Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mechanizm „pieniądze za praworządność” miał w zamyśle Brukseli chronić Polaków przed dalszą degeneracją zmian w sądownictwie. Wycofując groźbę zawetowania Funduszu Odbudowy, premierzy Morawiecki i Orbán zgodzili się przed rokiem na ten mechanizm – jednak w zamian za gwarancje odwleczenia jego startu. Bruksela obiecała, że poczeka do wyroku TSUE, gdzie Warszawa i Budapeszt zaskarżyły zasadę „pieniądze za praworządność” jako sprzeczną z traktatami. Była to głównie gra na czas, nie jest więc zaskoczeniem, że w minionym tygodniu rzecznik generalny TSUE zarekomendował odrzucenie polsko-węgierskich zastrzeżeń. Wyrok Trybunału, w pierwszym kwartale 2022 r., będzie zapewne podobny.
Orbán, który wplątał Morawieckiego w blokowanie Funduszu Odbudowy (tak jak od miesięcy uwodzi PiS wizjami budowy nowej prawicy z Marine Le Pen, czemu miało służyć weekendowe spotkanie narodowych konserwatystów z całej Unii), chciał uniknąć kłopotów przed wyborami parlamentarnymi wiosną 2022 r. Ten cel może już uznać za osiągnięty, ponieważ od wniosku Komisji Europejskiej o cięcia funduszy do jego zatwierdzenia musi i tak upłynąć 5–6 miesięcy.
Ale co z Polską? Przepisy „pieniądze za praworządność” dotyczą defektów państwa prawa, które „wystarczająco bezpośrednio” zagrażają poprawnemu gospodarowaniu funduszami Unii. Choć Bruksela już uprzedziła, że takie ryzyko niesie podwójna rola Zbigniewa Ziobry (ministra i prokuratura generalnego) i „reformy” sądownictwa, to jednak w Polsce nie ma podejrzeń o przekręty ponad średnią unijną. Dlatego nadal „pieniądze za praworządność” mają bardziej odstraszać od dalszych zmian, niż już ciąć fundusze. Zresztą, główna batalia co do pieniędzy z Brukseli toczy się teraz w ramach rokowań o Krajowy Plan Odbudowy. ©