Czy wiek XX może być zbawiony?

Kanon bywa jednym z powodów, by buntować się przeciw tożsamości, która została nam narzucona przez rodzinę, szkołę, państwo czy Kościół, lub - diabła.

03.06.2009

Czyta się kilka minut

Jak ogólnie wiadomo, poprzednie stulecie było wynalazkiem diabła, który wystąpił pod rozmaitymi postaciami. Raz podawał się za wybawiciela od starych jak świat bolączek ludzkości, niesprawiedliwości, nierówności i biedy, kiedy indziej za architekta nowego i trwałego porządku, z którego nareszcie zniknie niedoskonałość i niższość, to znowu głosił chwałę dostępnej dla wszystkich przyjemności. Był ciemną stroną postępu, potworną konsekwencją swobody marzenia o nowym świecie, pedantycznym wykonawcą dobrych intencji, zwycięską nicością.

Literatura często służyła diabłu, lecz częściej stawiała mu opór, czasami - jako jedyna. Jej zasługą jest to, że w ogóle go zobaczyliśmy. Czy to jednak wystarczy, żeby być zbawioną? Zbawioną, czyli pamiętaną, czytaną, interesującą? I kto właściwie miałby ją zbawić, historyk literatury czy zwykły czytelnik, który dla sobie znanych powodów sięga po Bolesława Leśmiana czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego? A może pytanie należy odwrócić i postawić w następującej formie: czy literatura XX wieku może nas zbawić raz jeszcze?

Jak nas zbawiała i po co?

Literatura obsesyjnie wręcz mówiła o swym powołaniu zbawczym, bądź to trapiąc się coraz mniejszą wiarą w jego wykonalność, bądź też ciesząc się z odzyskanej swobody bycia niczym więcej niż sobą. XX wiek może na tym właśnie polega, na zderzeniu świadomości estetycznej ze świadomością posiadania nieprzedawnionych obowiązków wobec rzeczywistości i historii. Może kłopot z literaturą tego stulecia wiąże się z ciągle w nas obecnym poczuciem, że wybór między dośrodkowym i odśrodkowym ukierunkowaniem literatury był nie tylko możliwy, ale - co więcej - posiadał zasadniczy charakter. Mówiąc inaczej: że literatura oddziałuje na świat przede wszystkim wtedy, kiedy przynajmniej w pewnym stopniu wyrzeka się samej siebie.

Czy zatem miałoby okazać się nagle, że od różnych potworności wybawiała nas literatura skromna, "ludzka" w sensie, w jakim używał tego pojęcia Czesław Miłosz w szkicu "O nieludzkości literatury", wyrzekająca się części swych możliwości w imię niezakrywania prawdy, albo przynajmniej retorycznie przebiegła, instrumentalizująca własne piękno, by lepiej dotrzeć do tego odbiorcy, który w istocie nie piękna szukał, lecz potwierdzenia - w czymś, co zdawało mu się wysokie i niezawisłe - niewyartykułowanych przeczuć moralnych lub niedostatecznie ugruntowanego światopoglądu?

Pierwsze spotkania z prawdziwą literaturą polityczną, taką więc, która przedstawiała politykę jako pole, na którym toczy się walka idei, interesów i namiętności, były dla mojego pokolenia mocnym przeżyciem. Były lata 80., do kraju wysoką falą płynęły wydawnictwa emigracyjne, w podziemiu ukazywały się książki opisujące nasze wspólne doświadczenie. Czytało się Stefana Kisielewskiego, który w powieściach wydawanych pod pseudonimem Tomasz Staliński analizował mechanizmy PRL-owskiej władzy, Kazimierza Orłosia doniesienia z prowincji, raporty o stanie wojennym (np. Marka Nowakowskiego), raporty o stanie naszej wsi, sporządzane przez Józefa Kuśmierka, sprawozdania z wykonania funkcji prezesa Związku Literatów Polskich ("Kadencja" Jana Józefa Szczepańskiego). Jeszcze ciekawsze zdawały się analizy duszy polskiej, powiedzmy: "Nierzeczywistość" Kazimierza Brandysa albo "Kompleks polski" i "Mała apokalipsa" Tadeusza Konwickiego. Rewelacyjne były książki odkłamujące przeszłość, w rodzaju "Innego świata" Herlinga-Grudzińskiego i prozy Józefa Mackiewicza czy wspomnień Józefa Czapskiego, Beaty Obertyńskiej, Juliana Stryjkowskiego i Aleksandra Wata. Równie wielką rolę odgrywała eseistyka, demaskująca system (Adam Michnik, Jakub Karpiński, dysydenci rosyjscy i niektórzy intelektualiści Zachodu) lub jego fundamenty (Leszek Kołakowski, Aleksander Sołżenicyn). Przeciw marksizmowi zbroiliśmy się ponadto u Lwa Szestowa, Karla Poppera i Fredricha von Hayeka. Mówiliśmy Nową Falą - w godzinach pracy, oraz Zbigniewem Herbertem - w godzinach myśli.

Ten skrót z literatury przedmiotu (przedmiotem zaś są niektóre przynajmniej osobniki z pokolenia dzisiejszych czterdziestoparolatków) wystarczy, by zrozumieć, że wewnątrz naszej siły tkwiła nasza bezsilność, że nasze zbawienie było dość pozorne - to zaś za sprawą zachowania ścisłych związków z diabłem, którego zwalczaliśmy, oraz wyjątkowo silnego przywiązania do schematów dwuwartościowych.

Kołakowski, który przyczynił się, jak nikt inny, do spopularyzowania diabelskiej metaforyki, zauważył najsłuszniej, że "Diabeł stał się racją naszej nikczemności, ale zarazem naszej twórczości; miłość i wiedza, sztuka i okrucieństwo, inteligencja i chciwość - wszystko odnajdywało w jego osobie wspólne, zawsze to samo źródło. (…) Nieustannie tedy odpychał nas szatan i przyciągał jednocześnie, niczym dwa końce magnesu, umieszczone na jednej igiełce (…) A ilekroć zdarzało się, że już zdawał się pognębiony ostatecznie, ilekroć musiał uciekać, ścigany szyderstwem mędrków i drwiną motłochu, wracał przecie, równie pewny siebie i równie władczy jak zawsze. Nie mogło być inaczej. Był przecież po prostu naszym własnym wizerunkiem, po prostu obrazem, który zwraca nam lustro, jeśli odważymy się rzucić na nie spojrzenie" ("O pożytkach diabła").

Bezsilność, którą budowaliśmy, próbując - za pomocą lektur - zbudować siłę, brała się więc z tego, że czytaliśmy "przeciw", często upraszczając i redukując teksty do naszych potrzeb, zmieniając je w narzędzia do obnażenia złowrogiego reżymu. Retoryczne oblężenie zła, w którym brała udział literatura, zresztą w odpowiedzi na nasze zapotrzebowanie, było niezbędne i trudno sobie wyobrazić, by mogło być inaczej, ale miało też generalną wadę - nie skracało diabłu życia, lecz jedynie zachęcało drania do tego, by raz jeszcze przebrał się sprytnie, a następnie wciągnął nas w nową opozycję. Tak, tak, już wiemy:

Diabelska alternatywa

polega na zawłaszczającym wszelkie odcienie i subtelności albo-albo, na takim myśleniu, które lubuje się w wulgarnych dychotomiach i zawsze będzie dążyć do odnowienia poręcznych opozycji.

W tym sensie diabeł ma się dobrze. Wbrew treściom różnych wmówień, którymi jesteśmy karmieni (i którymi karmimy), wcale nie refleksja, wychodząca wszak od pytania "jak jest", "jak się sprawy mają", nie zaś "dlaczego tak, a nie tak", lecz polemiczny cep, zaopatrzony w młócący na dwie strony bijak, ma się bezsprzecznie dobrze. Podstawowy pomysł polityczny - przeciwstawić się ciężkim słowem (Niemcom, Rosjanom, Europie, liberałom, oszołomom, komuchom, agentom, frustratom, cynikom, faszystom, klechom, pedałom) - przenosi się na inne dziedziny, także na literaturę. Wirujące dychotomie nie dały większej wolności, powodując za to pozrywanie tych niezbyt wielu łączy, jakie nam przypadły w spadku po przeszłości. W rezultacie krytycyzm, czyli rozważenie różnych możliwości, został zniszczony, tryumfuje zaś agresja i alienacja. Demokracji prawie nikt nie ceni, ochlokracja zaś - rządy anonimowego prostactwa - poszerza swój zasięg.

Wniosek prosty: w tej sytuacji literatura winna się zaangażować. Czyżby? Angażująca się literatura przeważnie dokłada swoje dychotomie do istniejących, podtrzymując niszczące diabelstwo. Jeśli o pewnych książkach - Doroty Masłowskiej, Zbigniewa Kruszyńskiego, Magdaleny Tulli, Jerzego Pilcha - mówimy, że zrywają maski współczesności, to nie mówimy o nich "proza zaangażowana". Jeśli w niektórych wierszach - Marty Podgórnik, Edwarda Pasewicza, Bohdana Zadury - dostrzegamy przejawy aktywności w stosunku do otaczającego świata, to nie za to (nie za to przede wszystkim) jesteśmy skłonni je cenić. Cenimy je za to samo, co podziwiamy w poezji, powiedzmy, Marcina Świetlickiego czy Andrzeja Sosnowskiego: za skomplikowanie życia diabłu. Nie tak znów ważne jest, co mówią ich wiersze, ważniejsze jest - jak. Tym "jak" poeci zmuszają czytelnika do zaangażowania się w myślenie, również nad własnym myśleniem.

Dopiero w  tym momencie literatura omija i przegania diabła, dopiero teraz działa i jest skuteczna.

Po co kanon i jaki?

Wróćmy do XX wieku. Podlega stałej interpretacyjnej obróbce, co w moim przekonaniu znaczy, że jest on w dalszym ciągu "naszym XX wiekiem", że nie za bardzo wyrośliśmy z niego, że ciągle nam doskwiera i ciągle może nam pomóc. Jak? Odrodzić kanon. Jaki? Wielowartościowy, z którego człowiek może wyłonić wartości prawdziwie go obchodzące.

W pierwszej dekadzie XXI wieku pytano o kanon wielokrotnie, na łamach gazet i na poważnych sesjach naukowych (Szczecin 2004). Ostatnio - na przełomie roku - w "Dzienniku", gdzie proszono o wytypowanie dwudziestu tytułów, niezbędnych dla polskiej kultury. Wszędzie pojawiało się pytanie o sposób, jakiego można by użyć, aby zaradzić nieuchronnie pojawiającej się, lecz przecież fałszywej, co się zowie szatańskiej opozycji kanonu i wolności. O co chodzi? - pytałem sam siebie na marginesie "Dziennikowej" ankiety.

Kanon jest drogą do wspólnoty, mówiącej tym samym językiem symboli. Kiedy poznajemy książki, tworzące ów wielki kod, zresztą nie tylko książki, bo także obrazy, filmy, architekturę, historię, to tak jakbyśmy zapuszczali się w obcy świat i powoli zmieniali go w dom. Ale kanon bywa też jednym z powodów, by buntować się przeciw tożsamości, która tylko częściowo stanowi efekt naszych wyborów, a w większości została nam narzucona przez rodzinę, szkołę, państwo czy Kościół, lub - diabła.

Akces i eksces, dwa bieguny oraz tworzące się między nimi napięcie, to naturalny stan tradycji. Układanie kanonu musi więc uwzględniać te siły, bo przecież samo jest gestem rytualnym, potwierdzającym rolę znaków, które odziedziczyliśmy po przodkach, a zarazem przejawem niesforności w stosunku do dawnych wyroków, równocześnie - umocnieniem i naderwaniem więzi, przede wszystkim zaś - działaniem pozornym.

Pozorność wynika z paru różnych, a nawet sprzecznych źródeł. Z tego, że proponując kanon zachowujemy się jak ludzie, którzy chcą przegłosować kierunek zmian klimatycznych: przeceniamy swoje siły, nie doceniamy dynamiki niezależnych od nas procesów. A może, mówiąc o kanonie, łudzimy się, że mówimy w tej sprawie własnym głosem, a nie głosem mediów, polityki czy przemysłu ideologicznego? Czy próba przewartościowania kanonu nie jest próbą manipulacji? I czy nie świadczy o dwojakiego rodzaju bezsilności, z jednej strony wobec manipulacji potężniejszych i z drugiej wobec szczególnej bezwładności tradycji?

Ta bezsilność jest w gruncie rzeczy okolicznością szczęśliwą, gdyż dzięki niej jednemu człowiekowi czy jednemu środowisku nie uda się ani narzucić, ani odrzucić pisarstwa, które znalazło swoje miejsce w pamięci. Na przykład z powodu kilkuset imprez poświęconych w ubiegłym roku twórczości Zbigniewa Herberta nie stanie się on poetą większym niż paru innych (Białoszewski, Miłosz, Różewicz). Teodor Parnicki, choć obecny w gronie bardzo elitarnym, pozostanie - właśnie dzięki tym nielicznym, ale wytrawnym, dociekliwym i wiernym czytelnikom - jednym z wielkich pisarzy XX wieku.

Kanon leczy z dzikiej samotności i niemoty, włącza do wspólnoty, udomawia. Równie ważne jest i to, żeby dawał nam poczucie wolności, skłaniał do samodzielnego definiowania rozmaitych wartości, żeby umiał sam otwierać się na wielość języków i otwierał innych. Ponieważ nie mówimy o kanonie w ogóle, lecz książkowym, to trzeba podkreślić, że jego zadaniem najważniejszym jest reprezentować artystyczną nietuzinkowość literatury.

Szukałbym więc - jak Michał Paweł Markowski w jego "Polskiej literaturze nowoczesnej" - twórczości krytycznej, więcej nawet - kanonu krytycznego. Byłby to wzór samonegujący się, autorytet w stanie podejrzenia, ruchomy fundament, lecz mimo to również wspólny język rozmowy ("Wesele") zamiast języka gwałtu, niekończące się dociekanie prawdy (Witkacy, Gombrowicz) zamiast prawdy na życzenie i bezwolnie służącej szafarzom rozwiązań tak samo jednoznacznych, jak doraźnych. Bunt przeciw nicości i pysze (Tadeusz Różewicz). Wrażliwość i czystość (Baczyński, Wojaczek). Patriotyzm bolesny (Julian Kaden-Bandrowski). Odkrywczość wyobraźni (Bolesław Leśmian, Bruno Schulz, Zygmunt Haupt). Odwaga (Tadeusz Borowski). Wewnętrzna swoboda (Miron Białoszewski). Pracowitość myśli (Wat, Miłosz, Parnicki, Lem). Inteligencja (Wisława Szymborska). Wiek XX nie jest - patrząc od tej strony - bezbronny i skazany na niepamięć, a diabelskie dychotomie nie muszą być jego przeklętym wianem.

Piotr Śliwiński jest krytykiem literackim, badaczem polskiej poezji współczesnej. Profesor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wydał m.in. "Przygody z wolnością. Uwagi o poezji współczesnej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 01 (23/2009)