącej siły, jaką jest „sama śmierć”, jak i wizerunki zmarłych, jej wysłanników i przedstawicieli. Trudno spekulować, czy ów ruchliwy, wszędobylski, grzechocący kośćmi szkielet, ciągle obecny w ikonosferze baroku, zawsze wywoływał tylko grozę, czy też mógł niekiedy budzić uśmiech. Nie ulega jednak wątpliwości, że z czasem ludzie przestali obawiać się tak bardzo skonwencjonalizowanego obrazu zmarłego.

Począwszy od XIX w., obserwujemy proces specyficznej „ornamentyzacji” śmierci.

Szkielet stał się zabawnym „ludzikiem” działającym na własną rękę, trochę obok człowieka, czasami go zastępującym, na pewno niebudzącym grozy i raczej nie niebezpiecznym. Obrazy rozkładu ciała, naznaczone artystyczną licencją (jak pisałem, rzadko kiedy przesadnie realistyczne), we współczesnej kulturze wizualnej zastąpiła reporterska fotografia. Jakże często przy porannej kawie mamy okazję, przeglądając gazety, natknąć się na malownicze obrazy zwłok powieszonych czy leżących w kałużach krwi. Makabra ta nie ma jednak wiele wspólnego z samotnym nocnym spotkaniem z wizją własnego umierania, własnego trupa.

A przecież problem pozostał aktualny. Mimo rozwoju medycyny, mimo zakłamania procesu umierania i zepchnięcia go do szpitali i hospicjów, dalej w samotne noce ludzie spotykają się twarzą w twarz ze zmarłymi – swoimi bliskimi i z samym sobą.

Pytanie o to, czy współczesna sztuka, pomijając bardzo żywy nurt odwołania do tradycji, wykorzystujący ramowe tematy (jak choćby nieśmiertelne „martwe natury z czaszką” czy zadziwiająco dosłowne powtórzenia barokowych konwencjonalnych przedstawień z personifikacjami śmierci w formie cytatów czy zapożyczeń), potrafi sprostać tematowi indywidualnego spotkania człowieka z własną śmiercią, jest w gruncie rzeczy pytaniem, które stawia sobie każda ekspozycja sztuki współczesnej o takim przesłaniu.

Najłatwiej byłoby sprowadzić taki pokaz do dialogu z tradycją, opartego na kontynuacji i opozycji. Widzowie chętnie przyjmują owe nawiązania do sztuki średniowiecza i baroku, operują one bowiem kodem obrazowym dobrze znanym i oswojonym, choć niebudzącym już specjalnej grozy. Byłoby to jednak zbyt proste.

Musimy spróbować zmierzyć się z własnym lękiem bez ozdobników, a niekiedy szukać jego śladów wśród niejasnych metafor. Czy sztuka współczesna potrafi tego dokonać przekonywająco? Pokaże to, lub nie, prezentowana wystawa. Wierzymy jednak, że każda dobra sztuka może tego dokonać, jeśli odwoła się do pierwotnego, egzystencjalnego przeżycia każdego człowieka, od brawurowego opisu którego świadomie rozpoczęliśmy te wstępne uwagi. Formy sztuki bowiem przemijają, tylko nasza śmierć pozostaje wieczyście nieśmiertelna. ©


JERZY ŻMUDZIŃSKI jest historykiem sztuki, autorem i współautorem kilku książek z zakresu sztuki sakralnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Ars Moriendi – Sztuka Umierania