Bezpieczny chłód

Ten rok w filmie będzie należał do kinematografii azjatyckich. Na zakończonym właśnie Festiwalu w Berlinie Azjaci zdobyli połowę najważniejszych wyróżnień, w tym Złotego Niedźwiedzia.

17.02.2014

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Praia do futuro” / Fot. Materiały prasowe
Kadr z filmu „Praia do futuro” / Fot. Materiały prasowe

Drugi ważny w tym roku międzynarodowy festiwal, drugi triumf kinematografii azjatyckich. Po Rotterdamie, gdzie filmy z tego kontynentu zdobyły dwie z trzech najważniejszych nagród, Berlinale poszło za ciosem. Złoty Niedźwiedź dla „Czarnego węgla, cienkiego lodu”, nagrody dla najlepszego aktora, aktorki i operatora – to dalece bardziej oszałamiający sukces azjatyckich kinematografii niż ten z 2007 r., kiedy to Złotego Niedźwiedzia zdobyło niespodziewanie chińskie „Małżeństwo Tui” Wanga Quan’ana. Tym razem werdykt honorujący Azję można było przeczuwać od pierwszych dni festiwalu. Chociażby ze względu na sam układ sił w konkursie – filmy z tego kontynentu były w selekcji wyraźnie obecne.

POCZTÓWKI Z CZASÓW MŁODOŚCI

Liczebną przewagą mogli pochwalić się również gospodarze, których reprezentowały aż cztery filmy (a pięć kolejnych było koprodukcjami z Niemcami). Jednak w obu przypadkach ilość nie poszła w jakość. Nadmiar kina azjatyckiego czy niemieckiego nie podniósł poziomu tegorocznego konkursu głównego, a raczej zubożył różnorodność prezentowanych w nim perspektyw. Uczynił go przygodą niezbyt barwną i niespecjalnie skłaniającą do dyskusji. Niewiele nowych spostrzeżeń wniosły bowiem do niego takie filmy jak „Die geliebten Schwestern” Dominika Grafa, trzygodzinny kostiumowy fresk nadający się bardziej do telewizji niż na kinowy ekran, czy wojenny „Zwischen Welten” Feo Aladag, opowiadany z boleśnie naiwnej pozycji o niemieckich żołnierzach stacjonujących w Afganistanie. Po stronie azjatyckiej także znalazły się dwie chybione produkcje: pozbawiony ciężaru kryminał „No Man’s Land” Hao Ninga i rozwlekły, melodramatyczny „Little House” Yoji Yamady. Kino zrobione przez twórców lotnych w sztuce reżyserskiej, ale pozbawionych wyrazistych poglądów czy umiejętności uniwersalizowania emocji pojawiających się w sytuacjach skrajnych, tak by widz nie odrzucał bohaterów, nie rozumiejąc ich położenia.

Zwycięski „Czarny węgiel, cienki lód” nie ma tego problemu. Równie dobrze mógłby się dziać w Polsce, a jego autorem mógłby być Wojciech Smarzowski. Chiński reżyser ma podobny jak nasz twórca pogląd na świat. Widzi go unurzanym w przemocy; postrzega zło jako gest słabości dostępny tak samo łatwo zwykłym ludziom, jak i wyrafinowanym zbrodniarzom; nie dzieli bohaterów na dobrych i złych, wskazując, że każdy ma w duszy zarówno jeden, jak i drugi składnik. Skrupulatnej thrillerowej narracji „Czarnego węgla, cienkiego lodu” towarzyszy coraz częściej obecny w chińskim kinie (ostatnio w „Dotyku grzechu” Jia Zhangke) schyłkowy nastrój. Wynikający z poczucia, że społeczeństwo doszło do ściany – skończyły się możliwości godnego życia, nadzieje na lepsze jutro i wiara w to, że z którejś strony nadejdzie pomoc. A wraz z nimi dotychczasowe wartości straciły sens i miano punktów odniesienia. Pozostało tylko dzikie pragnienie przetrwania za wszelką cenę, bez liczenia ofiar, które pojawiają się po drodze.

Nie licząc nagrody dla filmu Diao, celnie ujmującego powszechny nastrój nadciągającego końca świata, tegoroczne Berlinale okazało się edycją podejrzanie oderwaną od rzeczywistości. Jeśli w poprzednich latach można było krytykować festiwal za przesadne rozpolitykowanie, w tym roku można było zatęsknić za kinem choć trochę bardziej drapieżnym. Za filmami, które nie do końca satysfakcjonują artystycznie, ale nie boją się zabierać głosu w większej sprawie. Które pochylają się nad jednostką uwikłaną w historię, ukazują konflikt między człowiekiem a narzuconymi przez społeczeństwo zasadami, zmuszają bohaterów do walki. Które mają odwagę wyjść przed szereg.

Wystarczy spojrzeć na jedyny w konkursie film traktujący o homoseksualistach, „Praia do futuro” Karima Aïnouza. W zeszłym roku ten temat reprezentowało dyskusyjnej wartości „W imię...” Małgorzaty Szumowskiej – która osadzając problem w konkretnym środowisku, uczyniła film czymś więcej niż tylko portretem skonfliktowanego wewnętrznie homoseksualisty. „Praia do futuro” to zupełnie inna bajka: fabuła odrzuca kontekst, robiąc tym samym miejsce na ładne obrazki, przejmująco skomponowane ujęcia i subtelne emocje. Szkoda tylko, że sumujące się w dzieło, jakich w tegorocznym konkursie głównym było wiele. Przypominające pastelową pocztówkę z czasów młodości: bardziej grzejącą serce niż zaogniającą dyskusję na jakikolwiek głębszy temat.

WYPEŁNIĆ PUSTKĘ

Lejtmotywem konkursu głównego 64. Berlinale stało się wchodzenie w dorosłość, a w szczególności – dojrzewanie w rozbitych rodzinach. Wszystkie filmy podejmujące ten temat solidarnie wiązały go z nieobecnością ojca – dosłowną lub symboliczną. W kręconym przez 12 lat z tą samą obsadą „Boyhood” Richarda Linklatera (Nagroda dla Najlepszego Reżysera) tata znika i pojawia się, nerwowo próbując skrócić dystans powstały między nim a synem i córką przez okres nieobecności. Dzieci przyjmują to z wyrozumiałością dalece wykraczającą poza ich wiek, ale Linklater nie udaje, że brak głowy rodziny nie ma dla nich żadnego znaczenia. Ojca omijają najważniejsze wydarzenia w życiu potomstwa. Tym punktom zwrotnym towarzyszy matka – i płaci za to cenę samotności, która dotyka ją, gdy dzieci wreszcie opuszczą rodzinne gniazdo.

W „La Tercera Orilla” Celiny Murgi, ojciec, który przemyka przez życie rodzinne ukradkiem – bo to chyba najcelniejsze słowo na opisanie jego relacji z dziećmi – nawet nie życzy sobie, by syn nazywał go tatą. Prowadzi podwójne życie, założył drugą rodzinę, na głowie ma jeszcze zawodową karierę, więc nie czuje specjalnej odpowiedzialności wobec dzieci z pierwszego związku. Dorastający Nicolas patrzy na niego z niegasnącym gniewem w oczach, jednocześnie nieudolnie próbując wypełnić zaistniałą pustkę i stać się głową rodziny. Tego, że nieświadomie zaczyna powtarzać drogę ojca, nie zauważa.

W „Aloft” Claudii Llosy i „Jacku” Edwarda Bergera cały świat spoczywa na barkach matek, często tracących nad nim kontrolę. Nana z filmu Llosy nie potrafi zapanować nad wszystkim, z czego paręnaście lat później rozliczy ją bezlitośnie jej własny syn. Sanna, infantylna, kompletnie niegotowa na wzięcie odpowiedzialności za swoich synów matka z „Jacka” Edwarda Bergera, pewnego dnia po prostu znika. Nie wraca do domu, jednego syna zostawiając bez słowa wyjaśnienia u koleżanki, drugiego prawie bez walki pozwalając umieścić w zakładzie opieki nad nieletnimi. Najdojrzalszą postacią tego trójkąta jest dziesięcioletni Jack, który nie dość, że opiekuje się swoim bratem, to jeszcze otacza troską Sannę.

OSTATNI SPRAWIEDLIWI

Oglądając inne konkursowe tytuły i podświadomie układając je w myślach w jedną wielką filmową narrację, można było dostrzec, gdzie są ci nieobecni ojcowie. Zapewne samotnie przemierzają świat w poszukiwaniu sprawiedliwości za doznane krzywdy – jak w „Stratosie” Yannisa Economidesa, albo próbują zapomnieć o przeszłości i zacząć życie na nowo – jak w „La voie de L’Ennemi” Rachida Bouchareba. Zmusza ich do tego sytuacja i konieczność walki o przetrwanie, która oba powyższe tytuły układa niemal w wariację jednego ludzkiego losu.

Stratos żyje w pogrążającej się w kryzysie Grecji, nie mając już możliwości wiązania końca z końcem w uczciwy sposób. Zaczyna dorabiać jako płatny morderca, zbrodnie popełniając beznamiętnie. Za zarobione pieniądze pomaga sąsiadce z dzieckiem, stając się dla nich symboliczną głową rodziny. William Garnett z „La voie de L’Ennemi” marzy choćby o takim, pozbawionym więzów krwi układzie, który pozwoliłby mu się wreszcie kimś zaopiekować. Mieć żonę, dzieci, dom i psa. On kryminalną przeszłość ma już za sobą, przynamniej teoretycznie: lokalni stróże prawa wciąż depczą mu po piętach, przyglądają się każdemu jego ruchowi, prowokują, jakby chcąc mu uświadomić, że nigdy nie odpokutuje za swoje winy wystarczająco.

BEZRADNI WOBEC RZECZYWISTOŚCI

Kraftidioten” cieszyło się w Berlinie niezwykłą popularnością i solidną pozycją wśród faworytów do nagrody głównej. Wobec słabego ogólnego poziomu konkursowych filmów, mało komu przeszkadzał fakt, że komedie nie są zwykle traktowane poważnie w tego typu zakładach. Zgodziło się z tym najwyraźniej nawet jury. Co prawda „Kraftidioten” w nagrodach pominęło, ale uhonorowało Srebrnym Niedźwiedziem drugą konkursową komedię, „The Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona – film traktujący historię z podobną niefrasobliwością, jak „Bękarty wojny” Quentina Tarantino sprzed pięciu lat.

Najbardziej jednak wymownym punktem tegorocznego werdyktu było przyznanie Nagrody im. Alfreda Bauera dla twórcy najbardziej innowacyjnego filmu Alainowi Resnaisowi. 91-letni reżyser zasłużył na to miano jakieś pięćdziesiąt lat temu, gdy kręcił „Hiroszimę, moją miłość” czy „Zeszłego roku w Marienbadzie”; teraz przedstawił kolejny film w manierze swoich ostatnich produkcji. „Aimer, boire et chanter” przyjmuje teatralną konwencję, traktuje o śmierci i odchodzeniu, opowiadany jest z pomocą przesadzonych, melodramatycznych uniesień.

Jury, czyniąc wyróżnienie za innowacyjność nagrodą za całokształt, dało dziwnemu konkursowi równie dziwne zwieńczenie. Symbolicznie wyraziło zagubienie samego festiwalu, potwierdziło jego konserwatywność i niedostatek odwagi. W tym roku brakowało jej nie tylko w artystycznej formie pokazywanych filmów, ale przede wszystkim w postawach reżyserów, wyjątkowo tym razem niechętnych rozmowie o kształcie współczesnego świata. Bezradnych w próbie jego opisywania. Skupionych na robieniu filmów wybitnie osobistych, kameralnych, intymnych, niepodejmujących głębszej refleksji nad otaczającą rzeczywistością. Oprócz „Czarnego węgla, cienkiego lodu”, jeszcze tylko intrygujący „Kreuzweg” Dietricha Brüggemanna (Nagroda dla Najlepszego Scenariusza) i traktująca o kryzysie zaufania we współczesnym świecie „Historia del miedo” Benjamina Naishata wydawały się ujmować za jakąkolwiek większą sprawą. Reszta reżyserów chętnie umyła ręce od tego typu odpowiedzialności, pozostawiając tegoroczne Berlinale festiwalem poważnego niedosytu.

Niedosytu idei, przemyśleń, teorii, pomysłów na interpretację współczesnego świata. Jakby festiwal w odpowiedzi na krytykę jego społeczno-politycznego charakteru, w tym roku postanowił zemścić się tego charakteru brakiem, ideologiczną przezroczystością, emocjonalnym chłodem bezpiecznych propozycji. A może jak bohaterowie „Czarnego węgla, cienkiego lodu” Berlinale doszło do ściany i ten rok należy traktować nie jak moment przytłaczającej porażki festiwalu, tylko zwiastun jego nowej, odświeżonej formuły?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2014