Borat miał brata

Abbie Hoffman chciał wrzucać LSD do wodociągów, żeby obudzić Amerykanów. Sacha Baron Cohen chwyta się innych sposobów, ale chodzi mu o to samo.

09.11.2020

Czyta się kilka minut

Sacha Baron Cohen w „Kolejnym filmie  o Boracie”, reż. Jason Woliner, USA, 2020 r. / MATERIAŁY PRASOWE
Sacha Baron Cohen w „Kolejnym filmie o Boracie”, reż. Jason Woliner, USA, 2020 r. / MATERIAŁY PRASOWE

W poprzednim miesiącu odbyły się premiery dwóch filmów z Sachą Baronem Cohenem w roli głównej: „Proces Siódemki z Chicago” (na Netfliksie) oraz „Kolejny film o Boracie” (na Amazon Prime). W pierwszym z nich aktor wciela się w Abbiego Hoffmana, legendę amerykańskiej kontrkultury, w drugim zaś gra dziennikarza z Kazachstanu, uosabiającego wszelkie amerykańskie stereotypy o przybyszu ze Wschodu. Obydwa filmy zapewniają kontekst niezbędny do zrozumienia, o co właściwie Cohenowi chodzi.

Nie taki głupi

Abbie Hoffman nazwał moment, w którym został skazany na pięć lat więzienia, najwspanialszą chwilą swojego życia. Wypowiedział te słowa zaraz po tym, jak dobiegł końca pokazowy proces kontrkulturowych działaczy złączonych jedynie nienawiścią do rządu. Konwencja Partii Demokratycznej w Chicago w 1968 r. stała się tłem, na którym manifestowali swój sprzeciw wobec udziału USA w konflikcie w Wietnamie. Przewodniczący Partii Czarnych Panter Bobby Seale, pacyfista Tom Hayden czy Jerry Rubin i właśnie Hoffman, założyciele Youth International Party, której członkowie znani byli jako yippies, zasiedli wspólnie na ławie oskarżonych, chociaż część z nich nigdy ze sobą nie rozmawiała. Według władzy to właśnie oni podżegali do zamieszek w mieście.

Jeden z najważniejszych procesów w historii współczesnej Ameryki przypomniany jest właśnie w najnowszym obrazie Aarona Sorkina. W „Procesie Siódemki z Chicago” doskonale widać, jak amerykański system sprawiedliwości kompromitował się, z każdym aktem instytucjonalnej przemocy wobec oskarżonych podważając swoją wiarygodność. Tego obrotu spraw spodziewali się Rubin i Hoffman, znani już wówczas krytycy władzy, którzy podczas owej konwencji zaprezentowali własnego kandydata na prezydenta – żywą świnkę, Pigasusa. Zwierzaka aresztowano wraz z organizatorami happeningu. Wiedząc, że ich proces ma niewiele wspólnego ze sprawiedliwością, również na sali sądowej Rubin i Hoffman wciąż uciekali się do żartów. Hoffman posyłał całusy zebranemu na sali tłumowi, do sędziego zwracał się po imieniu, a raz nawet zadeklarował, że chce zmienić imię na Fuck, które w połączeniu z jego nazwiskiem stało się niezbyt dyskretną inwektywą wobec sędziego, noszącego to samo nazwisko co oskarżony.

Nieprzypadkowo w dramacie sądowym Sorkina w Hoffmana wciela się Sacha Baron Cohen, znany przecież z kwestionowania społecznych norm i wywlekania na wierzch najgorszych cech oraz najbardziej wstydliwych uprzedzeń Zachodu. Zakładając różne przebrania i udając ignorantów, Cohen stawiał się w roli prowokatora, celowo spotykając się z osobami o poglądach, które dana postać będzie mogła kontestować. Niczym ikony dziennikarstwa uczestniczącego, Norman Mailer czy Hunter S. Thompson, Cohen rzuca się w wir wydarzeń, z tym że ukrywa swoją tożsamość, przywdziewając maskę nieszkodliwego idioty.

Prawdziwych Cohena i Hoffmana łączy humor i niesamowita pewność siebie. Podobnie jak Hoffman, Cohen postrzega świat jako wielki teatr absurdu i tak jak on, dzięki inteligencji i błyskotliwości, wchodzi z nim w interakcje stawiając siebie w roli błazna. Pozornie ma być obiektem szydery, ale w rzeczywistości staje się jej inicjatorem i katalizatorem.

Gdzie jednak prawdziwy Hoffman polegał na prasie jako medium przekazującym jego najróżniejsze wybryki, Cohen pozwala widzom swoich programów telewizyjnych i filmów doświadczyć ich na własne oczy. Oczywiście uprzednio zarysowuje cel tych żartów, przedstawiając przerysowane do granic możliwości postacie, w jakie się wciela, ale już sam ich rezultat wymaga oceny ze strony widza.

Teatr absurdu

Tak było już w magnum opus aktora, filmie „Borat” z 2006 r. Oto historia o dziennikarzu z Kazachstanu wyruszającym do USA, by poznać tamtejsze zwyczaje składa się z półfikcyjnych i bardzo realnych sytuacji, w jakich stworzona przez Cohena postać co rusz podważa kruche podstawy cywilizowanego decorum. Kazachstan jest bardziej stanem umysłu niż miejscem, w którym widz musi jakoś sobie umiejscowić Borata. To kraj pozbawiony dostępu do informacji, znajdujący się na skraju cywilizacji, gdzie kobiety mieszkają w klatkach i ciągają wozy, a mężczyźni wierzą w gusła.

Gdy przed zachodnimi rozmówcami staje uśmiechnięty przybysz w wyblakłym garniturze, ci zazwyczaj wybaczają mu seksistowskie i rasistowskie uwagi. Zrzucają je na karb nieszkodliwego i nieświadomego barbarzyństwa, jakie z góry przypisują pozbawionemu obycia dzikiemu. Entuzjazm Borata wydaje się autentyczny, on sam zaś zdaje się emanować niewinnością, gdy śpiewa o wrzucaniu Żydów do studni lub wyśmiewa „feministki sugerujące, że kobiety i mężczyźni mają tej samej wielkości mózgi”. Oczywiście jego rozmówcy czasem nie wytrzymują, ale widz, wiedząc, że ma do czynienia jedynie z kreacją, może się spokojnie śmiać. Jego przekonań nikt nie będzie podważać, wartości, jakie próbuje wyznawać, pozostaną nienaruszone.

Prawdziwi ludzie nieświadomie uczestniczący w tych przedstawieniach ponoszą jednak prawdziwe konsekwencje. Wystarczy tu wspomnieć rumuńską wioskę Glod, udającą rodzinny Kluzcek Borata. Nieposiadający dostępu do prądu czy bieżącej wody mieszkańcy zostali przedstawieni jako banda gwałcicieli i prostytutek, a za udział w filmie każdy z nich dostał jedynie trzy funty, co przy wynoszącym 18 milionów dolarów budżecie „Borata” oraz niemal piętnastokrotnie większych zyskach może stanowić świadectwo hipokryzji aktora. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejął, a film spotkał się z uznaniem krytyki i widzów, przyczyniając się do ogromnej popularności Borata, ale też samego Sachy Cohena.

Chociaż już w 2007 r. aktor podpisał umowę na sequel, ten wydawał się niemożliwy – stworzona przez niego postać była zbyt rozpoznawalna, by kontynuacja zachowała podobną formę, a przede wszystkim ową udawaną niewinność. Jednak Cohenowi znów się udało. Po mniej lub bardziej udanych filmach, jak „Bruno”, „Dyktator” czy „Grimsby”, oraz siedmioodcinkowym serialu „Who is America?” Cohen wrócił do postaci Borata w „Kolejnym filmie o Boracie”. Tym razem w realizacji przedsięwzięcia pomaga aktorowi szereg nowych przebrań, dzięki którym Cohen nie udaje już cudzoziemca, ale cudzoziemca udającego Amerykanina. Za sukces filmu w równej mierze jest tu odpowiedzialna także 24-letnia bułgarska aktorka, Maria Bakalova, grająca 15-letnią córkę Borata, Tutar.

Godna następczyni

Ten pierwszy film nakręcony w Stanach Zjednoczonych po wybuchu pandemii COVID-19 jest polityczną satyrą wymierzoną w obecną administrację. Po 14 latach spędzonych w łagrze, gdzie trafił za całkowite skompromitowanie swojego kraju, filmowy Borat dostaje szansę na odkupienie win. Ma odnaleźć wiceprezydenta Mike’a Pence’a i wręczyć mu osobiście nietypowy upominek – szympansa piastującego urząd ministra kultury Kazachstanu. Gdy skrzynia, w której minister miał dotrzeć na miejsce, okazuje się zawierać Tutar i małpie zwłoki, Borat i premier kraju wpadają na pomysł, by zaoferować Pence’owi dziewczynę.

Podobnie jak Borat w poprzedniej części, Tutar wyrusza za ocean pchana chęcią zrealizowania amerykańskiego snu. Jeszcze niedawno była najstarszą panną w Kazachstanie, ale teraz, wpatrzona w, jak ją nazywa, księżniczkę Melanię Trump, której udało się „rozkochać” w sobie przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, ona również postanawia walczyć o szczęście. Pod okiem ojca przechodzi metamorfozę, słuchając wykładów o poddaństwie wobec starszych mężczyzn od obeznanej w temacie ­influencerki. Niejako przy okazji ­Tutar dowiaduje się jednak wiele o swoich prawach jako kobiety, także dotyczących własnego ciała. Prawach, które nie są czymś oczywistym w jej ojczyźnie, co brzmi znajomo w Polsce A.D. 2020.


Wojciech Jagielski: Święte oburzenie, jakim władze Kazachstanu zareagowały na pierwszą kinową opowieść o wymyślonym kazachskim dziennikarzu, ośmieszyło je bardziej niż filmowa satyra. Nauczeni doświadczeniem Kazachowie drugi film o Boracie postanowili przyjąć spokojnie, a jego samego oswoić i wykorzystać.


 

Relacja córki z ojcem ewoluuje, od niechęci, przez bliskość, aż po miłość i dumę, co znów pozwala widzowi traktować bohatera Cohena z sympatią. Chociaż wychowano go, by wierzył w podrzędną rolę kobiet, Borat wewnętrznie czuje, że te nabyte przekonania są błędne. Pośród niezbyt wybrednych żartów o organach rozrodczych czy menstruacji Cohenowi udaje się przekazać coś ważnego o ludzkiej naturze – dobroć to coś, co mamy w sobie, a czego nie znajdujemy po drodze. Borat mówi okropne rzeczy, ale nie zdaje sobie sprawy z ich okropności. Jedno­cześnie kieruje nim chęć zrozumienia innych zwyczajów, co nigdy nie spycha go do roli ignoranta, przeświadczonego o własnej racji.

Swoje robi tu też Bakalova, równie odważnie co sam Cohen uczestnicząca w kolejnych scenach, dzielnie obnażając dwulicowość konserwatywnych środowisk, przed którymi udaje zagubioną dziewczynkę ze Wschodu. Niewinny wyraz twarzy i uśmiech pozwalają jej wypowiadać kwestie, które w innych okolicznościach mogłyby spotkać się z groźnymi konsekwencjami. W tym sensie Tutar jest nieodrodną córką swojego ojca, Bakalova natomiast odkryciem. Aktorka jest niebywale przekonująca w roli początkującej dziennikarki. Zaświadczyć o tym może sam Rudy Giuliani, były burmistrz Nowego Jorku, przyjaciel i adwokat Donalda Trumpa, którego należy zaliczyć do ofiar prowokacji Cohena.

Walka trwa

Pomimo bardzo trafnej puenty trudno oprzeć się wrażeniu, że „Kolejny film o Boracie” się dłuży. Dopiero pod koniec następuje wielkie bum! – sprowokowana przez Cohena i Bakalovą „seksafera” z przyjacielem i adwokatem Trumpa, właśnie Giulianim. Pił z wcielającą się w 15-letnią reporterkę Bakalovą whisky, kilkakrotnie dotykał ją w dwuznaczny sposób, a potem zaprosił do pokoju, gdzie rozłożył się na łóżku, nim wkroczył Cohen. Wszystko zarejestrowały ukryte kamery.

Trzeba jednak przyznać, że z osób, których nie bawił preferowany przez Cohena humor, „Kolejny film o Boracie” nie uczyni konwertytów. Uciekanie się do tych samych chwytów, mylnie traktowane jako wierność sobie, przywodzi na myśl kolejne podobieństwo między Cohenem i Hoffmanem.

Gdy yippies przeistoczyli się już w yuppies, czyli zaczęli swój „marsz przez instytucje”, Hoffman wciąż kurczowo trzymał się przeszłości. U takiego Jerry’ego Rubina troska o świat ustąpiła trosce o własne ciało i hedonizmowi – może i świat był w rozsypce, ale dopóki można było zdrowo jeść, chodzić na siłownię i imprezować w weekend, nie było to takie straszne. W 1967 r. Hoffman wraz z grupą żartownisiów postanowili rozrzucić banknoty nad głowami pracowników Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Dziesięć lat później naśladowcy Rubina najpewniej by się po nie schylili.

Rubin prezentował ruch yuppies jako logiczną konsekwencję rewolucji, zmianę kraju od środka, przez bycie częścią systemu. Systemu, z którego Hoffman skutecznie się wyłączył. Brak zrozumienia dla jego radykalnych idei pchnął go w depresję, z której próbował wyjść za pomocą narkotyków. Skończyło się tragicznie – najpierw Hoffman zmuszony był przez lata ukrywać się przed wymiarem sprawiedliwości, po tym jak przyłapano go na przemycie kokainy, a 12 kwietnia 1989 r. popełnił samobójstwo.

Nieumiejętność pogodzenia się z przemijaniem, tęsknota za światem, który odszedł bezpowrotnie, ale też za tą energią i wiarą, że można, że się da, dosłownie zabiły Hoffmana. W chwili śmierci miał 52 lata, o trzy więcej, niż Cohen ma teraz. Chociaż działalność tego drugiego jest mniej wywrotowa – nie proponuje przecież, żeby wrzucać LSD do wodociągów, ani nie uczy, jak domowym sposobem robić bomby – nie sposób odmówić mu zaangażowania.

Powrót do Borata mógł stanowić zwrot ku znanym rozwiązaniom, poszukiwaniu dawnej popularności, a co za tym idzie, okazję do łatwego zarobku, zagrywkę bliższą yuppies niż yippies. Cohen tymczasem nie składa broni i bierze na cel mizoginię, mimo że ostrze jego satyry jest już trochę przytępione. Podobnie jak Hoffman oddaje całego siebie własnej rewolucji, ale też tak jak Jerry Rubin nie rezygnuje z doczesnych przyjemności. Działa wewnątrz systemu, lecz na własnych zasadach. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2020