Błąd w sztuce

Trudno byłoby stwierdzić, że system sprawiedliwości broni lekarzy, można jednak odnieść wrażenie, że słabo przejmuje się dolą poszkodowanego pacjenta.

03.02.2014

Czyta się kilka minut

Pamiętam, że był to listopad albo grudzień 1998 r. Grupa zdesperowanych pacjentów-ofiar błędów lekarskich po nieudanych rozmowach w ministerstwie zdrowia postanowiła w ministerstwie tym rozpocząć strajk okupacyjny. Majdan założyli centralnie – w sali kolumnowej. Oflagowali się, rozwinęli transparenty i rozpoczęli trwanie. Na krzesłach, przy stołach i na podłodze. Żal było patrzeć na to towarzystwo: byli to ludzie dotknięci chorobami i skrzywdzeni przez ochronę zdrowia. Niektórzy kalecy. Zapewne dlatego minister nie zarządził interwencji ochrony. Dowodził Adam Sandauer, przewodniczący powstałego parę miesięcy wcześniej Stowarzyszenia Obrony Praw Pacjenta „Primum non nocere”. Ponieważ akcja była spontaniczna, nikt nie pomyślał o logistyce. Po kilku godzinach wszyscy najzwyczajniej w świecie zaczęli być... głodni. A ja właśnie do ministerstwa jechałem z kamerą, żeby protest sfilmować, byłem więc jedyną szansą na catering. Sandauer poprosił, żebym kupił dla wszystkich kanapki. Zgodziłem się – przyznaję to z pewnym wstydem – bo w ten sposób wyszedłem z roli bezstronnego obserwatora wydarzeń. Razem z ekipą TVN na Miodową wjechały kanapki dla protestujących.

PEŁNE RĘCE ROBOTY

Protest nie trwał długo, ale przyniósł efekt: Wojciech Maksymowicz, ówczesny minister zdrowia, aby pozbyć się natrętów z urzędu, podpisał Kartę Praw Pacjenta. Napisana była na kolanie – z potrzeby chwili. Zebrano w niej wszystkie istniejące już przepisy odnoszące się do praw pacjenta. Okazało się, że był to początek całkiem skutecznej walki. Demonstracje, pikiety, konferencje prasowe Stowarzyszenia „Primum non nocere” organizowane w latach 1998-2003 przyczyniły się do uwrażliwienia opinii publicznej na los poszkodowanych.

Walka o prawa pacjenta, będące częścią praw obywatelskich, trwała od 1989 r., jednak na przełomie stuleci wyraźnie się zaostrzyła. Presja społeczna okazała się gigantyczna i politycy musieli coś z tym zrobić. Dlatego w 1999 r. przy wojewódzkich kasach chorych zarządzono powstanie stanowiska rzecznika praw pacjenta; potem analogiczne powstały w oddziałach Narodowego Funduszu Zdrowia i istnieją do dziś. Niewiele mogą zrobić, ale przynajmniej jest do kogo napisać. W 2001 r. powstało biuro rzecznika praw pacjenta przy ministerstwie zdrowia – miało ono jedynie charakter opiniotwórczy i doradczy; był to jednak kolejny krok w dobrym kierunku. Ktoś zaczynał centralnie monitorować sytuację. Już tylko kwestią czasu było uchwalenie ustawy o prawach pacjenta i wyodrębnienie z ministerialnego biura Rzecznika Praw Pacjenta jako odrębnej instytucji. To się stało w 2009 r.

Jak wielka była potrzeba stworzenia takiego urzędu, widać po liczbach zgłaszanych spraw. W 2009 r. było ich 9 tys., rok później 29 tys., w 2011 – 36 tys., w 2012 – 64 tys. Na pewno nie wszystkie zasługują na interwencję – obok naprawdę poszkodowanych pisują ludzie niezrównoważeni psychicznie i furiaci lub ci, którzy swoje prośby kierują pod niewłaściwy adres. W biurze obliczają, że ok. 6 proc. zgłaszanych spraw dotyczy „ewentualnie” błędu medycznego. Jest jednak faktem, że nie tylko Rzecznik Praw Pacjenta ma pełne ręce roboty. Wzrasta też liczba spraw w sądach okręgowych o odszkodowania za szkody wyrządzone przez służbę zdrowia. W 2009 r. było ich 524, w 2012 już 746. Wzrost o 21 proc. Ludzie stają się bardziej świadomi swoich praw, coraz częściej wiedzą, gdzie szukać pomocy.

DYREKTOR SIĘ NIE PODŁOŻY

Lekarze i dyrektorzy szpitali przyglądają się tej narastającej fali roszczeniowej z niepokojem; uważają, że jest to element nagonki na ich środowisko. Kilka lat temu ze strony samorządu lekarskiego padła propozycja, by powołać Rzecznika Obrony Praw Lekarza. Medycy czują się pokrzywdzeni – mają pretensje do mediów, że często goniąc za sensacją wyolbrzymiają problemy. Tak było choćby ostatnio we Włocławku. Dyrektor szpitala, w którym na świat przyszły martwe bliźnięta, mówił wprost do kamery, że sprawa jest „nadmuchana” przez media. Przez całą konferencję prasową, do zorganizowania której został zmuszony rozwojem sytuacji, słychać było w jego głosie irytację – przede wszystkim na dziennikarzy, zadających niewygodne pytania. Zważywszy na ogrom tragedii, do jakiej doszło w jego szpitalu, reakcja dziwna, choć w polskiej służbie zdrowia nie zaskakująca. Szpital jako element systemu, w dochodzeniu prawdy o błędach lekarskich nie jest bezstronnym podmiotem. Widać to na przykładzie wojewódzkich komisji ds. orzekania o zdarzeniach medycznych. Działają one od dwóch lat – na razie z miernym efektem. A to między innymi z powodu obstrukcji ze strony szpitali.

W 2012 r. weszła w życie nowelizacja ustawy o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta, która wprowadziła możliwość dochodzenia roszczeń związanych z błędami medycznymi na drodze postępowania przed wojewódzkimi komisjami ds. orzekania o zdarzeniach medycznych. Chory, żeby nie czekać latami na rozstrzygnięcie sądowe, teoretycznie może skorzystać z możliwości przyznania przez komisję szybkiego odszkodowania. Problem polega jednak na tym, że komisja orzeka jedynie o prawie do odszkodowania, a nie o jego wielkości. W rezultacie jeżeli szpital nie chce dać odszkodowania – to go nie wypłaci. To w tym kontekście zaczynają pojawiać się oburzające informacje, że poszkodowanym w ramach rekompensaty dyrekcja szpitala proponuje... złotówkę.

Dyrektor w sporze z pacjentem jest stroną nie tylko ze względów prawno-finansowych, ale również towarzyskich. Szef placówki medycznej, zazwyczaj też lekarz, musi żyć w symbiozie środowiskowej ze swoimi kolegami po fachu – jest ostatnią osobą w łańcuszku odwołań, na której pomoc pacjent mógłby liczyć. Dyrektor „nie podłoży się” kolegom z pracy, by bronić kogoś z chorych. Musi brać pod uwagę, że dyrektorem wiecznie nie będzie, zaś w środowisku medycznym, a często także w lokalnej społeczności, nadal będzie musiał żyć. To stawia ofiarę błędu medycznego w bardzo trudnej sytuacji – zwłaszcza że dokumentacja medyczna, zazwyczaj podstawowy dowód w sprawie, pozostaje właśnie w gestii szpitala.

To, że z dokumentacją mogą dziać się cuda, także widać na przykładzie sprawy włocławskiej – gdzie nagle zniknęły wyniki badań USG ciężarnej kobiety, która straciła bliźnięta. Ponieważ o tym przypadku zrobiło się głośno i interweniował osobiście minister zdrowia, podejrzanego o zaniedbania ordynatora oddziału odsunięto od pracy na czas prokuratorskiego postępowania. A co powiedzieć o mniej głośnych sprawach, gdzie lekarze podejrzani o popełnienie błędu w sztuce nie zostają odsunięci od obowiązków, nadal mają dostęp do dokumentacji szpitalnej i mogą wpływać na zeznania świadków?

CHUSTA W BRZUCHU

Generalnie wiele zmieniło się na dobre w ciągu ostatnich dwóch dekad. Jeszcze więcej, jak widać, wydaje się być w tej kwestii do zrobienia. Problemem, który cały czas wymaga rozwiązania, jest też niska skuteczność dochodzenia odszkodowań. Dziś, podobnie jak 15-20 lat temu, najwyżej co trzeci wniosek o odszkodowanie sądy uznają za uzasadniony. Wynika to stąd, że poszkodowany musi sprawcy udowodnić błąd w sztuce, co bywa bardzo trudne. Prawo w tej kwestii jest zawiłe i nie sprzyja pacjentowi.

Z orzeczeń sądowych wynika jasno, że już samo zdefiniowanie zdarzenia jako błędu w sztuce lekarskiej bywa trudne. Istnieją standardy postępowania medycznego, których przekroczenie w sposób oczywisty należy uznać za błąd. Jednak liczba wyjątków od ustalonych reguł, które usprawiedliwiają lekarskie postępowanie odbiegające od standardów, jest przygnębiająco duża. Ogólnie rzecz biorąc, błędem medycznym jest postępowanie niezgodne z powszechnie uznanym stanem wiedzy medycznej. Kiedy jednak zaczniemy sprawę roztrząsać, wtedy okaże się, że do błędu medycznego może nie zaliczać się zdarzenie, gdy lekarz zoperuje nie tego chorego, co trzeba – z wielu orzeczeń wynika, że jest to „jedynie” zaniedbanie organizacyjno-administracyjne. Błędem nie musi też być pozostawienie po operacji w brzuchu pacjenta chusty – jest to „jedynie” niedopełnienie obowiązku staranności. Kiedy chory zostanie zakażony wirusem HCV, przetoczona mu zostanie niewłaściwa grupa krwi, nieudzielona na czas pomoc, wytną mu zdrową nerkę zamiast chorej, za długo będzie naświetlany promieniami Roentgena – w tych wypadkach też nie ma pewności, że sąd dopatrzy się błędu medycznego.

To rodzi wśród poszkodowanych poczucie niesprawiedliwości. W rażący sposób pokazuje to sprawa białostockich pacjentek, poparzonych podczas radioterapii w 2001 r. W tamtejszym Centrum Onkologii wysłużony aparat do naświetlań zepsuł się po zaniku zasilania i podał dawkę promieniowania o wiele wyższą od zalecanej. Obrażeń doznało pięć pacjentek. W opinii prokuratury pani doktor powinna wcześniej przerwać naświetlania, gdyż pojawiały się sygnały, że przyspieszacz nie pracuje właściwie. Proces w tej sprawie trwał sześć lat, a następnie opinia publiczna dowiedziała się, że nikt nie zawinił: jedynie aparat, który się popsuł.

Trudno byłoby stwierdzić, że system sprawiedliwości broni lekarzy, można jednak odnieść wrażenie, że niezbyt mocno przejmuje się dolą poszkodowanego pacjenta. Na zadośćuczynienie krzywdom chory nie bardzo może też liczyć w lekarskim systemie sprawiedliwości. W ustawie o izbach lekarskich w ogóle nie występuje określenie „błąd medyczny”. Tu można jedynie domagać się odpowiedzi na pytanie, czy lekarz przekroczył zakres odpowiedzialności zawodowej. W przeciwieństwie do cywilnego wymiaru sprawiedliwości, do rzeczników odpowiedzialności zawodowej nie wpływa lawinowo coraz więcej spraw z każdym rokiem. Pacjenci są zniechęceni do dochodzenia swoich praw w tym trybie. Pracuje się tu wolno – roztrząsane są wszystkie argumenty za i przeciw, w końcu rzecz dotyczy kolegów po fachu. Rzecznicy rozpatrują skargi nie pod kątem błędów lekarskich, tylko „powikłań chorobowych”, co na wstępie odpowiednio ustawia spojrzenie na problem. Analizują nieetyczne zachowania lekarza, oskarżenia o spowodowanie śmierci pacjenta, poświadczenie nieprawdy, przyjęcie łapówki itd. Jedynie co dziesiąty zgłaszany do rzecznika przypadek kończy się wnioskiem do sądu lekarskiego o ukaranie lekarza. Często zresztą na wniosku się kończy.

***

Pacjent w bojach przed sądami lekarskimi i cywilnymi na instytucjonalne i finansowe wsparcie raczej liczyć nie może. Adam Sandauer od lat wskazuje tu na słabość urzędu Rzecznika Praw Pacjenta, który takie wsparcie według niego powinien zapewniać. Rzecznik jest jedynie elementem administracji rządowej – jest finansowany przez rząd, powoływany i odwoływany przez premiera. Nie może więc formułować pod jego adresem krytycznych opinii. Problem polega na tym – podkreśla Sandauer – że premier i minister zdrowia są kreatorami systemu, którego ofiarą padają pacjenci i przed tymi kreatorami pacjenta należałoby bronić. Czy kiedyś Rzecznik Praw Pacjenta uzyska ten sam status co Rzecznik Praw Obywatelskich i Rzecznik Praw Dziecka (obydwa te urzędy mają status instytucji państwowej o dużym stopniu niezależności, rzecznicy ci są odwoływani i powoływani przez sejmową większość)?

Być może oprócz upodmiotowienia Rzecznika Praw Pacjenta politycy powinni pomyśleć także o wprowadzeniu modelu skandynawskiego, polegającego w pierwszej kolejności na szukaniu i ściganiu winnych, tylko skupiającego się na niedoli pacjenta; na ustaleniu, czy stała mu się krzywda i jaka należy mu się pomoc, a co za tym idzie, w jakiej wysokości powinien dostać odszkodowanie. To zupełnie inny sposób myślenia.  


MAREK NOWICKI jest dziennikarzem „Faktów” TVN, zajmuje się tematyką zdrowotną.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2014