Zmęczone oczy Religi

Najsłynniejszy polski lekarz został właśnie przypomniany w nagrodzonym na festiwalu w Gdyni filmie „Bogowie”. Człowiek-mit, niektórzy mówią: niewierzący święty.

29.09.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Zbigniew Furman / FOTONOVA
/ Fot. Zbigniew Furman / FOTONOVA

Metr siedemdziesiąt dzięwięć (ale chodził przygarbiony, więc wydawał się niższy). Baki, półdługie włosy zaczesane do tyłu (na fryzjera nie miał czasu, przycinała żona). Oczy szare, ciepłe (pacjenci mówili, że jego spojrzenie wystarczyło, żeby czuli się bezpiecznie). Uśmiech chłopięcy, trochę nieśmiały, trochę bezczelny (uśmiechał się do każdego, do wrogów także). Ubrania byle jakie: w latach 70. dzwony, pasek z bykiem na klamrze, rozchełstana koszula albo golf; potem brzydkie, niedopasowane garnitury (dał się kiedyś zaciągnąć koledze do salonu Bytomia: wytrzymał pięć minut przymiarek i więcej się nie pojawił). Znajomi mówili, że do szczęścia potrzebował tylko paczki papierosów i pełnego baku. Poza pracą, oczywiście.

Zdjęcie roku
Na salę operacyjną wchodził milczący i skupiony; myjąc ręce, powtarzał w głowie plan. Potem puszczał Armstronga, rozluźniał się. „Kićka, podaj mi, proszę, skalpel” – do każdej pielęgniarki zwracał się tak samo. Żartował, nacinając skórę, piłując mostek, zszywając mięsień. Ale jeśli coś szło źle, klął jak szewc. Nigdy nie odpuszczał. Patrząc w otwarte serce, przypominał sobie historię pacjenta, jego żonę, dzieci. Kiedy w czasie jednej z operacji dowiedział się, że żona chorego zabrała jego rzeczy, wycedził: „Ja jej, k..., pokażę, że będzie żył”. Nie rezygnował, dopóki była nadzieja. A on miał więcej nadziei niż inni. Czasem trwało to kilka godzin, czasem kilkanaście, czasem 48. Bez jedzenia i bez snu. Wystarczała adrenalina. I tętno 170 na minutę.
Kolegom pozwalał drzemać w kącie, kiedy pacjent był już zaszyty. Sam patrzył w linie na monitorze. Jak na tym słynnym zdjęciu: na pierwszym planie człowiek na stole, plątanina kabli i rurek, na drugim – Religa na krześle, na trzecim – asystent pod ścianą. Wszystko w seledynowej poświacie.
1987 rok, do Zabrza przyjechał fotoreporter „National Geographic” James Stanfield. Religa wpuścił go na salę i z rozbawieniem patrzył, jak zmienia klisze: „Widzicie, ile kasy marnuje?”. Śmiał się potem, że Stanfield spędził przy nim 23 godziny i zużył 22 filmy, żeby mieć jedną dobrą klatkę. Fotografia została zdjęciem roku magazynu, trafiła na listę stu najlepszych w jego historii. Tytuł: „Zmęczone oczy”.
To był 19. przeszczep w jego karierze. Operowany wtedy Tadeusz Żytkiewicz jest najdłużej żyjącym Polakiem z cudzym sercem. Miał 61 lat, był po kilku zawałach. „Panie Tadeuszu, jest pięć po dwunastej” – usłyszał od swojego lekarza. Napisał do Religi trzy zdania: „Jestem nauczycielem. Mam chore serce. Proszę o pomoc”.
Nie kwalifikował się do transplantacji z powodu wieku, za duże ryzyko. Ale Religa lubił ryzyko. Może zdecydował sentyment do nauczycieli? – zastanawiał się potem Żytkiewicz, który każdego marca, na imieniny, wręczał Relidze tyle róż, ile lat minęło od operacji. Ostatni raz 21.

Z czym mogę pomóc?
Miedniewice pod Żyrardowem, pół tysiąca mieszkańców, barokowy kościół z maryjnym obrazem. Ojciec, Eugeniusz, jest kierownikiem szkoły, uczy matematyki i logiki; matka pracuje we dworze (zajmuje się korespondencją dziedzica i wyprowadzaniem jego cętkowanych dogów). Socjaliści, ateiści, miłość od pierwszego wejrzenia. Pobierają się w lipcu 1938 r., w grudniu rodzi się Zbigniew. Imię dostaje po Zbyszku z Bogdańca.
Z wojny nie pamięta wiele. Najpierw: żołnierze Wehrmachtu, którzy wyprowadzają wszystkich z domu i ustawiają pod stodołą do rozstrzelania, ale zamiast strzałów pada salwa śmiechu. Taki żart. Potem: Ukraińcy w mundurach SS, przed którymi trzeba było uciekać i chować się nocą w stodole, w kryjówce pod sianem.
Ojciec walczy w kampanii wrześniowej, resztę wojny spędza w obozie jenieckim. Organizuje tam Koło Nauczycielskie, pisze pamiętniki i listy do żony. Prosi: „Pamiętaj traktować go [Zbyszka] zawsze jak człowieka dorosłego. Zawsze poważnie, nie strasz go nigdy i niczem, nie oszukuj go nawet w żartach i drobiazgach. Niech płacze, gdy wychodzisz, ale niech prawdę wie. Pragnąłbym, byśmy wychowali prawego i dzielnego człowieka. Nie rozpieszczaj go”. Po latach, wspominając ojca, Zbigniew powie, że nigdy w życiu nie spotkał lepszego człowieka. I że rodzice nauczyli go kilku rzeczy: nie on jest najważniejszy na świecie, każdy jest ważny tak samo i każdemu trzeba pomóc. Będzie to odnosić do swoich pacjentów. Każdą konsultację zacznie od słów: „Z czym mogę panu/pani pomóc?”.
Po powrocie z obozu Eugeniusz zostaje dyrektorem szkoły w Skierniewicach; w 1948 r. obejmuje posadę w Ministerstwie Oświaty. Religowie przenoszą się na zielony, inteligencki Żoliborz.
W podstawówce Zbyszek chce być we wszystkim pierwszy. Ciągle z ręką w górze, dopóki nauczycielka go nie skarci: „Są jeszcze inne dzieci w klasie”. W liceum nadal uważa, że wszystko wie najlepiej, ale traci gorliwość. Woli grać w kosza i trenować boks w klubie na Bielanach, u słynnego Tadeusza Pietrzykowskiego, który jako więzień nr 77 stoczył w Auschwitz kilkadziesiąt pojedynków. Swoją pierwszą walkę na młodzieżowym turnieju Religa przegrywa w trzeciej rundzie.
To w liceum zaczyna palić: sporty bez filtra, po 3,5 złotego, które bierze od rodziców na „poważne czasopisma”. Są prywatki, jazz z płyt, tanie wino. Ledwo zostaje dopuszczony do matury. Chce iść na filozofię albo dziennikarstwo, rodzice przekonują go do medycyny; dostaje się za pierwszym razem.
Fascynuje go interna. Diagnozowanie wydaje mu się prawdziwą sztuką: trzeba mieć intuicję detektywa, żeby rozpoznać chorobę po samej rozmowie z pacjentem i paru prostych badaniach. A chirurgia? Czy może być coś nudniejszego? Tam wyciąć, tu zaszyć, żadnego wyzwania.
Zmienia zdanie na trzecim roku, kiedy za namową kolegi idzie na ostry dyżur w klinice chirurgii. Wychodzi o świcie, szczęśliwy, jakby się zakochał. Wraca regularnie: za zgodą lekarzy zmienia opatrunki, znieczula chorych eterem, trzyma haki. Wreszcie pierwsza samodzielna operacja – wycięcie wyrostka. Ogromny strach. „Nie bój się, przecież jestem obok” – tymi słowami będzie po latach uspokajać przy stole swoich praktykantów. Jeszcze na studiach dostaje posadę na pododdziale urologicznym. Do dyplomu ma na koncie 136 operacji.

Adrenalina i benzyna
Anna Wajszczuk jest jego koleżanką z roku. Drobna, piękne usta, wielkie oczy. Oświadcza jej się na spacerze nad Wisłą: „To co będziemy robić po studiach? Może się pobierzemy?”. Na pierścionek go nie stać, od razu kupuje obrączki. Biorą ślub w 1962 r. Rok później rodzi się Grzegorz, po pięciu latach – Małgorzata. W międzyczasie Zbigniew dostaje posadę w Wyszkowie, potem na dwa lata trafia do wojska. Żona jest sama. Jak przez większość wspólnego życia.
W 1972 r. Anna wyjeżdża do Nowego Jorku. Zbigniew dołącza do niej w lipcu – dostał stypendium w klinice na Long Island. W pakiecie z samochodem: wielkim, starym chevroletem. Jadą w podróż – najpierw Wschodnim Wybrzeżem, potem przez południowe stany do granicy z Meksykiem.
W 1975 r. Religa znów leci do USA. Dwa lata pracuje jako rezydent w Detroit pod kierunkiem słynnego Adriana Kantrowitza, który jako pierwszy na świecie wszczepił choremu rozrusznik, a w 1967 r. jako drugi dokonał przeszczepu serca (mógł być pierwszy; spóźnił się cztery dni). Religa uczy się zachłannie na salach operacyjnych i w pracowniach doświadczalnych. Poznaje amerykańskie podejście do pacjentów. Tu każdy chory jest ważny, uważany za partnera w procesie leczenia. Zdolni młodzi lekarze szybko awansują i już przed 30. przeprowadzają poważne operacje. W Polsce na pacjenta patrzy się z góry, a na młodszych kolegów – w ogóle: najlepiej, żeby nie dawać im skalpela do ręki. Kiedy Kantrowitz proponuje mu, żeby został, odpowiada bez namysłu: „Wracam”. W Stanach może być jednym z kilkuset najlepszych; w Polsce jednym z kilku.
Dostaje etat w Szpitalu Wolskim, u Wacława Sitkowskiego, który jako jeden z pierwszych wszczepiał sztuczne zastawki. Ale pod kierunkiem Sitkowskiego Religa nie może się wybić. Kiedy mówi mu, że chce zrobić przeszczep serca, słyszy: „Zbyszek, oczywiście, zrobisz to, ale tylko w dwóch przypadkach: jak przejdę na emeryturę albo jak umrę”. Pamięta, co się działo w styczniu 1969 r. W Łodzi Jan Moll z Antonim Dziatkowiakiem, po potajemnych ćwiczeniach w prosektorium, przeszczepili serce, które pękło po kilku godzinach, a prasa ich zlinczowała. W Polsce nie ma procedur, nie wiadomo, kto ma stwierdzać śmierć mózgową, nawet przy zwykłych operacjach kardiologicznych umiera prawie połowa pacjentów. Nie ma urządzeń do krążenia pozaustrojowego, operacje na otwartym sercu przeprowadza się w hipotermii – pacjenta wymraża się w wannie z lodem, potem jest pięć minut na zabieg, inaczej niedotleniony mózg obumiera.
Ale przed Religą pojawia się szansa: w Zabrzu kierownikiem kliniki jest ambitny i partyjnie ustosunkowany prof. Stanisław Pasyk, który chce stworzyć od podstaw najnowocześniejszy ośrodek w kraju. Religa opiera się cztery lata, ale w 1984 r. przenosi się do Zabrza. „Będę tam najwyżej pięć lat” – obiecuje żonie, która zostaje z dziećmi w Warszawie. Anna rezygnuje z pracy naukowej. Wydaje jej się, że w nauce niczego ważnego nie dokona; niech Zbyszek robi karierę, ona będzie wykładać i zajmie się dziećmi. Pali w piecu swoje prace i wyniki nieskończonych badań. „Żeby mnie nie ciągnęło” – powie biografom Religi, Judycie Watole i Dariuszowi Kortce.
Do domu Religa jeździ na weekendy. Przywozi stos brudnych koszul, zabiera stos kanapek (sam potrafi ugotować tylko mięso z ziemniakami, ale nawet na to szkoda mu czasu; je chleb z pasztetem). W którąś Wigilię dostaje telefon z kliniki i wraca. To samo na wakacjach: jeśli są na wsi bez telefonu, lekarze dzwonią z Zabrza na posterunek, a milicja przyjeżdża po Religę. Syn, pytany o to, jak zapamiętał ojca z dzieciństwa, powie: „Głównie wchodzącego i wychodzącego z domu”.
Trasa Zabrze–Warszawa zajmuje Relidze dwie godziny. Nieważne: fiat, wartburg, honda (każde auto zamienione w wielką popielniczkę). Czasem wsiada za kierownicę po dwóch dobach w pracy. Nikomu nie daje się wyprzedzić. Może to przyzwyczajenie z amerykańskich autostrad, może adrenalina z sali operacyjnej, może niechęć do tracenia czasu. Podobno milicjanci, którzy widzą go na drodze, zawiadamiają kolegów z następnego posterunku: „Uważajcie, Religa jedzie”.

Z procy w Księżyc
Ma młody zespół, który przyjechał za nim z Warszawy: cztery pielęgniarki i instrumentariuszki, dwóch kardiochirurgów, jednego perfuzjonistę (obsługuje aparat do krążenia pozaustrojowego). Zatrudnia kolejnych, każdemu mówiąc: „Jeśli potrafisz wystać na jednej nodze w pociągu z Przemyśla do Szczecina, to możesz spróbować”. Na pierwszym zebraniu prosi o kawę „plujkę” (trzy łyżki, mało wody), zapala papierosa i ogłasza: „Wszystko będzie zależało od was. To wy zdecydujecie, jacy będziecie. Za rok zrobimy tu przeszczep serca”. Nie mówi im, że do tej pory ćwiczył tylko na psach i trupach.
Przygotowują klinikę w nowym budynku: sami zbierają gruz i szorują podłogi. Operacje przeprowadzają w starej części, za każdym razem nosząc kilkusetkilogramowy zachodni sprzęt przez podwórko. Fundusze – 3,5 mln dolarów – dostają z pieniędzy odprowadzanych do miasta przez zabrzańską koksownię Jadwiga. Nie jest łatwo: Religa ma w środowisku wrogów, obiecane dewizy rozpływają się w Ministerstwie Zdrowia, lista zakupów zostaje anulowana. Ale w ciągu kolejnych kilku lat Amerykanie przekazują im sprzęt wart 5 mln dolarów. Mają najnowocześniejszą aparaturę w Europie, a brakuje im nici chirurgicznych.
Na pierwszą operację w swojej klinice, 15 sierpnia 1985 r., Religa zaprasza Sitkowskiego. Na wszelki wypadek wybiera łatwy zabieg – i dobrze, bo w trakcie wysiada prąd.
Próbuje zdobyć poparcie dla przeszczepu w środowisku, ustalić procedury, konsultuje się nawet z ks. Józefem Tischnerem – pyta, czy Kościół go potępi. „Oddać komuś serce to największy wyraz miłości bliźniego” – słyszy.
Zespół czeka na odpowiedni moment, na zgranie dawcy i biorcy. Kilka razy się nie udaje, wreszcie jest: biorcą ma być rolnik po trzech zawałach („Kto obrobi te 25 ha?”, pyta zrozpaczony), dawcą motocyklista po wypadku. Dopiero teraz Religa mówi współpracownikowi, doktorowi Marianowi Zembale, że nigdy przeszczepów nie robił. „Ale nie martw się, Marian, dużo o nich czytałem”. 62 minuty, defibrylacja, serce napełnia się nową krwią i zaczyna bić. Jego zastępca, dr Andrzej Bochenek powie, że miał w czasie tej operacji wrażenie, jakby Religa bez trudu układał kostkę Rubika. Prof. Lech Poloński stwierdzi: „Dzisiaj myślę, że to było jak strzał z procy w Księżyc”. Jeszcze na sali operacyjnej Religa każe powiadomić prasę; pamięta, jak to się robiło w Stanach. Pacjent umrze po dwóch miesiącach na sepsę, ale on będzie już wtedy gwiazdą. Na pytanie dziennikarza, ile było w jego sukcesie osobistej ambicji, odpowie: „Papa Corleone stwierdza, że całe nasze postępowanie jest podporządkowane ambicjom”.
Od tej pory uczniowie mówią na niego „Tatuś”. Tatuś kochający i wymagający. Jeśli coś się nie udaje, bierze winę na siebie. Jeśli komuś nie idzie, pomaga. Jeśli ktoś ma wątpliwości, rozważa. Ale jeśli ktoś chce odejść od stołu, nie pozwala. Kiedyś dr Bochenek dostaje w czasie operacji telefon, że rodzi mu się dziecko. Chce jechać do żony. Religa odpowiada: „Z tego, co wiem, kobiety zawsze rodziły same”. Że to cesarka? „Przecież nie ty będziesz operował”. W końcu go puszcza, ale potem narzeka.
Po 10 przeszczepach Religa mówi współpracownikom, że teraz chce robić trudniejsze rzeczy. Np. przeszczepy odzwierzęce. Wymyśla sobie kiedyś szympansa: dzwoni do Gucwińskich zapytać, czy nie mają jakiegoś, ale akurat w zoo jest pożar. Więc dzwoni dalej: po świnię. Leczy też zatorowość płucną, robi by-passy, wstawia sztuczne komory, operuje złożone wady u noworodków, opracowuje własne metody i narzędzia.
W końcu przestaje radzić sobie z presją. Pije w wynajętym mieszkaniu, potem dzwoni do kliniki, że się nie pojawi. Czasem zaczyna już w swoim gabinecie (gdzie często śpi na tapczanie, bez pościeli) – wtedy sekretarka nie wpuszcza nikogo. Zdarza mu się wsiąść po pijaku za kierownicę. Rozbija się na drzewie, ale prawo jazdy odzyskuje.
Współpracownicy twierdzą, że pije tylko, jak ma powód. Czyli jak umiera pacjent. Albo kilku pod rząd. Zwłaszcza młodych. Odstawi alkohol na początku lat 90.

Judym w polityce
Jest rozpracowywany przez SB, zarzuca mu się kontakty z Solidarnością. Jego uczniowie mają problemy z wyjazdami na staże, muszą podpisywać lojalki. Wiosną 1987 r. Religa jedzie z Bochenkiem do Komitetu Wojewódzkiego. Wychodzi po kilku godzinach, pijany, z dwiema laskami kiełbasy. I mówi, że załatwił ważną rzecz. „Powiedziałem, żeby się te politruki od was odp..., bo wy jesteście od operacji, a politykę to ja będę uprawiał”.
Zapisuje się do PRON-u, w szpitalu przyjmuje wizytę Wojciecha Jaruzelskiego z ekipą „Dziennika Telewizyjnego”, w 1989 r. startuje do Senatu z listy PZPR. W wolnej Polsce z pomocą przyjaciela Jana Sarny zakłada Fundację Rozwoju Kardiochirurgii: marzy mu się polskie sztuczne serce. Latami nie będzie mógł znaleźć finansowania, w środowisku zacznie się mówić, że to bezsensowny projekt. Drugie jego marzenie to Akademickie Centrum Medyczne. Załatwia kredyt na 250 mln dolarów od tajemniczego biznesmena; NBP sprzeciwia się, podejrzewając pranie brudnych pieniędzy. Gigantyczny budynek w Zabrzu straszy niedokończony.
Niektórzy porównują Religę do Judyma, zresztą mówi, że chce kontynuować polską tradycję lekarzy-społeczników. W 1993 r. łowi ryby na środku jeziora, kiedy dostaje telefon z Kancelarii Prezydenta. Lech Wałęsa chce, żeby startował do Senatu. Zakłada efemeryczne partie – Partię Republikanie, Partię Centrum. W 2005 r. cieszy się największym zaufaniem wśród polskich polityków; ogłasza swoją kandydaturę na prezydenta. Kiedy orientuje się, że nie ma szans („Bycie jednym z kandydatów mnie nie interesuje, szkoda czasu, lepiej iść na grzyby albo na ryby”), wycofuje się: przekazuje poparcie Donaldowi Tuskowi, zostaje nawet honorowym przewodniczącym jego komitetu. A potem obejmuje tekę ministra zdrowia w rządzie PiS. Chce zwiększyć wydatki z budżetu na opiekę zdrowotną, wprowadzić nową składkę i podatek, regionalne ubezpieczalnie zamiast NFZ; jest przeciwnikiem eutanazji. W PiS mu nie ufają, głośno jest o jego konflikcie z zastępcą, Bolesławem Piechą. Szkodzi mu „sprawa doktora G.”, w której zgadza się być biegłym (później tego żałuje). Z G. ma na pieńku, odkąd ten zabrał mu sprzed nosa dobre serce do przeszczepu.
30 maja 2007 r. prosi Sarnę, żeby zorganizował mu w Zabrzu konferencję prasową. Zanim jeszcze dziennikarze zdążą się ustawić, minister mówi: „Mam guz lewego płuca. Jutro będę operowany”. Wcześniej powiedział to żonie, na obiedzie w chińskiej restauracji. Na konferencji mówi jeszcze, że dymisji nie będzie, a szansa na wyleczenie jest ogromna, wynosi powyżej 95 proc. I że to nawet nie od palenia – bo to „taki nowotwór, który dotyka palących, ale równie często tych, którzy nie palą”. Jeszcze później powie w wywiadzie, że pojemność płuc ma świetną, czyli palenie mu nie zaszkodziło. Onkolodzy będą wściekli.
Pierwszy nowotwór miał sześć lat wcześniej – pęcherza, z przerzutami. Wyszedł z tego. Teraz przechodzi kolejną operację. Koledzy dziwią się, że w Polsce. Pytany, czy się boi, odpowiada: „Ja mam się bać?! Ja jestem pacjent, niech oni się stresują”. „Oni” nie mogą nad nim zapanować. Wychodzi ze szpitala zaraz po zabiegu, bez konsultacji. Po tygodniu wyjeżdża na ryby. Rzuca palenie, wraca do pracy. Opatrunki zmienia mu wiceminister.
W listopadzie 2007 r. zostaje posłem z listy PiS (do partii nigdy nie wstąpi); jako jedyny z klubu nie kończy przysięgi słowami „Tak mi dopomóż Bóg”. Kłóci się z mównicy ze swoją następczynią, Ewą Kopacz, która nazywa go „leniem i próżniakiem”.
Pod koniec roku znowu przerzuty, druga operacja, dwie serie chemii. Traci białe krwinki, więcej chemii nie chce, decyduje się na radioterapię. Leci z żoną na Teneryfę, potem zabiera dzieci i wnuki na Rodos, trenuje w Gołdapi przed turniejem wędkarskim. Rusza z Anną w sentymentalną podróż autem po Stanach: zatrzymują się w kasynach, mają łowić ryby w Wielkich Jeziorach. Nic z tego, Religa ma odczyn popromienny. Wracają.
W przeddzień Wszystkich Świętych w „Dzienniku” ukazuje się wywiad, w którym Religa mówi, że jest niewierzący. Wierzący mają gorzej, bo nie wiedzą, co jest po śmierci, a on wie: nie ma nic. Koledzy z PiS są w szoku. Odwiedza go Bolesław Piecha. Znowu palą razem papierosy.
Ostatni raz Religa pojawia się publicznie 14 stycznia 2009 r. w hotelu Bristol, już po czwartej operacji. Odbiera nagrodę dla najbardziej wpływowego człowieka w ochronie zdrowia. Chce raz jeszcze powiedzieć, że bez dodatkowych pieniędzy publicznych żadna reforma się nie uda.
Umiera 8 marca, dziewięć dni przed imieninami, na które zawsze zapraszał byłych pacjentów. Pogrzeb na Powązkach jest świecki. Są prominenci, koledzy ze Śląskiej Akademii Medycznej, której był rektorem, i drużyna ukochanego Górnika Zabrze. Orkiestra gra „What a wonderful world”.
Projekt polskiego sztucznego serca dalej jest realizowany; powstała cała seria protez, jedna z nich pod nazwą „Moll”. Ale najważniejszego urządzenia wciąż nie wdrożono.
Wiosną 2014 r., przy użyciu kilogramów materiałów wybuchowych i kilku kilometrów lontu, wyburzono budynek Akademickiego Centrum Medycznego. Firma rozbiórkowa „Miazga” nagrała eksplozję, żeby pokazywać ją z dumą klientom.
Współpracownicy Religi są jednymi z najlepszych kardiochirurgów w kraju. Syn profesora wykonuje przeszczepy, córka kieruje Zakładem Sinologii UW. Żona nic nie zmienia w jego pokoju. Wciąż zdarza jej się tam wejść, kiedy chce mu coś powiedzieć.

Korzystałam m.in. z książki „Religa” Judyty Watoły i Dariusza Kortki, która ukaże się 10 października – w dniu premiery filmu „Bogowie” – nakładem Wydawnictwa Agora.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2014