Polska jest jednym z najszybciej tyjących krajów

Gdyby to był koronawirus, już dawno mielibyśmy twardy lockdown. Ale to tylko otyłość. Mimo że cierpi na nią już co czwarty Polak, wciąż nie mamy nawet planu, jak poradzić sobie z tym problemem.

23.06.2023

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK DLA „TP"
/ JOANNA RUSINEK DLA „TP"

Tym razem nie da się napisać, że „wśród ofiar nie ma Polaków”. Tempo, w jakim przybywa u nas osób z nadwagą lub otyłością, czyni z Polski jeszcze nie najgrubszy, ale z pewnością jeden z najszybciej tyjących krajów rozwiniętego świata.

Aby unaocznić skalę problemu, dość porównać bieżące dane o odsetku otyłych z liczbami z roku 1990, kiedy zaczynaliśmy marsz do wolnorynkowej normalności. Przez 33 lata nie tylko dziesięciokrotnie zwiększyliśmy PKB. Także ciepiących na otyłość mamy obecnie przeszło dwa razy więcej niż wtedy. Perspektywy na kolejne lata są w dodatku bardziej niż niepokojące, bo najszybciej tyją właśnie najmłodsi. Światowa Organizacja Zdrowia w zeszłorocznym raporcie podaje, że nadwagę lub otyłość ma 24 proc. polskich nastolatków, ale tu jeszcze mieścimy się poniżej europejskiej średniej (25 proc.). W grupie wiekowej 6-9 lat odsetek otyłych i z nadwagą sięga już 29 proc. – i zrównuje się ze średnią dla regionu. Najgorzej jest z dziećmi do piątego roku życia, wśród których już ponad 6 proc. ma w Polsce ponadnormatywną wagę. Pod tym względem plasujemy się na trzecim miejscu wśród krajów Europy, za Grecją i Portugalią.

W miejscu

W dobie ciałopozytywności pisanie o czyjejś tuszy niesie ze sobą szereg pułapek, dlatego warto z góry zaznaczyć, że wagę wykraczającą ponad normy – czy to medyczne, wyznaczane wskaźnikami typu BMI, czy tym bardziej estetyczne, które usiłują forsować media i świat mody – dzieli od otyłości wyraźna granica. Ta ostatnia zaczyna się tam, gdzie zbędne centymetry w pasie zagrażają zdrowiu ich posiadacza, a społeczeństwo, w którym funkcjonuje cierpiący na to schorzenie (od 1996 r. otyłość to jednostka chorobowa oznaczona międzynarodowym kodem E66), zmaga się z szeregiem problemów. Od konieczności zwiększenia wydatków na leczenie około 200 chorób towarzyszących otyłości, przez pogłębienie spadku dzietności (zmiany hormonalne wywołane przez nadmierną tuszę upośledzają płodność), a kończąc na pytaniach, czy pasażer zajmujący de facto dwa miejsca w autobusie lub samolocie powinien płacić tylko za jedno. Dopóki osoby otyłe stanowiły statystyczny margines społeczeństw rozwiniętych, ich tuszę można było traktować jako ich osobistą sprawę. Dziś jesteśmy jednak niebezpiecznie blisko momentu, kiedy skala problemu otyłości przekroczy punkt krytyczny, a czekający w kolejce do lekarza zaczną pod adresem otyłych pacjentów kierować podobne uwagi, jakie od dawna słyszą np. nałogowi palacze.

Jedno pytanie powinni systematycznie słyszeć także politycy. Co państwo polskie robi dla powstrzymania rozpędzającej się epidemii? Czy wzorem innych krajów stworzyło choćby zintegrowany plan jej zapobiegania?

Hiszpania w ubiegłym roku rozpoczęła program, który do 2030 r. ma zredukować o 25 proc. liczbę przypadków nadwagi i otyłości wśród dzieci. W opisie roi się wprawdzie od komunałów w rodzaju zapewnienia młodym Hiszpanom środowiska zachęcającego do aktywnego i zdrowego trybu życia, ale na szczęście Madryt idzie dalej. W programie zaplanowano bowiem ścisłą współpracę ponad 50 agend i instytucji publicznych, wydzielono też budżety na konkretne zadania – jak budowa placów zabaw przy szkołach, które ich nie mają, dopłaty do zdrowej żywności (w formie elektronicznych voucherów) dla dzieci z uboższych rodzin czy obligatoryjne włączenie analiz szkolnego menu do procesu oceny jakości kształcenia. Producenci żywności, którzy zechcą oznakować produkty dla dzieci w sposób wyznaczony przez ekspertów rządowego programu, będą mogli liczyć także na wsparcie rządu w inwestycjach.

Co w tej sprawie robi Polska? Odpowiedź na to pytanie jest przerażająca w swej prostocie. Od 33 lat kręcimy się w miejscu.

Lepiej leczyć, niż zapobiegać?

KOS-BAR to nazwa pilotażowego programu, który NFZ wdrożył w 2021 r. z myślą o pacjentach cierpiących na otyłość olbrzymią. To ostatnia deska ratunku dla tych, którzy z różnych powodów stracili kontrolę nad swoją wagą i ich wskaźnik BMI przekroczył 40. W walce z taką tuszą chory potrzebuje już wsparcia szeregu specjalistów, czasem także chirurga. W ramach pilotażu KOS-BAR uruchomiono 15 regionalnych placówek, w których opieką objęto na start 2900 osób. Na razie chodzi o sprawdzenie, jak taki program powinien funkcjonować w pełnym wymiarze. W Polsce, jak szacuje NFZ, na otyłość olbrzymią choruje już ok. 700 tys. osób.

/ LECH MAZURCZYK

KOS-BAR to również niemal idealna ilustracja stosunku państwa polskiego do problemu otyłości, który można w zasadzie streścić w parafrazie „lepiej leczyć, niż zapobiegać”. Pierwsza edycja Narodowego Programu Zdrowia, czyli coś na kształt mapy drogowej dla polskiego systemu lecznictwa, powstała w roku 1995, ale dopiero 11 lat później, w kolejnej, znalazło się miejsce na pierwszy samodzielny program zapobiegania otyłości. W następnej edycji Narodowego Programu Zdrowia na lata 2016-2020 walkę z dodatkowymi kilogramami Polaków określono już jako jeden z kluczowych celów. Skończyło się jednak głównie na opisie sytuacji. W ochronie zdrowia zawsze są jeśli nie ważniejsze, to na pewno bardziej politycznie sycące tematy. Pensje lekarzy, refundacja in vitro, tabletki „dzień po”. Grubi zaczekają.

Polski pomysł na opanowanie epidemii otyłości (oraz towarzyszącej jej często cukrzycy, miażdżycy, chorób układu krążenia i stawów oraz nowotworów) to wciąż z jednej strony zestaw słusznych, ale niezrealizowanych postulatów, z drugiej zaś chaotyczne, a często wręcz spóźnione działania, które leczą skutki, zamiast usuwać przyczyny. „Pracujemy nad kolejnymi zadaniami, takimi jak kompleksowa opieka specjalistyczna dla pacjentów z nadwagą, którzy mają powyżej 30 BMI. Przygotowywane są przepisy służące cyfryzacji badań bilansowych dzieci, dzięki czemu zyskamy bieżącą wiedzę na temat tego, jak zmienia się sytuacja w poszczególnych rocznikach dzieci w różnych regionach” – wyliczał wiceminister zdrowia Maciej Miłkowski na majowym posiedzeniu podkomisji stałej ds. zdrowia publicznego. Słowem – w 2023 r. Polska wciąż nie ma centralnego systemu, który pozwalałby śledzić wagę najmłodszych obywateli częściej niż kolejne edycje Spisu Powszechnego. Owszem, w 2017 r. powstało Narodowe Centrum Edukacji Żywieniowej, które przygotowuje szkolenia i materiały edukacyjne; działa też Centrum Dietetyczne Online. Z drugiej strony mamy jednak resort edukacji ministra Czarnka, który problemu niewłaściwej diety młodych Polaków nie dotyka, bo ręce ma zajęte pilnowaniem drzwi szkół przed podstępnymi seksedukatorami. W retoryce polityki totalnej, jaką uprawia PiS, nawet merytoryczna krytyka polskich nawyków żywieniowych staje się atakiem na polskość. Znane twarze obozu rządzącego fotografowały się więc niedawno z lubością nad talerzami steków, golonek i schabowych, podkreślając przywiązanie do babcinych smaków, które Europa chce rzekomo zamienić Polakom na robaki. I lekceważąc fakt, że polskiej diecie bardzo przydałaby się dieta.


Anna Golus: Na nadwagę i otyłość najbardziej narażone są w Polsce osoby z niższych warstw społeczno-ekonomicznych. I to im najtrudniej zrzucić zbędne kilogramy.


 

PiS udało się jednak uchwalić w 2020 r. ustawę o promocji prozdrowotnych wyborów konsumentów ze słynną opłatą cukrową, która w 96,5 proc. trafia do Narodowego Funduszu Zdrowia. Z danych uzyskanych od NFZ wynika, że opłata w 2022 r. przyniosła Funduszowi 1,59 mld zł. Miesięcznie – średnio po 133,1 mln zł. Rok wcześniej, po wejściu w życie tego podatku z dniem 1 lutego, wpływy wyniosły 1,42 mld zł, czyli 129,1 mln zł miesięcznie. Danina jest naliczana od zawartości cukru w 100 ml napoju, jej wysokość nie zależy zatem od ceny produktu. A to prowadzi wprost do wniosku, że jeśli celem opłaty miało być zniechęcenie konsumentów do spożywania wysokosłodzonych napojów, to coś poszło nie tak. Najwyraźniej sam impuls cenowy to za mało, by zmienić zastałe nawyki żywieniowe.

Choć w zasadzie mowa o nawykach, które inflacja właśnie nam betonuje.

Dieta dwóch prędkości

CBOS, który co kilka lat stawia kraj na statystyczną wagę, jesienią 2010 r. szacował odsetek Polaków z prawidłową masą ciała (mierzoną wskaźnikiem BMI) na 46 proc. W lipcu 2019 r. osób spełniających takie same kryteria było w Polsce tylko 39 proc. Z 35 do 38 proc. wzrósł natomiast odsetek osób z nadwagą. W przypadku ludzi już otyłych zanotowaliśmy przeskok z 17 do 21 proc. Autorzy badania podkreślają przy tym, że do 2014 r. proporcje osób z prawidłową wagą, nadwagą i otyłością praktycznie nie ulegały pogorszeniu.

Skąd ta zmiana? Powodów może być wiele, ale dane niezbicie wskazują na korelację między tempem, w jakim tyjemy, a szybkością, z jaką w ostatnich latach ponownie zaczęły rosnąć w Polsce nierówności dochodowe. W latach 2000-2013 mieliśmy właściwie do czynienia z zamrożeniem dynamiki nierówności mierzonej współczynnikiem Giniego na poziomie około 0,34. W kolejnych latach nastąpił wyraźny i godny pochwały spadek poniżej 0,3 odnotowanego w roku 2017 – a następnie równie szybki rajd w górę aż do niemal 0,32 w roku 2021. Badacze dość zgodnie postrzegają te zmiany przez pryzmat polityki socjalnej PiS. Podwyżki pensji minimalnej, 500 plus czy dodatkowe emerytury szybko wzmocniły siłę nabywczą najuboższych Polaków, ale ich efektem ubocznym był także wzrost cen, który w pewnym momencie pożarł zdobycze socjalu PiS. A w międzyczasie przypałętała się pandemia i rządowe programy ratowania gospodarek dodatkowo podsyciły inflację.

Nieujęty jeszcze w statystykach GUS rok 2022 może tę tendencję wzmocnić. Cechą obecnego kryzysu jest bowiem nieproporcjonalnie szybki wzrost cen żywności w stosunku do innych grup produktowych. W lutym, kiedy odczyt pokazał rekordowe 18,4 proc., roczna dynamika cen produktów spożywczych i napojów sięgnęła 24 proc. W tym samym czasie restauracje i hotele podniosły ceny o 17,2 proc., usługi edukacyjne podrożały o 14 proc., a odzież i obuwie – tylko o 6,6 proc. Osoby zamożne, co do zasady, przeznaczają na żywność mniejszą część swoich dochodów niż najubożsi, którzy w sklepach spożywczych wydają zazwyczaj niemal wszystko, co mają. W warunkach inflacji, która wprawdzie słabnie, ale do końca roku utrzyma się zapewne powyżej 10 proc., drożyzna będzie więc nadal bić po kieszeni głównie najuboższych, zmuszając ich do kupowania tego, co najtańsze i niekoniecznie zdrowsze.

Ostatni odczyt inflacji z maja daje wyobrażenie, ile mogłaby dziś kosztować rewizja nawyków żywieniowych. Królująca na polskich stołach wieprzowina w porównaniu z majem zeszłego roku podrożała o 19,4 proc. Mogące stanowić alternatywę warzywa i jajka – o niemal 25 proc., a ryby o 20 proc. Za tłuszcze roślinne trzeba było zapłacić 15,7 proc. więcej niż rok wcześniej, podczas gdy tłuszcze zwierzęce zdrożały symbolicznie – o 0,5 proc. Rzecz jasna, wahania cen mają zawsze charakter sezonowy i niebawem te proporcje mogą się na jakiś czas odwrócić, ale jedno nie ulegnie zmianie. Żywność „dla uboższych” drożeje szybciej od jedzenia dla tych, którzy na skoki cen są mniej wrażliwi. Wybierając między jakością a ilością, coraz większy odsetek Polaków zdaje sobie sprawę, że nie ma już wyboru. Musi jeść to, co tanie i mocno sycące.

Zagadka 4 kilo

Z prowadzonych cyklicznie przez GUS badań przeciętnego miesięcznego spożycia wybranych artykułów w przeliczeniu na osobę w gospodarstwie domowym wynika, że między rokiem 2010 a 2021… zmniejszyliśmy konsumpcję większości produktów spożywczych. Polski apetyt na pieczywo stopniał w tym czasie z 7,01 do 5,17 kg na osobę miesięcznie. Spożycie mięsa ograniczyliśmy z 5,57 do 4,97 kg, a warzyw – z 9,95 do 7,43 kg. We wspomnianym okresie z miesięcznej diety wykreśliliśmy też statystycznie dwa jaja, ponad pół litra mleka i 170 g ryb. Odstawiamy nawet czekolady i wyroby cukiernicze, bo i tu nastąpił spadek konsumpcji z 1,76 do 1,65 kg miesięcznie. Owszem, pijemy zauważalnie więcej wód mineralnych oraz źródlanych (skok z 3,85 do 5,93 litra) i częściej zajadamy się owocami (wzrost z 3,43 do 3,95 kg na osobę miesięcznie), nie zmienia to jednak faktu, że w ciągu zaledwie 11 lat z polskiego menu w skali miesiąca ubyło… 4,1 kg żywności.


Czytaj także: Dietetyczne reality show dla otyłych dzieci nie tylko nie prowadzi sensownej terapii, ale depcze godność uczestników.


 

Trudno zakładać, by zapotrzebowanie na kalorie u osobników gatunku Homo sapiens zamieszkujących dorzecze Wisły uległo w tym okresie aż takiemu zmniejszeniu, nawet jeśli wziąć poprawkę na zmiany cywilizacyjne, które skutkują zauważalnym spadkiem naszej aktywności fizycznej. Na wadze również nam przecież nie ubywa. Pozostaje jedno wytłumaczenie – w ostatniej dekadzie znacząco wzrosła kaloryczność tego, co trafia na polskie stoły, głównie z powodu nasycenia rynku żywnością produkowaną przemysłowo.

Dla opisania tego zjawiska dietetycy posługują się terminem gęstości energetycznej, czyli parametrem, który określa, jak bardzo dany produkt „upakowany” jest kaloriami. Uczucie sytości nie jest – na nasze nieszczęście – powiązane z dawką energii, jakiej dostarczają przyjmowane pokarmy. Porcja 200 g ugotowanych ziemniaków może pozwolić poczuć się najedzonym, mimo że dostarcza jedynie 174 kilokalorii, głównie w postaci węglowodanów. Gdyby zastąpić je gotowymi frytkami z supermarketu, w takiej samej porcji, która też powinna dać uczucie sytości, dorzucimy organizmowi już 646 kilokalorii, z czego spora część pochodzić będzie z 30 g tłuszczu, jakim je nasączono, by konsument mógł po prostu wrzucić towar do piekarnika i cieszyć się, że piecze „bez tłuszczu”. A może być jeszcze gorzej, bo o próg 600 kilokalorii łatwo też otrzeć się po zjedzeniu dwóch słodkich batoników, które pozostaną niemal niezauważone przez żołądek.

Wyrzuć pan wagę

Gotowa żywność, królująca w marketach i osiedlowych sklepach typu convenience store, to także królestwo jedzenia o bardzo wysokiej gęstości energetycznej. Produkt musi być możliwie najtańszy, najtrwalszy, a do tego spełniać estetyczne oczekiwania konsumenta. Marketowa lasagna upakowana jest więc dodatkami, które sprawiają, że może tygodniami czekać w lodówce na nabywcę, nie tracąc przy tym zachęcającego wyglądu. A że przy okazji zawiera o kilkaset kilokalorii więcej od jej odpowiedniczki, która zostałaby zrobiona w domu? Z punktu widzenia konsumenta może to stanowić wręcz atut. Wysokokaloryczna żywność to także iluzja oszczędności czasu. Szybciej się najem, szybciej zajmę się czymś innym. Rzecz bezcenna w świecie, który walczy, żeby z każdej doby urwać jak najwięcej czasu na zawodową efektywność i czas wolny.


Przemysław Wilczyński: Z nadwagą, przyspawani do biurek, zaniedbani przez szkołę. Zdalna nauka wraz z wuefem „na sucho” przypieczętowała ruchowo-zdrowotny krach u wielu młodych Polaków.


 

– W polskiej dyskusji o epidemii otyłości bardzo brakuje mi również elementów związanych z dobrostanem psychicznym i higieną snu – zauważa Urszula Binduga, dietetyczka. – Płynnie przeszliśmy z jednej sytuacji stresogennej, jaką była pandemia, do kolejnego kryzysu, czyli wojny za naszą wschodnią granicą. Poddany długotrwałemu stresowi organizm uruchamia atawistyczne mechanizmy mogące pomóc mu przetrwać, gromadzi np. kalorie. Jeśli podczas nocnego wypoczynku nie dochodzi do choćby częściowego rozładowania tych emocji, efekty prędzej czy później staną się dostrzegalne na wadze.

Tymczasem, jak wynika z zeszłorocznego badania STADA Health Report, aż 34 proc. Polaków od początku pandemii doświadcza postępującego obniżenia jakości snu. Ponad połowa przesypia najwyżej sześć godzin na dobę. Męczy nas widmo wojny, chorób, skomplikowanych relacji międzyludzkich, ale także zwykła niepewność jutra w obliczu spowolnienia gospodarczego.

– A bez ośmiu godzin zdrowego snu bardzo trudno zachować prawidłową masę ciała, nawet komuś, kto nie nadużywa rozkoszy stołu – wylicza Urszula Binduga. – Osoby, które się nie wysypiają, mają zwiększony apetyt, bo nocny odpoczynek pozwala na regulację poziomu dwóch ważnych hormonów głodu: greliny i leptyny. Ten pierwszy jest uwalniany w żołądku, a jego poziom jest wysoki przed jedzeniem, kiedy żołądek jest pusty, i niski po jedzeniu. Leptyna to z kolei hormon uwalniany z komórek tłuszczowych. Tłumi głód i sygnalizuje sytość w mózgu.

Rozumienie procesów trawiennych na takim poziomie szczegółowości oczywiście nikomu nie zaszkodzi, ale problemem nie jest brak dogłębnego warsztatu dietetycznego. W ankiecie CBOS z 2019 r. aż 54 proc. otyłych Polaków zapytanych o stan zdrowia określiło go jako dobry. Lampka ostrzegawcza zapaliła się ledwie 16 proc. badanych.

Wyrzuciliśmy wagę i nie mamy nadwagi. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Epidemia otyłości