Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trwałam w małżeństwie 20 lat. Pomocna mężowi, rezygnująca z siebie dla dobra rodziny. Byłam upokarzana przez męża i jego rodzinę, bita i zdradzana. Mąż miał problemy z alkoholem, prowadził podejrzane interesy. Łatwo mówić: separacja, nie rozwód. Mąż nie godził się na separację, tylko złożył pozew o rozwód. Ponieważ nie orzekano winy, decyzja zapadła szybko, a ja poczułam się oszukana i wykorzystana. Dwukrotnie próbowałam złożyć wniosek o unieważnienie małżeństwa w sądzie metropolitalnym; poradzono mi, bym tego nie robiła, bo nim wrócę do domu, będzie odrzucony - małżeństwo trwało za długo. Przez lata słyszałam, że mam trwać na straży trwałości małżeństwa; teraz mój heroizm jest przeszkodą, by je unieważnić.
Po tym wszystkim nie mogę ułożyć sobie życia z drugim człowiekiem, bo spotka mnie za to kara: zakaz przyjmowania Komunii. To jest nie w porządku. Kościół karze pokrzywdzonych, zakładając maskę sprawiedliwego, stojącego na straży uczciwości i moralności. W takiej sytuacji odbieram to jako fałsz i obłudę. Łatwiej być demagogiem, niż pochylić się nad pojedynczym losem. Tylko raz, w kościele w Wilnie, usłyszałam w kazaniu nawoływania do pracy nad sobą zamiast powtarzania przy każdej spowiedzi tych samych grzechów. Jest mi przykro, czuję się przez Kościół odrzucona i nierozumiana. Pan Bóg nie stworzył mnie dla cierpienia, ale po to, bym radośnie świadczyła na jego chwałę.
DANE OSOBOWE DO WIADOMOŚCI REDAKCJI
***
W żadnym razie nie twierdzę, że dla dobra małżeństwa trzeba zgodzić się na bycie ofiarą przemocy. Z faktu, że w tekście ks. Jana Abrahamowicza zabrakło odniesienia do osób w jakiś sposób poranionych przez duchownych, nie wynika, że ich nie ma. Najczęściej jednak poczucie krzywdy i lęk przed ponownym zranieniem trzyma je z dala od instytucji kościelnych - bo niekoniecznie Kościoła. Poza tym większość osób zaangażowanych w duszpasterstwo związków niesakramentalnych nie obwinia Kościoła za swoje wybory życiowe, często dramatyczne i niełatwe, tylko pragnie dalej być Jego częścią, a nie marginesem. To prawda, że wyłączenie z pełnego udziału w Eucharystii jest często dotkliwie przeżywane, ale nie ma ono charakteru penitencjarnego, ani Komunia nie jest nagrodą za dobre postępowanie. Wiele małżeństw może bez jakichkolwiek przeszkód uczestniczyć w Eucharystii, choć ona sama nie uchroni ich przed trudem budowania i troski o wspólne życie. Co też ważne, Bóg nie jest związany sakramentami i towarzyszy nam do końca, także w naszych trudnych wyborach. Najtrudniej chyba jednak żyć z faktem, że wolność kosztuje nas bardziej niż jej ograniczanie.
Na pewno potrzeba większego duszpasterskiego uwrażliwienia kapłanów na sytuację ofiar przemocy małżeńskiej i potrzeby osób żyjących w związkach niesakramentalnych. Wciąż jest tu wiele do zrobienia, także w aspekcie instytucjonalnym. Sensem chrześcijaństwa nie jest jednak apoteoza cierpienia - jego centrum nie jest wszak Wielki Piątek, tylko Niedziela Zmartwychwstania. To prawda, że niektórzy kaznodzieje uprawiają “sadyzm" teologiczny, nie zdając sobie sprawy z okropności zła nieusprawiedliwionego, dotykającego niewinnych, albo uważając, że zło przyczynia się do wzrastania ludzkości. Takie przepowiadanie jest rezultatem myślenia, że albo cierpienie jest konsekwencją grzechu, albo “wymagającą miłością" ze strony Boga. Zachowanie “buntownicze" w obliczu cierpienia, choroby, niesprawiedliwości jest jak najbardziej chrześcijańskie: chrześcijanin nie powinien się poddać. Kiedy jednak osoba wierząca potrafi nadać dotykającym ją doświadczeniom imię krzyża, zrozumie, że jej wędrówka trwa i jest sensowna. Bowiem w centrum Eucharystii leży prawda o tym, że z naszym cierpieniem nie zostajemy sami, że On leczy nasze rany.
JACEK PRUSAK SJ