Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W latach 60. Paul Ehrlich wydał książkę “The Population Bomb", w której zapowiadał, że pod koniec stulecia za sprawą eksplozji demograficznej siedemset milionów ludzi umrze z głodu. Pod wpływem raportów Klubu Rzymskiego wszyscy (i ja także) przypuszczali, że czeka nas nieustający wzrost populacji. Tymczasem ostatnie badania wykazują, że tendencja raczej się odwraca.
Dotyczy to zarówno zamożnych państw Europy Zachodniej, jak i Polski. Mamy już ujemną dzietność, około roku 2070 liczba Polaków ma się zmniejszyć do 30-32 milionów. Niemcy czeka spadek jeszcze drastyczniejszy. Partie rządzące chcą wprowadzić ułatwienia imigracyjne i przyjmować rocznie od 330 do 350 tysięcy przybyszów, ale i to nie wystarczy do utrzymania populacji na istniejącym poziomie. Rosja także bardzo schudnie; za kilkanaście lat ubędzie jej kilka milionów mieszkańców. Tylko Stany Zjednoczone wciąż się trzymają, zachowując wskaźnik dodatni. W roku 2070 ludzkość osiągnie pułap 9 miliardów. Równocześnie postępuje proces jej starzenia się, czemu towarzyszy wzrost wydatków na opiekę społeczną. W Niemczech, Francji i Anglii wydaje się dzisiaj przeciętnie 3,8 proc. dochodu narodowego brutto na ten cel, a już za 30-35 lat liczba ta wzrośnie do 8,5, a może nawet 9 proc.; to kolosalne obciążenie.
Byłem przekonany, że chodzi o przesunięcie wierzchołka krzywej populacyjnej w stronę krajów azjatyckich. Ale i tam stosunek liczebności młodych roczników do starych zmienia się na niekorzyść, dotyczy to nawet Chin i Indii. Chodzi więc o zjawisko globalne i autorzy takich pism jak “Foreign Affairs" próbują odgadnąć, jak sobie ekonomia światowa da z nim radę. Nie będzie to łatwe, tym bardziej, że równocześnie ważny wskaźnik determinujący sytuację gospodarczą świata, mianowicie cena ropy, urósł gwałtownie.
Niemcy przepompowały w ostatnich latach do wschodnich landów ponad bilion marek, sięgając do najgłębszych rezerw, i trwa teraz dyskusja, co robić, by wewnętrzne zadłużenie przestało rosnąć. Opór wobec nieuchronnego naruszenia puli przeznaczonej na tak zwany Sozial, czyli różnorakie świadczenia społeczne, jest wielki; nikt nie chce zrezygnować z przywilejów. U nas sytuacja gospodarcza nie rozwija się tak dramatycznie, ale są inne zagrożenia. Wszyscy już piszą, że Lepper ma prostą drogę do tronu i bezskutecznie nawołują o jakiegoś potężnego polityka, który by mu się przeciwstawił. Jeżeli rzeczywiście Samoobrona dojdzie do władzy, może naruszyć substancję naszego majątku narodowego, dzieląc łupy polityczno-ekonomiczne.
W słupkach statystyk dochodu narodowego na głowę obserwujemy stałe wzrosty od czasu, jak odzyskaliśmy suwerenność, ale subiektywne odczucie, że jest kiepsko, narasta. W peerelowskiej szarzyźnie nikt się nie wyróżniał i nikogo nie bodło to, że gdzieś są jacyś milionerzy. Przy obecnym zagęszczeniu samochodowo-willowo-bankowym różnice majątkowe są bardzo widoczne i działają deprymująco na ludzi, którzy zarabiają tysiąc czy dwa tysiące miesięcznie.
Na ulicach i w sklepach widać zastrzyki zachodniego splendoru, ale nasza kultura wciąż jest sierotą po Peerelu, poddaną presji lichych produktów z Zachodu. Włączyłem wczoraj telewizor i ujrzałem przerażające obrazy olbrzymiej powodzi niszczącej Stany Zjednoczone; okazało się, że jest to fragment najnowszego filmu katastroficznego. Masy ludzkie przejawiają dziwne zapotrzebowanie na katastrofy: nie wystarczy, że nam jest dobrze, trzeba jeszcze, by innym było źle.
Sądziłem, że sukces Wielkiego Brata okaże się krótkotrwały, ale w wielu państwach program ten ma nadal powodzenie. Zastanawiałem się nawet, czy ohydne rzeczy, które robili amerykańscy żołnierze z rozebranymi do naga irackimi więźniami, nie stanowią czasem dalekiej pochodnej rozmaitych reality shows, czy nie stamtąd (albo z pism erotycznych) zaczerpnęli plugawe i czarne natchnienie. Gama ludzkich zachowań jest olbrzymia, podobnie jak ludzka potrzeba wyładowywania agresji. Jeżeli, jak ostatnio w Warszawie, odbywa się manifestacja i nie dochodzi do tak zwanej zadymy, wszyscy są zdziwieni.
Homo sapiens to gatunek niesłychanie stadny. Kiedy ktoś poważy się na czyn wykraczający poza dotychczasowe normy - obyczajowe, moralne czy prawne - szybko doczeka się naśladowcy. Wziąłem niedawno ponownie do ręki książkę Jarosława Marka Rymkiewicza “Umschlagplatz". Zrobił na mnie wrażenie zwłaszcza opis działania Niemców z Vernichtungskommando; z jaką oni nie tylko łatwością, ale i satysfakcją mordowali otwockich Żydów! Był to dla nich rodzaj wyczerpującej, ale przynoszącej zadowolenie pracy, po której wesoło śpiewali i pili piwo. Stadność społeczna działa jak silnik: kiedy się rozkręci, nie zna miary w okrucieństwie, jak za Hitlera.
Toczą się akademickie dyskusje, czy terroryzm winien być traktowany jako luźny zbiór przestępstw natury kryminalnej, czy też walka z terrorystami jest jednak rodzajem działań wojennych, choć nie stoi za nimi żadne państwo. Są to spory raczej semantyczne; tymczasem wybuchły pierwsze bomby w Grecji, niby orkiestrowy tusz przed olimpiadą, a niesympatyczny bin Laden zapowiedział ponowienie ataków na Amerykę. Zresztą Amerykanie sami sobie strzelili w nogę, paskudnymi czynami swoich żołnierzy wywołując oburzenie w krajach arabskich. W “Heraldzie" pewien saudyjski szejk oświadczył, że Koran jest niekompatybilny z demokracją. A Amerykanom się wydawało, że przeniesienie demokracji na teren Iraku będzie czymś w rodzaju szczepienia drzewek owocowych.
Na początku nowego tysiąclecia widzimy klęski jednych projektów i odradzanie się innych. Niemieccy Zieloni twierdzili, że całą energetykę da się przestawić na tak zwane wiatropędnie. Teraz ideę tę określa się mianem szaleństwa. Amerykanie tymczasem kładą fundamenty pod kolejną generację elektrowni atomowych. Napisałem już, że i my powinniśmy taką nowoczesną elektrownię zbudować, choć mamy jeszcze spore zapasy energii z węgla.
W ogóle nasz wzrost ekonomiczny wygląda nieźle w porównaniu z naszym niedorozwojem społecznym i politycznym. Jako kilkunastolatek w przedwojennej Polsce nie miałem wrażenia, że jestem patriotycznie dopompowywany. Owszem, w klasie wisiał portret prezydenta Mościckiego, ale nikt nam bezustannie nie tłumaczył, że Orzeł Biały i tak dalej. To się przyjmowało jak powietrze. A dzisiaj ekshumacja patriotyzmu wydaje się zadaniem ponad siły, zwłaszcza że ci, którzy mają największe powodzenie polityczne, w ogóle w tych kategoriach nie myślą.
Po “Umschlagplatzu" wziąłem starszą, też dobrą książkę Rymkiewicza: “Rozmowy polskie latem roku 1983". Promieniuje z niej nadzieja, że kiedy wróci prawdziwa Polska, wszystko cudownie się odmieni. Niestety rzeczywistość zadaje często kłam najpiękniejszym marzeniom.