Bóg w kapciach

Bolesław Piecha, europoseł PiS, były wiceminister zdrowia: Religa miał w sobie jakąś hardość. Nawet gdy był bardzo chory, starał się siedzieć przy stoliku, ubrany w normalną koszulę. Nie chciał, by go widzieć w chwili słabości.

19.10.2014

Czyta się kilka minut

PAWEŁ RESZKA: Widział Pan film „Bogowie”?

BOLESŁAW PIECHA: Dopiero się wybieram. Zobaczę z ciekawością, bo w czasach, o których film opowiada, byłem świeżo po studiach i Zbigniewa Religi jeszcze nie znałem. Zderzę wizję artystów z tym, jak sam pamiętam profesora.

Wszyscy ten film chwalą. Korzysta na tym transplantologia, bo staje się zrozumiała dla ludzi.

To dobrze, bo transplantologii trzeba pomagać. Ona jest zawsze w trudnej sytuacji.

Z jakich powodów?

To szalenie droga dziedzina medycyny, i są bariery kulturowe. Chodzi o pozyskiwanie organów: do przeszczepu wyciągamy przecież bijące serce z organizmu dawcy. Wprawdzie u dawcy stwierdzona została śmierć mózgowa, ale samo to pojęcie jest przez niektóre środowiska mocno kontestowane.

Słusznie?

Nie mam prawnej definicji śmierci mózgowej niczego do zarzucenia, ale mówimy teraz o aspekcie kulturowym. W naszej tradycji zawsze było tak, że dopóki bije serce, to człowiek jest żywy.

Teraz prof. Religa wynoszony jest na pomniki, ale za życia nie miał lekko. Pamięta Pan sprawę doktora G.? Profesor jako minister zdrowia zrobił niekorzystną dla lekarza ekspertyzę na użytek prokuratury. Oskarżano go potem o to, że przyczynia się do degradacji polskiej transplantologii.

Kiedyś opowiadał mi o zadawnionym konflikcie z dr. G. Mówił, że G. podebrał serce, które on miał przeszczepić młodemu pacjentowi: G. przejął je i wszczepił człowiekowi, który był ponoć jakimś notablem. Opowiadał, że tamten pacjent mógł jeszcze poczekać, a jego pacjent zmarł. Miał od tego czasu uraz.

Środowisko kardiochirurgów zajmujących się przeszczepami jest małe: kilka-kilkanaście osób. Ja nie znałem doktora G., ale Religa określał go prosto: „Rzadki sk...”.

Grubo.

Religa tak się wyrażał. Mowy poprawnej politycznie raczej nie używał.

Przeprowadzenie pierwszego w Polsce przeszczepu serca wymagało odwagi, wizji, charyzmy. Do tego konieczny był upór i fantazja do łamania stereotypów. To jest ta część pomnikowa Religi, bo był też normalnym człowiekiem, ze słabościami, kontrowersyjnymi wypowiedziami. Pracowałem z nim i wiem, bo sam miewałem z nim trudne relacje.

Po jednym ze starć z Panem podał się do dymisji ze stanowiska ministra.

A premier Marcinkiewicz jej nie przyjął. W roli „elementu polubownego załatwienia sporu”, czyli mediatora, występował wówczas śp. prezydent Lech Kaczyński. Profesor Religa pokazał, że potrafi się wznieść ponad osobiste ambicje, że są dla niego rzeczy dużo ważniejsze.

Po takiej kłótni pracowało się wam normalnie?

Czym dłużej ze sobą pracowaliśmy, tym lepiej nam się układało. Na początku było trudno, bo ja byłem współautorem programu wyborczego PiS, a poglądy profesora w sprawie ochrony zdrowia nie były – delikatnie mówiąc – spójne z tym programem.

Mówiąc wprost: rozjeżdżały się.

Stąd napięcia między nami. Trzeba było szukać kompromisu, ale w pierwszych dwóch czy trzech miesiącach było trudno.

To zresztą nie wszystko. Bo prof. Religa miał swoich współpracowników, z którymi chciał działać. Ja to samo. Ścierały się nie tylko nasze poglądy, ale i nasze otoczenia. Pamiętam konflikt o Jerzego Millera – obecnego wojewodę małopolskiego, potem szefa MSWiA i przewodniczącego komisji ds. badania katastrofy smoleńskiej. W naszych czasach Jerzy Miller był szefem NFZ, miał fatalne notowania w PiS, ale zdobył uznanie ministra Religi. Kłóciliśmy się więc też w sprawach personalnych.

Prof. Religa był zwolennikiem częściowej prywatyzacji służby zdrowia...

Miał swój – w moim mniemaniu dziwny – program reformy służby zdrowia, program, jak go sam nazywał, „republikański”. Zakładał potężne urynkowienie służby zdrowia – komercjalizację szpitali i NFZ. Każdy z nas musiał z czegoś ustąpić. Ja ustąpiłem z idei budżetowego finansowania służby zdrowia na rzecz podniesienia składki zdrowotnej. Profesor ustąpił z planów masowej komercjalizacji szpitali. Na początku mówił, że problemy szpitali załatwi rynek, potem zmienił zdanie.

A jakie były jego relacje z Ewą Kopacz? Gdy był ministrem, ona była szefową sejmowej komisji zdrowia.

Układało im się różnie. Na początku stosunki były przyjazne. Ja, szczerze mówiąc, byłem zdziwiony jej karierą.

Dlaczego?

Zawsze była w drugiej linii za tymi, którzy kreowali politykę PO w sprawach zdrowia. Tradycyjnie na froncie byli Elżbieta Radziszewska, Andrzej Wojtyła, Andrzej Sośnierz czy sam Zbigniew Religa, który w 2001 r. został senatorem z ramienia PO. Dlatego, gdy w 2005 r. Platforma zgłosiła Ewę Kopacz na przewodniczącą komisji zdrowia w Sejmie, byłem zdziwiony.

Wszyscy wróżyli raczej karierę Elżbiecie Radziszewskiej.

Tylko że posłanka Radziszewska lubiła powtarzać, że: „Janek mówi...” albo „Janek się nie zgadza...”, mając na myśli Jana Rokitę. A Ewa Kopacz była zdeklarowaną stronniczką Donalda Tuska.

Powtarzam jednak: gdy Religa został ministrem, ich relacje były z początku dobre. Potem ona zaostrzyła ton, moim zdaniem z powodów koniunkturalnych. Najbardziej profesora dotknęło oskarżenie, że nic nie robi. Potraktował to jako obrazę.

Bo i rzeczywiście były to krzywdzące słowa. Trudno było porównywać jego dokonania z dokonaniami ówczesnej przewodniczącej komisji zdrowia. Ona była niewyróżniającą się posłanką, a on miał za sobą orkę w szpitalach i harówkę polityczną. Choć, trzeba przyznać, szczególnego szczęścia do partii politycznych nie miał.

Może Ewa Kopacz zachowywała się jak normalna przedstawicielka opozycji?

Nie, to wykraczało poza granice normalnej opozycyjności. Ewa Kopacz nie odnosiła się do meritum, tylko atakowała personalnie. Miałem wrażenie, że Religa jest solą w oku.

Skąd to się brało?

Może stąd, że Religa kiedyś wspierał Donalda Tuska? Profesor dokonał przecież politycznej wolty, wszedł do naszego rządu.

Pamięta Pan, jak zachorował?

W trakcie pracy w ministerstwie zżyliśmy się. I chyba byłem pierwszą osobą z resortu, która dowiedziała się o tej chorobie. Minister mówi mi pewnego dnia: „Wiesz, może byśmy pojechali jednym samochodem? Ja pojadę najpierw do domu, a ciebie dalej podrzuci mój kierowca”. Wsiadłem. Samochód ruszył, a on: „Mam raka”. „Jak to?”. „Płuca”. Nie zacytuję, co dokładnie powiedział, bo lekarze mają dość specyficzny sposób mówienia o swoich chorobach.

Wiadomo: lubił kląć.

Nie będę powtarzał, bo było to dość brutalne, ale sens był taki, że on się nie da. Ja mówię: „No to operacja, a potem chemia”. A on: „Żadna chemia, przecież nie będę się truł”. Nawet się posprzeczaliśmy w tym samochodzie. Mówiłem, żeby tego nie lekceważył. Obiecał, że będzie słuchał fachowców, ale wie pan, jak to jest: średnio słuchał.

Na tym polega specyfika mówienia o chorobach przez lekarzy?

Minimalizujemy zagrożenie albo je racjonalizujemy. Religa nie chciał rezygnować z pracy.

To nie jest tak, że im bardziej się jest aktywnym, to szansa na wyleczenie się zwiększa. Choroba ma swoją dynamikę, wymaga też uspokojenia, oderwania od codziennej roboty. U niego przerwy na rekonwalescencję były wyjątkowo krótkie. Działalność publiczna go pochłaniała, być może lekceważył nakazy kolegów, którzy go leczyli. Trudno się zresztą słucha, gdy nakazy wydaje ci kolega.

Jak się skończyła Wasza smutna przejażdżka samochodem?

Ustaliliśmy szczegóły dotyczące przejmowania obowiązków, a potem zaczęliśmy mówić o tym, gdzie ma zostać zoperowany. Najpierw mówił o Śląsku, ale ostatecznie operowano go w Warszawie, w Instytucie Gruźlicy i Chorób Płuc. Byłem u niego na drugi dzień rano, po operacji. Był w ciężkim stanie. Trudno się z nim rozmawiało, gdy był w pozycji horyzontalnej.

Jak to?

Nie lubił tego. Miał w sobie jakąś hardość. Nawet gdy był bardzo chory, starał się siedzieć przy stoliku, ubrany w normalną koszulę. Nie chciał, by go widzieć w chwili słabości. Czasami było mi go zwyczajnie żal. Był po drugiej czy nawet trzeciej operacji, kiedy w resorcie trwały długie narady w sprawie listy leków refundowanych. Dochodziła szósta czy siódma, a on siedział u mnie w gabinecie. Ledwo trzymał się na krześle.

Bolało go?

Bolało, tym bardziej że już się zaczynała u niego chemioterapia. Zaciskał zęby i siedział. Mówię, żeby poszedł do domu. A on, że chce nam towarzyszyć. Był jak nestor. Nie musiał decydować, wystarczało, że siedział z nami. Rozumiem dobrze to słynne zdjęcie z „National Geographic”, gdy Religa siedzi przy trwającej dobę operacji przeszczepu serca. To pokazuje, jaki był twardy.

Gdy PiS przegrało wybory, już jako poseł opozycji normalnie przychodził na posiedzenia Sejmu. Stawiał się rano, siedział na sali do piętnastej-szesnastej. Choroba była już zaawansowana, cierpiał potwornie.

Pamiętam, jak zrobił konferencję prasową. Oświadczył, że jest chory na raka i przez jakiś czas go nie będzie. Takie zachowanie pomaga w profilaktyce? Ludzie częściej się badają?

Pomaga odmitologizować raka. Część społeczeństwa do tej pory uważa, że rak to wyrok i jakiś rodzaj piętna. Ktoś, kto ma raka, jest naznaczony. W społeczeństwach zachodnich jest tego mniej, tam ludzie żyją nadzieją. Religa zachowywał się z chorobą bardzo godnie.

Zaraz po wyjściu ze szpitala, jeszcze ze świeżymi opatrunkami, poszedł do „Białego miasteczka”, czyli namiotów pielęgniarek protestujących przed Kancelarią Premiera.

Powiem panu szczerze: byłem wtedy na niego wściekły.

A dlaczego?

Bo złamał linię! My byliśmy twardziele, a tu nagle Religa przechadza się tam jak wśród swoich. Ale oczywiście szybko mi przeszło, bo on miał rzadki dar rozbrajania negatywnych emocji.

Prof. Religa pił i dużo palił. Pan zresztą też sporo palił i przyznawał się publicznie do walki z chorobą alkoholową. Skąd się to bierze w lekarzach?

Lekarze, zwłaszcza „zabiegowcy”, pracują w ogromnym stresie. Drugi czynnik to krótki czas, w którym można stres odreagować. Najprościej przy użyciu chemii, a jedyna uznana kulturowo chemia to alkohol. Ale podczas naszej znajomości nigdy go nie widziałem z kieliszkiem.

Bo był niepijącym alkoholikiem.

Tak, jasna sprawa. Ale z papierochami sobie nie poradził. Wie pan, kiedy byliśmy młodzi, to ponad połowa lekarzy paliła. Dopiero potem zaczęło dochodzić do nas, że to szkodliwe.

Religa rzucał?

Kilka razy się z tym mierzył, ale nie wygrał. Rzucał na 3-5 dni.

Był wtedy nieprzyjemny?

Nie wiem. Tyle było roboty, że całymi dniami siedzieliśmy w swoich gabinetach. Nie wiem, jak znosił rzucanie palenia, ale znosił krótko. Był palaczem namiętnym.

Pan ciągle pali?

Od kilku lat nie, ale kiedy byliśmy w ministerstwie, paliliśmy obaj. Momentami to było komiczne. Byliśmy na spotkaniu. Dyrekcja szpitala? Szkoła? Liceum? Nie pamiętam. W każdym razie poszliśmy zapalić do toalety.

Że co?

No mówię panu. Ja się trochę krygowałem: „Może nie?”, a on: „Ale idziemy!”. Lubił sobie zapalić.

Ta sprawa mnie intryguje. Pisarz Michaił Bułhakow był lekarzem. Zachorował, tak jak jego ojciec, na nerczycę. Wiedział, co i kiedy choroba z nim zrobi. Wiedział, że umrze. Lekarze umierają świadomie?

Myślę, że każdy umiera świadomie. Pytanie, na ile racjonalizujemy nasze szanse. Czy mówimy sobie otwarcie: „Ok, muszę zrobić to i to, ale i tak rokowania są mizerne”.

I jak to jest w przypadku lekarzy?

Lekarze się raczej nie oszukują. Nie kopią w Googlach w poszukiwaniu cudownego leku. Przeciętny człowiek procesu śmierci przeważnie nie widzi. Lekarze mają wiedzę i przez całe życie obcują ze śmiercią, towarzyszą jej.

Tak było z profesorem?

Przyjmował do wiadomości dynamizm choroby. Wiedział, co choroba mu niesie. Łącznie z finałem, czyli śmiercią. Miał świadomość, że umiera. Nie szukał cudownych rozwiązań w medycynie alternatywnej, nie szukał zagranicznych ośrodków – choć miał takie możliwości.

Wie pan, naturalnym końcem życia jest śmierć. Przyczyny mogą być różne, ale na sto procent – panie redaktorze – jakaś przyczyna będzie. Podziwiam takich ludzi jak Religa. Nie robił wokół swojej choroby zadęcia, nie szukał cudu, nie oskarżał wszystkich naokoło. To miara odpowiedzialności za swoje życie. A on był odpowiedzialny.

Myśli Pan, że profesor Religa rozczarował się polityką?

A skąd! On był zwierzęciem politycznym. Gdyby żył dalej, byłby w polityce. Zresztą należał do dawnego pokolenia lekarzy, którzy mieli ogromne poczucie misji. Dopiero w ostatnich latach ważna stała się kasa, a nie misja. Religa to był propaństwowiec. Dobro wspólne to było hasło jego życia, także w polityce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2014