Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na początku drugiej połowy biało-niebiescy geniusze zdobyli gola. Wtedy zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Przestałem dobrze widzieć. Najpierw pomyślałem, że to anomalia związana ze zmianą strefy czasowej, odmiennym rodzajem flory bakteryjnej itp. Ale nie - przyczyna, dla której obraz meczu staje się coraz bardziej rozmazany, była natury obiektywnej. Obiektywy były regularnie zalewane niemal horyzontalnymi strugami wody, gdyż natura zdecydowała się dodać swoje trzy pesos do desperackiego południowoamerykańskiego widowiska. Od czasu do czasu w ramach transmisji telewizyjnej było widać strzępy akcji: piłkę zatrzymującą się w najbardziej ekscentrycznych kierunkach, dryblerów zaskoczonych brakiem kontaktu z podłożem, bramkarzy czujnie pływających od słupka do słupka - z wiatrem i pod wiatr. Mecz zrobił się wręcz niesamowicie żywiołowy.
Kiedy Peruwiańczycy wyrównali pod koniec meczu - boski Diego w strugach deszczu bezsilnie kopnął bidon. Maradona na pewno płakał, ale któż był w stanie to dostrzec? I wtedy, w doliczonym czasie gry, w wichrze chaosu podtopionego pola karnego, nadludzkim natężeniem siły woli, Martin Palermo przepchnął piłkę przez ścianę wody. Za ścianą była pusta bramka dzielnych Peruwiańczyków. Cud doszedł do skutku. Buenos krzyczy: goooooooooooooooooooooooool!
Argentyna trenera Maradony dostanie kolejną ostatnią szansę. Wyrok odroczono. Boliwijski arbiter gwizdnął po raz ostatni. Znaczy - możemy ruszać na próbę. Nurkujemy w ulewie wzdłuż Avenida Corrientes. Momentalnie bosko mokrzy, ślizgając się po podwodnych chodnikach dwunastomilionowej metropolii, liczymy chlapnięcia stóp w kałużach: raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa raz dwa!