Co się zmienia w świecie młodych

JO BOYDEN, antropolożka, bada sytuację dzieci w krajach Południa: Stykamy się z taką sytuacją: niepiśmienni rodzice zrzekają się swoich uprawnień na rzecz dzieci – tych pierwszych, które poszły do szkoły. Bo one już inaczej patrzą na świat.

24.12.2018

Czyta się kilka minut

Ashwaq, 14-latka z miasta Sada, w obozie dla uchodźców wewnętrznych w Khamir (Jemen). Dziewczyna ma ośmioro rodzeństwa. / UNICEF / UN073964 / CLARKE FOR UN
Ashwaq, 14-latka z miasta Sada, w obozie dla uchodźców wewnętrznych w Khamir (Jemen). Dziewczyna ma ośmioro rodzeństwa. / UNICEF / UN073964 / CLARKE FOR UN

MARCIN ŻYŁA: Jak się dziś mają dzieci świata?

JO BOYDEN: Wyraźnie spadła ich umieralność – to największa pojedyncza zmiana, do której doszło od pierwszej połowy XX w. Wzrósł też zasięg szkolnictwa, szczególnie na poziomie podstawowym. Nawet w państwach uboższych i na terenach wiejskich dostęp do szkół jest łatwiejszy niż kiedyś. Na lekcje chodzi więcej dzieci, choć jakość nauczania jest niższa niż w poprzednich pokoleniach. Wreszcie: dzieci mniej pracują i – prawdopodobnie – są mniej wykorzystywane.

Choć statystycznie sytuacja dzieci się poprawiła, okoliczności, w jakich są uwięzione w pułapkach wojen – np. w Jemenie, Syrii czy Demokratycznej Republice Konga – przypominają o jednym: wciąż jest mniejszość, która znajduje się w bardzo trudnej sytuacji. Nie udaje się nam systemowo poprawić jej położenia. Czasem nie sprzyjają temu przeszkody prawne; a w wielu krajach to rządy są sprawcami krzywd dzieci.

Więcej dzieci i niemowląt dożywa dorosłości. Czy jednak efektem tej zmiany nie jest wzrost demograficzny i jego konsekwencje?

Po pierwsze, statystycznie liczebność rodzin w świecie również się zmniejsza. To paradoks: skutkiem większej przeżywalności dzieci jest fakt, że rodziny mają ich mniej. Oczywiście, w proporcji do całości populacji liczba dzieci wzrasta. Ale to dlatego, że w ogóle rośnie liczba ludności; wielkość rodzin nie ma tu znaczenia.

Z systemowego punktu widzenia wyzwanie polega na czym innym: w ślad za pieniędzmi, które państwa wydają na rozwój i bezpieczeństwo dzieci w pierwszym okresie życia, nie idą inwestycje w jego kolejne etapy.

Co to znaczy?

Np. że u starszych dzieci długo utrzymują się wysokie współczynniki niedożywienia. Owszem, przeżywają one wczesne dzieciństwo, ale potem – nawet w zamożniejszych krajach Południa, jak Peru czy Wietnam – trzeba prowadzić programy żywienia w szkołach. To jeden z wniosków z naszego badania: nie możemy koncentrować się wyłącznie na wczesnym dzieciństwie.

Ashwaq, 14-latka z miasta Sada, w obozie dla uchodźców wewnętrznych w Khamir (Jemen). Dziewczyna ma ośmioro rodzeństwa. / UNICEF / UN073964 / CLARKE FOR UN

Od ponad dwóch dekad kieruje Pani projektem badawczym Young Lives, czyli przekrojową analizą sytuacji dzieci z czterech państw – Peru, Etiopii, Indii i Wietnamu – w ramach której przez 15 lat szczegółowo obserwuje się ich dwie grupy pokoleniowe.

Projekt zaplanowano tak, aby wyniki służyły tym, którzy mają wpływ na los dzieci – m.in. na edukację i opiekę zdrowotną. Towarzyszył programowi Milenijnych Celów Rozwoju. Teraz wnioski z badań są wykorzystywane dla realizacji nowego programu ONZ: Celów Zrównoważonego Rozwoju.

Jakie to wnioski?

Wiele nas zaskoczyło. Np. wcześniej zakładano, że pewne skutki niedożywienia we wczesnym okresie życia są nieodwracalne i takie dzieci odstają potem od innych w zakresie umiejętności poznawczych, edukacji czy integracji społecznej. Jednak spora grupa niedożywionych dzieci objętych badaniem Young Lives nie tylko odbudowała się potem fizycznie, ale również intelektualnie dogoniła w szkole rówieśników. Wniosek: szkoły powinny prowadzić programy dożywiania, a rządy – nie koncentrować się wyłącznie na opiece nad dziećmi we wczesnym dzieciństwie.

Inne założenie, które podważyliśmy, dotyczy płci – że to ona jest największym pojedynczym determinantem losów i doświadczeń dzieci. I że w trudniejszej sytuacji są zwykle dziewczęta. Z badań wyszło nam co innego. Po pierwsze, sama płeć nie jest tak ważna jak inne czynniki, np. dobrobyt gospodarstwa, w którym dziecko żyje, albo fakt, czy mieszka w mieście, czy na wsi. Chłopcy nie zawsze są też z definicji uprzywilejowani.

A jednak w świecie wzrastają nierówności społeczne.

To prawda. We wszystkich czterech państwach objętych badaniem notowaliśmy wzrost gospodarczy, rozwój infrastruktury i usług itp. Z drugiej strony – rosnące nierówności. W każdym kraju wygląda to inaczej. Szkolnictwo w Wietnamie sprzyja wyrównaniu szans, sprzyja dzieciom pochodzącym z ubogich rodzin. Odwrotnie jest w Indiach. Z kolei w Peru świetnie działa program dożywiania dzieci. W porównaniu z tymi trzema krajami Etiopia jest znacznie biedniejsza, więc jej osiągnięcia są na swój sposób jeszcze bardziej imponujące.

Kraje, które wybraliśmy do projektu, znajdowały się na różnych etapach rozwoju. W ostatnich latach Indie i Wietnam stały się państwami o średnich dochodach. Etiopia też radzi sobie nieźle. Tak duża, zróżnicowana próba daje nam możliwość większego uogólniania wniosków; wyniki badań pozwolą zrozumieć państwa w podobnej sytuacji.

Przez lata przywykliśmy dzielić świat na bogatą, stabilną Północ i ubogie, pogrążone w konfliktach Południe. Tymczasem wszędzie w świecie dwa najważniejsze dla mierzenia poziomu życia wskaźniki – jego przewidywana długość oraz średni dochód na mieszkańca – od lat idą w górę.

Po pierwsze, nie zgodziłabym się z aktualnością tego podziału. Gdy mieszka się dziś w Wielkiej Brytanii, wcale nie ma się wrażenia, że jest to kraj stabilny i wolny od konfliktów.

Po drugie, idea Celów Zrównoważonego Rozwoju ONZ polega na tym, że są globalne. Panuje zgoda co do tego, że wyzwania, przed którymi stoją dzieci z państw rozwiniętych, są równie ważne jak te, które mają dzieci z państw rozwijających się. Różnica polega na czym innym. W uboższych regionach świata dzieciom grozi więcej niebezpieczeństw: częściej mogą się stać ofiarami wojny, zostać zmuszonymi do ucieczki albo być stygmatyzowanymi z powodu pochodzenia czy religii. Dziecko na Północy – nawet jeśli wychowuje się na podupadłych przedmieściach dużego miasta albo pochodzi z tzw. trudnej rodziny – ma z kolei spore szanse, że pomoże mu system. Jest też mniej narażone na klęski żywiołowe, np. susze czy cyklony.

Ale przecież to czasem z pozoru drobne zmiany – jak przesiadka na rower, która skraca czas potrzebny na przywiezienie do domu wody – są z punktu widzenia losów dzieci rewolucyjne.

Doświadczenie rewolucyjne to np. bycie pierwszym pokoleniem, które poszło do szkoły – częsty przypadek w naszym badaniu. To olbrzymi krok naprzód. Nawet jeśli jakość edukacji jest niska, możliwość, że dzięki niej posiądzie się umiejętność nowego patrzenia i zrozumienia świata, daje dużo.

W wywiadach prowadzonych w Etiopii i Indiach stykamy się często z taką sytuacją: wielu niepiśmiennych rodziców ustępuje, zrzeka się swoich tradycyjnych uprawnień na rzecz dzieci – tych pierwszych, które w ich rodzinach poszły do szkoły. Oni wiedzą, że one patrzą dzięki temu na świat inaczej. Znamy przypadki, gdy najmłodsi samodzielnie podejmowali decyzję o migracji do miast w celu kontynuowania nauki – co np. w Etiopii jest koniecznością, bo na wsi nie ma szkół średnich. Rodzice przestają decydować o losach dzieci. To bardzo zmienia dynamikę międzypokoleniową.

To dobrze czy źle?

Z jednej strony dzieci są silniejsze, mają lepszą pozycję. Z drugiej, takie zmiany mogą zagrażać stabilności. Skoro niewykształceni rodzice inaczej niż dzieci patrzą na świat, trudniej im je chronić – nie zawsze wiedzą, co jest dla nich najlepsze. Czują się pozbawieni wpływu, nie wiedzą, jak je wychowywać. Wietnamscy rodzice mówili nam, że ich dzieci często udają, iż idą do szkoły – w rzeczywistości całymi dniami przesiadują w kawiarenkach internetowych. Bywa, że kradną im pieniądze, żeby zapłacić za dostęp do internetu w takich miejscach. Starsi boją się też, że dzieciom zagrażają zachodnie wartości, na które otwiera je internet.

Inny przykład: dostęp do internetu zwiększa prawdopodobieństwo decyzji o migracji. W jednej z etiopskich miejscowości do ostatniego pomiaru podczas naszych badań nie zgłosiło się wiele dziewcząt. Okazało się, że wszystkie wyemigrowały do państw Zatoki Perskiej. Można na to patrzeć pozytywnie – zarobione tam pieniądze będą słać rodzinom w kraju. Ale wiemy też, że dzieci w takich sytuacjach są wykorzystywane, narażone na wiele niebezpieczeństw.

Rok temu rozmawiałem w Szwecji z pewną Erytrejką zaangażowaną w pomoc uchodźcom i migrantom. Jej zdaniem dzieci są czasem zagrożone z najmniej spodziewanej strony – twierdziła, że ich godność naruszają czasem organizacje pomocowe, wykorzystując ich wizerunki i historie. Czy tak jest rzeczywiście? Czy pomagając nie traktujemy dzieci instrumentalnie?

Z zewnątrz może się tak wydawać. Kiedyś praktycznie nie było zasad. Nie trzeba było mieć zgody na zrobienie zdjęcia, nie informowało się dziecka lub jego rodziców o sposobie wykorzystania wizerunku itd. Często były to fotografie dzieci znajdujących się w trudnych, także intymnych sytuacjach.

Teraz jest już wiele zabezpieczeń chroniących prywatność i godność dzieci. Większość organizacji przestrzega rygorystycznych procedur. Podczas prezentacji wyników badań staram się pokazywać mało zdjęć ukazujących cierpienie. Wolę te z życiem codziennym – one lepiej oddają rzeczywistość. Podróżowałam do wielu stref wojennych i wiem, że nawet tam dzieci, jeśli tylko mogą, w ciągu dnia grają w piłkę i bawią się z innymi.

Inna sprawa, że każda próba zebrania pieniędzy w celach charytatywnych wymaga obrazu, który można łatwo zapamiętać.

Dla ludzi, którzy nie mają szansy odwiedzenia Sudanu Południowego czy Somalii, zdjęcie pozostaje często jedyną informacją na temat warunków życia miejscowych dzieci. Czasem budzi to ich sprzeciw: w Rogu Afryki pracowałam z dziećmi-uchodźcami, które, gdy bawiły się w teatr, odgrywały sceny z życia codziennego, a nie wojny – tak bardzo chciały pokazać, że żyją inaczej, niż myślimy.

Z drugiej strony, pamiętamy Alana Kurdiego, 2-letniego chłopczyka z Syrii, znalezionego martwego na plaży w Turcji. Jego zdjęcie sprawiło, że ludzie wpłacili na pomoc temu krajowi miliony funtów. Nie wiem, czy możemy zmienić motywację ludzi. Jeśli chcemy, aby pomagali, musimy czasem poruszyć emocje. ©℗

FOT. UNIVERISTY OF OXFORD

JO BOYDEN jest profesorem Wydziału Rozwoju Międzynarodowego Uniwersytetu Oksfordzkiego, bada sytuację dzieci w krajach rozwijających się, zajmuje się też projektowaniem modeli wspierających skuteczną politykę społeczną. Przez wiele lat pracowała jako konsultantka rządów i organizacji międzynarodowych. Od 1995 r. kieruje międzynarodowym projektem Young Lives – przekrojową analizą sytuacji ok. 12 tys. dzieci w czterech krajach globalnego Południa: Peru, Etiopii, Indiach i Wietnamie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019

Artykuł pochodzi z dodatku „Unicef – dla każdego dziecka