Pełzająca katastrofa demograficzna

Politycy dwoją się i troją, by zachęcić Polki i Polaków do posiadania dzieci, ale efekty prorodzinnych programów są mizerne. Bez otwarcia na imigrację nasz kraj będzie się wyludniać.

30.05.2022

Czyta się kilka minut

Premier Mateusz Morawiecki w żłobku w Żabiej Woli pod Warszawą, 12 kwietnia 2022 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER
Premier Mateusz Morawiecki w żłobku w Żabiej Woli pod Warszawą, 12 kwietnia 2022 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER

Poznaliśmy wstępne wyniki spisu powszechnego z ubiegłego roku. W ciągu dekady liczba ludności w Polsce spadła o przeszło 500 tys. i minimalnie przekraczała w 2021 r. 38 mln – było nas o 1,2 proc. mniej niż dziesięć lat wcześniej. Dużo gorsze jest jednak odwracanie się struktury wiekowej społeczeństwa. Liczba nieletnich spadła o ponad 200 tys., czyli o prawie 3 proc., a przecież już dziesięć lat temu dzieci rodziło się bardzo mało. Drastycznie spadła też liczba osób w wieku produkcyjnym. Jeszcze w 2011 r. w Polsce żyło prawie 25 mln ludzi w przedziale 18-59/64 lata (kobiety/mężczyźni), tymczasem w ubiegłym roku było ich już ledwie 22,5 mln. Ta spadająca liczba rąk do pracy jest główną przyczyną problemów z zapełnieniem wakatów w polskich firmach, jak również napiętej sytuacji w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, gdyż coraz mniej osób płaci składki na coraz większą grupę emerytów. Osób w wieku poprodukcyjnym jest dziś o 30 proc. więcej niż dziesięć lat temu – w sumie to niemal 8,5 mln.

Powrót do czasu wojny

Kryzys demograficzny nabrał przyspieszenia w pandemii. W roku 2020 urodziło się rekordowo mało dzieci, w ubiegłym zaś ten smutny wynik udało się jeszcze „poprawić”. Według GUS, w 2021 r. pojawiło się 331 tys. dzieci, czyli o 24 tys. mniej niż rok wcześniej. W związku z równoczesną rekordową liczbą zgonów (ponad pół miliona), liczba ludności naszego kraju spada w tempie iście wojennym – tylko w 2021 r. skurczyła się o 184 tys. I prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej. W lutym urodziło się zaledwie 23 tys. dzieci, co jest najgorszym wynikiem miesięcznym od czasów II wojny światowej. Wyraźnie spada też kluczowy wskaźnik dzietności, który obrazuje liczbę dzieci przypadających na kobietę w wieku rozrodczym. W 2021 r. wyniósł on zaledwie 1,32, co było czwartym najgorszym wynikiem w UE. Niższa dzietność występuje jedynie na południu Europy. Dekadę wcześniej wskaźnik dzietności w Polsce był wyraźnie wyższy (1,41). Pod tym względem wróciliśmy do stanu zaraz sprzed wprowadzenia 500 plus, co oznacza postępujący proces wyludniania kraju – żeby utrzymać liczbę mieszkańców na stałym poziomie, kobiety musiałyby rodzić średnio dwoje dzieci.

– Wydawało nam się do niedawna, że następuje powolna odbudowa wskaźnika dzietności, a przynajmniej przestał on spadać. Tymczasem okazało się, że pandemia wpłynęła na rezygnację lub, w większym stopniu, na odroczenie decyzji prokreacyjnych. Młodzi ludzie obawiali się o sytuację na rynku pracy i odkładali decyzję na później – mówi prof. Piotr Szukalski, demograf z Uniwersytetu Łódzkiego. Możemy więc mieć nadzieję, że w nadchodzących latach na dzieci zdecydują się pary, które w pandemii się z tym wstrzymały. Oczywiście o ile wojna – i związana z nią niepewność – znów nie zweryfikują tych planów.

W 2016 r. rząd Zjednoczonej Prawicy wprowadził swój sztandarowy program Rodzina 500 plus, przyznający świadczenie na drugie i kolejne dziecko w rodzinie. W wyborczym 2019 r. program ten rozszerzono także na pierwsze dziecko, co niemal podwoiło koszty – obecnie to 41 mld złotych rocznie. Po wprowadzeniu pierwszej wersji świadczenia wskaźnik dzietności wzrósł znacząco – z 1,32 w 2015 do 1,48 w 2017 r. Od tamtej pory znów jednak spada: w ubiegłym roku wróciliśmy pod tym względem do 2015 r., co oznacza, że prodemograficzny potencjał 500 plus wypalił się w zaledwie dwa lata.

– Z doświadczeń innych krajów wiemy, że wsparcie finansowe ma pozytywny, ale dosyć ograniczony wpływ na dzietność. Wzrost w latach 2016-2017 prawdopodobnie wynikał częściowo z programu 500 plus, co oznacza, że bez niego sytuacja demograficzna byłaby jeszcze gorsza – mówi Jan Gromadzki z Instytutu Badań Strukturalnych. – Program stanowi najsilniejszy bodziec do decyzji o posiadaniu dzieci dla rodzin o najniższych dochodach, które były objęte już jego pierwszą wersją. Dlatego efekt rozszerzenia 500 plus na wszystkie dzieci jest znikomy. Poza tym realna wartość świadczenia po uwzględnieniu inflacji wciąż spada, więc jego prodemograficzny efekt będzie coraz słabszy.

Faktem pozostaje, że zaraz po wprowadzeniu 500 plus w pierwszej wersji (na drugie i kolejne dziecko) zanotowano wyraźny wzrost dzietności. Dziś uważa się jednak, że mógł być on częściowo efektem przyspieszenia decyzji prokreacyjnych Polek i Polaków. Część z tej „nadwyżkowej” liczby dzieci urodzonych w 2017 r. i tak była w planach, jednak po uruchomieniu świadczenia przyszły na świat nieco szybciej.

– Gdy wprowadzono 500 plus, zauważyliśmy zastanawiającą rzecz. Średni wiek matek rodzących pierwsze dziecko nadal rósł. Natomiast prawie na dwa lata został zastopowany wzrost średniego wieku matek dzieci drugich i trzecich. Inaczej mówiąc, wszystko wskazuje na to, że część matek rodzących kolejne dziecko przyspieszyła decyzje prokreacyjne, by zdążyć otrzymać świadczenie. Kalkulowały, że w przyszłości może być ono zlikwidowane – wyjaśnia prof. Szukalski. Spadek dzietności po 2017 r. mógł być więc efektem zwykłej korekty planów. Dzieci, które bez 500 plus przyszłyby na świat w 2018 czy 2019 r., urodziły się wcześniej.

Żłobki równają szanse

Innym z rozwiązań prorodzinnych rozwijanych w ostatnich latach przez Zjednoczoną Prawicę jest dofinansowywanie z budżetu państwa żłobków i klubów dziecięcych w gminach. Program Maluch plus w pierwotnej wersji został wprowadzony jeszcze za rządów PO-PSL, jednak rząd PiS o 100 proc. zwiększył jego poziom finansowania. W efekcie od 2015 r. dwukrotnie wzrósł odsetek dzieci w wieku 1-2 lata objętych jakąś formą opieki instytucjonalnej – obecnie co czwarty maluch chodzi do żłobka lub klubu dziecięcego. To nie znaczy jednak, że dostępność takich miejsc jest satysfakcjonująca, wszak nadal trzy czwarte najmłodszych do nich nie uczęszcza.

– Brak żłobków jest barierą przede wszystkim w mniejszych miejscowościach, zwłaszcza w miasteczkach kilkulub kilkunastotysięcznych. Nawet jeśli żłobek w mniejszej gminie w ogóle istnieje, to jego czas pracy bywa znacznie ograniczony – twierdzi prof. Szukalski.

Tymczasem żłobki są istotne nie tylko z perspektywy demografii, ale też nierówności ekonomicznych.

– Wyższa dostępność żłobków sprzyja równości szans. Mają one bardzo pozytywny wpływ na rozwój dzieci z rodzin o niskich dochodach. Prawdziwym kamieniem milowym będzie dopiero zapewnienie prawa do miejsca w żłobku wszystkim dzieciom, tak jak jest w Niemczech czy krajach bałtyckich – zauważa Jan Gromadzki.

Rozwiązaniem problemu braku żłobków ma się stać wprowadzony w tym roku kapitał rodzicielski, czyli dodatkowe świadczenie dla rodziców dzieci między 12. a 35. miesiącem życia, o łącznej wysokości 12 tys. zł. Przez okres dwóch lat mogą oni otrzymywać 500 zł miesięcznie (ewentualnie tysiąc przez rok), np. na pokrycie wydatków na opiekę w prywatnym żłobku, zwykle znacznie droższym niż gminny.

– Celem tego instrumentu jest sfinansowanie opieki na rynku, pytanie jednak, czy to świadczenie nie będzie traktowane po prostu jak dodatkowe pieniądze – zauważa prof. Szukalski. A Jan Gromadzki wręcz uważa, że kapitał rodzicielski to kolejne 500 plus dla rodziców najmłodszych dzieci i nie wpłynie znacząco na dzietność Polek.

Dostępność żłobków jest szczególnie istotna dla poprawy sytuacji ekonomicznej kobiet, bo umożliwia matkom szybki powrót na rynek pracy, dzięki czemu zmniejszony jest efekt „kary za dziecko”. Mowa o zjawisku wyraźnego spadku dochodów kobiet w okresie sięgającym nawet 10 lat po urodzeniu dziecka. Zarazem jest wiele dowodów na to, że w naszym rejonie świata poprawa sytuacji zawodowej pań sprzyja demografii. Najwyższe wskaźniki dzietności w UE notują Francja, Dania i Szwecja, gdzie równocześnie występuje wysoki wskaźnik zatrudnienia kobiet. Niestety, w Polsce w ostatnich latach sytuacja zawodowa matek nie tylko się nie poprawia, ale wręcz notujemy regres. Według GUS, w latach 2015-2020 luka w zatrudnieniu (różnica między poziomem zatrudnienia mężczyzn i kobiet) wzrosła z 11 do 13 pkt. proc. Równocześnie spadł odsetek matek dzieci do lat pięciu, które pracują – z 64 do 63 proc. Wciąż istnieje także ogromna dysproporcja między płciami w podziale ról domowych. Według OECD, Polki poświęcają codziennie 295 minut bezpłatnej pracy domowej, tymczasem Polacy jedynie 159 – prawie dwa razy mniej.

– Normy społeczne w Polsce przejawiają się m.in. nierównym podziałem ról w opiece nad dzieckiem. Tę barierę będziemy musieli zlikwidować, by poradzić sobie z kryzysem demograficznym. Znaczna część dyskryminacji kobiet na rynku pracy wynika z faktu, że to matki obarczone są opieką nad dzieckiem, to one biorą urlop rodzicielski i zwolnienie w czasie choroby dziecka. ­Rozwiązaniem byłoby zarezerwowanie części urlopu rodzicielskiego dla ojców, którzy nie mogliby się go zrzec na rzecz matki. Obecnie w przypadku 32-tygodniowego urlopu para może dowolnie się nim podzielić, jednak niemal zawsze kończy się to wykorzystaniem całości przez matkę. Tylko jeden procent ojców z niego korzysta – ­zauważa Jan Gromadzki. Do sierpnia tego roku państwa UE muszą wdrożyć dyrektywę, rezerwując dla ojców co najmniej dwa miesiące urlopu rodzicielskiego. Termin się zbliża, tymczasem projekt ustawy od roku czeka na głosowanie w Sejmie.

Ukraiński ratunek

Napływający do Polski uchodźcy z Ukrainy bywają przedstawiani jako szansa dla naszej demografii – obecnie w naszym kraju może ich przebywać ok. 1,5 mln. Numer PESEL otrzymało przeszło milion z nich, z czego ponad pół miliona to osoby w wieku produkcyjnym – w przytłaczającej większości kobiety. Druga połowa to w zasadzie dzieci lub nastolatkowie, zaledwie kilka procent przekroczyło wiek emerytalny.

Na razie zatrudnienie znalazło jedynie 160 tys. uchodźczyń, co i tak jest zaskakująco dobrym wynikiem. Rząd najprawdopodobniej liczy też na to, że przynajmniej część z nich zostanie w Polsce dłużej. M.in. dlatego nie tylko objął przybyszów z Ukrainy polskim systemem ­świadczeń społecznych (w tym 500 plus), ale również otwarł przed nimi rynek pracy. To oczywiście chwalebne, warto jednak pamiętać, że dalej idące próby zatrzymania tych osób w Polsce niekoniecznie będą uczciwe. Oznaczałyby de facto ­drenaż kapitału ludzkiego naszych sąsiadów.

– Zachęcanie kogokolwiek do pozostania będzie nieetyczne i nieracjonalne. Nieetyczne, gdyż ci ludzie po nastaniu pokoju powinni przyczyniać się do umacniania swojego kraju. A nieracjonalne, ponieważ nam powinno zależeć na tym, byśmy mieli na Wschodzie silnego i niepodległego sąsiada – wskazuje prof. Szukalski.

Nie zmienia to faktu, że część uchodźców zechce zostać w naszym kraju z własnej woli. I będzie to pozytywnym impulsem dla naszej demografii.

– Jeśli wojna potrwa dłużej, to część kobiet nie będzie widzieć powodów, żeby wracać. Mowa szczególnie o tej grupie Ukrainek, które przyjechały do swoich pracujących w Polsce mężów lub partnerów. Gdy ich dzieci zaczną chodzić do polskich szkół, a same znajdą u nas pracę i mieszkanie, powoli zaczną się przyzwyczajać – wyjaśnia Piotr Szukalski. Oczywiście trudno powiedzieć, jak wiele tych osób w Polsce się zadomowi. Jednak sam kryzys uchodźczy statystycznie powinien poprawić liczbę urodzeń.

– Już w tym roku zobaczymy takie dane, choć trochę zafałszowane, gdyż kobiety w ciąży przekraczające naszą granicę podwyższą nam liczbę urodzeń. Bez wątpienia część z tych uchodźczyń w Polsce już zostanie – wyjaśnia demograf.

Imigranci pozytywnie wpływają na nadwiślańską demografię już od paru lat. W 2015 r. w Polsce narodziło się 3 tys. dzieci, których matki pochodzą z zagranicy. Rok temu było ich trzykrotnie więcej i taki trend powinien pozostać. Gromadzki twierdzi bowiem, że naszych problemów demograficznych nie rozwiążemy samym zwiększaniem dzietności w Polsce. By zasypać deficyt, który powstał z powodu niskiej liczby urodzeń, potrzebujemy ponad miliona imigrantów. Najwyższy więc czas, by odesłać koncepcję państwa jednolitego etnicznie na emeryturę.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2022