Kłopotliwe werdykty

Złoty Niedźwiedź przypadł rumuńskiemu „Child’s Pose” Calina Petera Netzera, ale symbolicznie honorował wiele filmów. Głównym bohaterem konkursu była bowiem jednostka, tocząca walkę z systemem.

18.02.2013

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Gloria” w reż. Sebastiana Lelio / Fot. Materiały prasowe
Kadr z filmu „Gloria” w reż. Sebastiana Lelio / Fot. Materiały prasowe

Im świat kina robi się większy, tym trudniej wielkim festiwalom zachować dawny prestiż i wyrównany poziom. Z trójki najważniejszych światowych wydarzeń jedynie Cannes od lat trzyma fason. Proponuje konkursowy zestaw, w którym czasem mignie film słabszy, ale na pewno nie pojawi się przypadkowy, nie schodzi poniżej pewnej jakości, dba o ideową spójność pobocznych sekcji. Natomiast Wenecja i Berlin wciąż nie potrafią do końca określić swojej tożsamości. Pierwsza niezdrowo zawisła między karkołomnością a konserwatywnością, drugi – wciąż deklaruje społeczno-polityczne zaangażowanie, ale kiedy tylko nadarza się okazja, zamiata palące problemy świata pod dywan. Czerwony.

PRESTIŻU EFEKTY UBOCZNE

Symbolem berlińskiej łapczywości na komercję i blichtr był już film otwarcia, „The Grandmaster” w reżyserii Wong Kar-Waia, przewodniczącego tegorocznego jury. Autor, dla którego najbardziej płodny czas to najwyraźniej czas przeszły, na dobre utkwił w superprodukcjach i nie zamierza się stamtąd ruszyć. „The GrandmasteWr” to po prostu ładna błyskotka, niewybiegająca zainteresowaniami poza pokazywanie na ekranie ślicznych aktorek, wymyślnych układów kung-fu i imponujących scenografii, którą od zupełnego ostracyzmu uratował fakt, że niewiele ambitniejsze projekty pojawiły się także w konkursie głównym. I tu, nieowiane już otoczką spektakularnego wydarzenia, jakim jest otwarcie festiwalu, dziwacznie odstawały od reszty rywalizujących o Złotego Niedźwiedzia filmów. Budziły nieprzyjemne poczucie obcowania z wyborem momentami przypadkowym, czasami kompromisowym, chwilami budzącym niemiłe zaskoczenie, a już na pewno pozbawionym spójności. O ile można w jakiś – wątły, ale jednak – sposób wyjaśnić obecność w konkursowej stawce podszytego ekologicznym przesłaniem „The Promised Land” Gusa van Santa, o tyle trudno znaleźć jakkolwiek przekonujące argumenty stojące za obecnością w tym samym miejscu „Side Effects” Stevena Soderbergha czy „The Necessary Death of Charlie Countryman” Fredrika Bonda.

Obie fabuły, w głębi duszy sensacyjne i zbudowane na wymyślnych teoriach spiskowych, toczą się dokładnie tam, gdzie życie nie ma nic wspólnego z „naszą” rzeczywistością: w wymyślonym świecie kina, wypolerowanym na wysoki połysk, roześmianym w śnieżnobiałym hollywoodzkim uśmiechu, oderwanym od przyziemnych problemów. To wcale nie za dużo powiedzieć o tych filmach, że nie tylko do konkursu nie pasowały, ale wręcz były zaprzeczeniem jego założeń. Założeń deklarujących chęć pochylenia się nad jednostką, czułość wobec człowieka uwikłanego w moralny czy polityczny dylemat, kibicowanie umęczonym w walce o przetrwanie w nieprzyjaznym otoczeniu.

Pewna niedorzeczność towarzyszyła więc oglądaniu konkursowego zestawu, w ramach którego pytanie: „Jaką sukienkę przywdziać, aby popełnić zbrodnię doskonałą?” („Side Effects”) podawane było z jednakową powagą, co pytanie: „Jak utrzymać wielodzietną rodzinę ze sprzedaży złomu?” („An Episode in the Life of An Iron Picker” Danisa Tanovica, nagrodzone Grand Prix Jury i nagrodą dla najlepszego aktora). Nawet w wywiedzionym z surowości kina niezależnego „Prince Avalanche” Davida Gordona Greena (nagroda za reżyserię) brudy życia wyglądały czyściej, elegancko, nieodstręczająco. Jakby pochodziły z zupełnie innego, oczywiście lepszego świata, tak różnego, że aż niemożliwego do spotkania się w jednej dyskusji z filmami z Bośni, Kazachstanu czy Iranu.

NIEZACHWIANA DOSŁOWNOŚĆ

Nie licząc jednak hollywoodzkich wstawek, uczciwie trzeba przyznać, że prawie żaden z konkursowych filmów nie ignorował społecznego wymiaru opowiadanej historii, co jeszcze w zeszłym roku nie było wcale takie oczywiste. Z drugiej strony, kłopot wypłynął w innym miejscu: wiele z nich spłycało podjęte zagadnienia, kierowało się ślepą chęcią przełamywania tabu, szafowało hasłami, pomijało niepewności i dwuznaczności na rzecz niezachwianych w swej dosłowności sądów. Albo kompletnie nie potrafiło w oryginalny sposób zaznaczyć granicy między prywatnym a politycznym, zawieszając bohaterów w pustce ich własnych myśli i emocji.

Na pierwszy ogień takich negatywnych przykładów poszedł, niestety, nasz film „W imię...” Małgorzaty Szumowskiej. Pierwszy polski tytuł w berlińskim konkursie od czasów „Tataraku” (2009) Andrzeja Wajdy, w gruncie rzeczy niedaleko padł od poprzedniego filmu autorki, czyli od „Sponsoringu”. Schemat działania znajomy: Szumowska bierze kontrowersyjny temat i porusza się po stereotypowych tropach. Ilekroć próbuje je zakwestionować, a czyni tak choćby próbując zachwiać znakiem równości między księdzem-homoseksualistą a księdzem-pedofilem, przyklepuje własną bezradność wobec tematu i nieumiejętność dotykania trudnych spraw w sposób bardziej wyrafinowany niż prostymi, by nie rzec: prostackimi, słowami. Skutek odnosi więc odwrotny do zamierzonego, bo miast sugerować niuanse, zaciera je, zadeptuje.

„W Polsce kapitalizm i demokracja wciąż są świeże, dlatego ciekawią i wywołują gorącą dyskusję. To dobre i pobudzające kreatywność dla filmowca, ale jednocześnie nietworzące dobrych warunków do życia w kraju” – mówiła Szumowska podczas berlińskiej konferencji prasowej, bodaj najcelniej wyłuszczając sprzeczność, która była tak pożądana w konkursowych filmach. We „W imię...” pozostawiła tę sprzeczność jednak niedostrzegalną, nieprzepracowaną. Co innego w nagrodzonym za scenariusz „Closed Curtain” Jafara Panahiego i Kamboziya Partoviego. Tam stała się ona siłą wiodącą całą fabułę, tu i ówdzie przełamywaną dokumentem, spojrzeniem szalenie subiektywnym i osobistym.

ROZDARTA KURTYNA

„Closed Curtain” zasadniczo kontynuuje poprzednie dokonanie Panahiego, czyli dokument „To nie jest film”. Irański reżyser znowu stworzył na ekranie autobiografię, tym razem mocniej zaszyfrowaną w metaforach i wyraźnie naszpikowaną symbolami uwięzienia. Kraty, kotary, ciemność, pustka, cisza – Panahiego odcięcie od świata daje się za pośrednictwem tego filmu odczuć niemal zmysłowo, podskórnie. Jednak, odwrotnie niż w przypadku „To nie jest film”, „Closed Curtain” nie jest rozdzierającym krzykiem pozbawionego wolności artysty, ale próbą uporządkowania tego doświadczenia, opowiedzenia o reżyserze podejmującym się oswojenia swojego położenia z pomocą wyobraźni, dialogu z wymyślonymi postaciami, kreowania własnego alter ego, a na końcu – oferowania sobie samemu nadziei na rychłe oswobodzenie.

Ciekawym aneksem do spostrzeżeń Panahiego o zamknięciu był karkołomny eksperyment „Vic+Flo Saw A Bear” kanadyjskiego reżysera Denisa Cote (Nagroda im. Alfreda Bauera za poszerzenie horyzontów sztuki filmowej). Film dowodzący, że uwięzienie to stan permanentny i niezależny od miejsca, bo tkwiący gdzieś w ludzkim umyśle, w jego najciemniejszym zakamarku. Bohaterka „Vic+Flo Saw A Bear” wraz z początkiem filmu opuszcza celę, ale zniewolenie, potrzeba terroryzowania okolicy i impuls zła wychodzą z więzienia razem z nią i domagają się zaspokojenia. Cote opowiada o tym bez żadnych hamulców, pokazuje dzikość w oczach kobiety, która wikła się w osobliwy trójkąt tylko po to, aby podtrzymać w sobie sadystyczne zachcianki i możliwość ich spełnienia w świecie pozawięziennym. Sama nie potrafi tego przerwać, nikt nie może jej od tego odciągnąć.

Z tego zamkniętego kręgu nie widać wyjścia, za to doskonale widać oryginalnie podaną opozycję, obecną w niemal każdym konkursowym filmie. To opozycja dzieląca rzeczywistość między okrutną instytucję a prawo jednostki do wolności i indywidualności. Dwie siły w wiecznym konflikcie, niegotowe na najmniejsze nawet pojednanie.

EGOISTKI KONTRA OPIEKUNKI

Powyższa opozycja pociągała za sobą za każdym razem podobne konsekwencje: samotność, poczucie oszukania, posmak absurdu, w którym przepis prawa jest ważniejszy niż człowiek. Jeśli więc kogoś na ekranie można było spotkać bardzo często, to z pewnością przeróżne wariacje Ireny z „Kobiety samotnej” Agnieszki Holland. Kobiety walczące z ciężarami życia, stawiające im czoła – nawet jeśli w towarzystwie, to wciąż w pojedynkę, próbujące przetrwać wbrew wszystkiemu i wiecznie zalęknione o swój świat małego domu, skromnej codzienności i niewielkiego grona bliskich.

W centrum zwycięskiego „Child’s Pose” Netzera stoi bohaterka z pozoru inna, ale po bliższym poznaniu kierowana tymi samymi dylematami, co Irena z filmu Holland. Cornelia jest zblazowaną, dojrzałą damą z wyższych sfer, gwałtownie skonfrontowaną z faktem, że jej syn przejechał małego chłopca. Jej podróż, od policyjnego posterunku, przez szpital, po dom rodziny ofiary, to podróż wieloznaczna. Bardziej przypominająca rozpaczliwą próbę zatuszowania sprawy, utrzymania swojego wizerunku, ocalenia pozycji niż serię ruchów obliczoną na wyciągnięcie syna z tarapatów i zaprowadzenie harmonii. Ciągła dwuznaczność jej zachowania (raz zdaje się kierować czystym egoizmem, innym razem sprawia wrażenie troskliwej matki widzącej w całej sprawie szansę na pojednanie z dzieckiem od lat jej niechętnym) trzyma napięcie w tym filmie. Właśnie to napięcie niepewności, brak prostolinijności charakteru Cornelii, wyróżniły ją na tle innych, podobnych kobiecych postaci, licznie pojawiających się w konkursie głównym i ze zgodną jednowymiarowością traktowanych przez reżyserów – w „Layli Fourie” Pii Marais, „On My Way” Emmanuelle Bercot, „Camille Claudel 1915” Bruna Dumonta i „La Religieuse” Guillaume’a Niclouksa.

Uroczym rewersem tych filmów była „Gloria” Sebastiana Lelio (nagroda dla najlepszej aktorki), energetyczna fabuła o osobistej emancypacji, pięknym wyrwaniu się z konwenansów. „Gloria” od momentu pierwszego pokazu podbiła serca zarówno dziennikarzy (niepodzielne pierwsze miejsce w codziennym notowaniu krytyków), jak i publiczności. To może trochę dziwić, patrząc na główną bohaterkę filmu – niezbyt atrakcyjną panią przed sześćdziesiątką, która pod wpływem doskwierającej jej samotności wyrusza na podbój parkietów w klubach samotnych serc. Nie wiadomo do końca, który z impulsów pokierował Glorią. Czy czuje, że przeżyła już całe życie, i desperacko próbuje przywrócić mu intensywność? Czy to raczej zew wyjątkowej wolności bierze ją nagle we władanie, podpowiadając, że teraz nadszedł czas na osobiste szczęście?

WERDYKT PARADOKSALNY

„Gloria” przez długi czas była niekwestionowaną faworytką do Złotego Niedźwiedzia. Zagrozić mogły jej jedynie kazachskie „The Harmony Lessons” Emira Baigazina – intrygujący, przeszywający debiut, brawurowo chwytający w jedną fabułę dwa wiodące tematy tegorocznego konkursu: wyzwolenie i uwięzienie. Przyznając temu filmowi Nagrodę za osiągnięcia techniczne, właściwie więc nagrodę pocieszenia, jury jednocześnie zgotowało festiwalowi werdykt kłopotliwy.

Zwycięstwo „Child’s Pose” udowodniło bowiem, że Berlinale po raz kolejny wybrało zachowawczo (podobnie jak w zeszłym roku, przyznając nagrodę filmowi „Cezar musi umrzeć” braci Tavianich), a nie opiniotwórczo i ambitnie. Honorując rumuński film w kilka lat po spektakularnym canneńskim sukcesie „4 miesięcy, 3 tygodniu i 2 dni” Cristiana Mungiu, świetnych fabułach od Cristiego Puiu („Aurora”), Corneliu Porumboiu („Policjant, przymiotnik”) czy Catalina Mitulescu („Kochanek”), Berlinale co najwyżej próbuje gonić świat kina, a nie go kreować. Choć co prawda od zeszłego roku mówi się, że Mungiu, Puiu czy Porumboiu to już nazwiska Pierwszej Rumuńskiej Nowej Fali, a za nimi płyną następni, „Child’s Pose” udowadnia, że kolejne pokolenie owszem, może i nadchodzi, ale jest bardzo uwikłane w motywy, sposób narracji, tematy i estetykę zaproponowane przez wciąż czynnych i zachwycających kolejnymi filmami poprzedników. Jeszcze jest pozbawione indywidualności i wyrazistości, dzięki którym wypłynęli ci, uważani przez młodych za swoich mistrzów.

URSZULA LIPIŃSKA jest krytyczką filmową, współpracowniczką Stopklatka.pl, a także m.in. „Kina”, „Ekranów” oraz Portalufilmowego.pl. Laureatka wyróżnienia w XVI edycji Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka. 63. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Berlinale, Berlin 7-17 lutego 2013 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2013