Bajarz zostawia ślady

Jihad Darwiche, opowiadacz: Po ataku na redakcję „Charlie Hebdo” opowiadacze dzwonili do siebie z pytaniem: „Nie masz jakiejś historii, która nawiązywałaby do tego, co się stało?”. I wszyscy znaleźliśmy w repertuarze historie o nadziei.

07.12.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Paweł Ogrodzki / MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL SZTUKI OPOWIADANIA
/ Fot. Paweł Ogrodzki / MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL SZTUKI OPOWIADANIA

LUDWIKA WŁODEK: Dlaczego rodzice wybrali dla Pana imię Jihad?

JIHAD DARWICHE: Jeszcze 20 lat temu nikt mnie nie pytał, czemu się tak nazywam. Teraz to się zmieniło. Oczywiście wiem, dlaczego tak jest. Niestety.

Zawsze korci mnie, by odpowiedzieć, że to szwedzkie imię, które w wolnym tłumaczeniu znaczy „wieczystą miłość”. Ale Jihad (Dżihad) to oczywiście imię arabskie. Pochodzi od bardzo starego pojęcia filozoficznego. Dosłownie „dżihad” to wysiłek, staranie. Kochanek starający się zdobyć serce dziewczyny czy uczeń mozolnie studiujący przed egzaminem zajmują się dżihadem. Arabowie dzielą dżihad na dwie kategorie: wielki i mały. Wielki dżihad to wysiłek, jaki wkładamy, żeby doskonalić samych siebie.

Kiedy w XI wieku krzyżowcy wyruszyli do Jerozolimy, napotkali muzułmanów starających się obronić wspólnotę przed najeźdźcami. Krzyżowcy dobrze zapamiętali tylko pierwsze słowo, które opisywało ich wysiłki: „dżihad”. Od tego czasu dżihad kojarzony jest na Zachodzie z wojną z niewiernymi. Ale w filozofii arabskiej tak rozumiany dżihad nazywany jest małym dżihadem, w przeciwieństwie do tego wielkiego.

Dla Arabów słowo „dżihad” jest neutralne, nie ma negatywnego zabarwienia. Na Bliskim Wschodzie rodzice nadają dziecku imię Dżihad, kiedy nie chcą, żeby było automatycznie kojarzone z jakimś nurtem religijnym. W Libanie czy w Syrii są Dżihadzi-chrześcijanie i Dżihadzi-muzułmanie. To staroarabskie imię, inaczej niż chrześcijańskie Michael czy muzułmańskie Muhammad, jest neutralne światopoglądowo.

Jaka była Pańska rodzina?

Moja matka była chrześcijanką, ojciec muzułmaninem. W owych czasach, na początku lat 50., XX w. takie mieszane małżeństwa były w Libanie rzadkością. Moja rodzina jest specyficzna. Było w niej wielu mistyków – stąd zresztą nasze nazwisko Darwiche, czyli derwisz. Miałem krewnych zarówno muzułmanów, i to różnych wyznań, jak i chrześcijan, a nawet żydów i zoroastrian. Zostaliśmy wychowani w wyjątkowej tolerancji. Ta otwartość na innych to mój największy spadek odziedziczony po przodkach.

Był Pan gadatliwym dzieckiem?

Nie byłem typem gaduły. Do dzisiaj chyba wolę słuchać, niż mówić. Moja matka była bajarką. Opowiadała mnóstwo historii, ale też nie była gadatliwa. Kiedy gadałem bez sensu, bez szacunku dla opowiadanej historii, przerywała mi. To był powszechny zwyczaj w mojej rodzinie, a może i w całym Libanie.

Dzieci często słuchały bajek. Ale jeśli jakieś dziecko chciało samo opowiedzieć bajkę, zachęcano je do tego. Nikt jednak nie piał z zachwytu tylko dlatego, że otworzyło buzię. Kiedy słychać było, że dziecko nie umie ułożyć swojej opowieści, nie panuje nad nią albo opowiada tylko pointę, bez budowania potrzebnego napięcia, grzecznie radzono mu, żeby przestało i posłuchało starszych od siebie. Bo przecież największą sztuką w opowiadaniu jest umiejętne podanie historii. Tego też trzeba się nauczyć.

Pan jest zawodowym opowiadaczem. Tę sztukę wyniósł Pan z domu. Jak to się stało, że zaczął Pan zajmować się nią profesjonalnie?

Najpierw myślałem, że będę fizykiem jądrowym. Skończyłem nawet studia w tym kierunku. Wojna w Libanie zrobiła ze mnie jednak dziennikarza, ale też wygnała z ojczyzny. Pojechałem do Francji, bo wcześniej studiowałem w Montpellier. W 1983 r., niecały rok po przyjeździe, po raz pierwszy stanąłem przed publicznością. Dziwnie się wtedy czułem. Byłem bardzo przywiązany do Libanu. Niemal każdego dnia zastanawiałem się, czy nie wracać. Miotałem się, czułem niepokój. A uzdrowiło mnie właśnie opowiadanie bajek. Te dziwne, czasem zupełnie zwariowane opowieści pozwoliły mi odnaleźć wewnętrzny spokój, ukoiły zszargane nerwy.

Wiele lat później pisałem artykuł o matce. I przypominałem sobie jej słowa. Była jedyną chrześcijanką we wsi. Powtarzała, że jej ojczyzna to poezja i baśnie, bo kiedy opowiadała, nie czuła się obca. Ze mną, wtedy we Francji, musiało stać się podobnie.

Jak wyglądał Pana debiut? Miał Pan tremę?

Oczywiście, że miałem tremę. Zawsze ją mam przed wyjściem na scenę. Jeśli kiedyś nie będę miał tremy, przestanę pracować. Bo trema to wyraz szacunku dla opowiadanej historii i dla ludzi przychodzących mnie posłuchać.

Po raz pierwszy przed publicznością wystąpiłem na prośbę przyjaciółki. Z zawodu jest psychiatrą. Zaproponowała mi, żebym przygotował wieczór opowieści u niej w ogrodzie. Już później, po latach, pomyślałem, że być może zrobiła to, żeby mnie uratować, wyciągnąć z szaleństwa, w które pogrążałem się z tęsknoty za Libanem.

A potem już poszło, jak kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia. Ktoś obecny pierwszego wieczora, tam w ogrodzie, zaprosił mnie na następny wieczór. Każdy kolejny zapraszający był moim uprzednim słuchaczem. Wtedy były we Francji tylko dwa lub trzy festiwale opowiadania, a w całym kraju było dziesięciu, może piętnastu opowiadaczy. Zapraszano mnie więc coraz częściej. Nie musiałem zabiegać o kolejne występy.

O czym Pan opowiadał?

Początkowo były to głównie świadectwa kobiet i dzieci z czasów wojny libańskiej. Gdy jeszcze byłem dziennikarzem w Libanie, relacjonowałem te wojenne wydarzenia. Mówiłem o sprawach politycznych. Na ludzkie historie już nie starczało czasu na antenie. Ale przecież te zwyczajne, codzienne sprawy są ważne. To dzięki nim życie trwa, mimo wojny. Nawet podczas wojny ludzie się kochają, dbają o swoje kwiaty, wychowują dzieci. Na miejsce zbombardowanych szkół organizują domowe nauczanie. Polują na te wszystkie, choćby najkrótsze, momenty szczęścia i radości.

A że byłem bardzo przywiązany do matki, włączyłem do swojego repertuaru także tradycyjne bajki, które kiedyś mi opowiadała.

Jak Pan przygotowuje spektakl oparty na autentycznych historiach?

Śledzę wydarzenia, zastanawiam się nad nimi, przetrawiam, analizuję i dopiero później z całej masy wybieram to, co wydaje mi się najbardziej uniwersalne. I o tym opowiadam.

Zdarza się, że trafiam na historie, które potem chodzą za mną miesiącami. Wpływają nie tylko na mój umysł, także na ciało. Powodują, że nie śpię, że się pocę albo uśmiecham bezwiednie.

Żeby przygotować trwający godzinę spektakl o kobietach z kairskiego placu Tahrir, przeczytałem tysiące stron, spędziłem długie godziny wybierając z nich to, co chcę przekazać dalej.

Opowiadacz nie może odpowiedzieć na wszystkie pytania. Uzupełnia prace innych: dziennikarzy, karykaturzystów, pisarzy, filmowców. Podczas wojny domowej, w 1982 r., kiedy trwały najcięższe bombardowania Bejrutu, pewien człowiek umieszczał na murach napisy. Zawsze jedno, to samo krótkie zdanie: „Bejrut się nie podda”. I podpisywał się „Hiob”. Nie były ładne ani starannie wykonane. Ale zainspirowały wielu poetów, powstały wiersze i piosenki o tych jego napisach i opowiadane historie.

Nie potrafię jednak szybko reagować, opowiadać historii od razu po ich usłyszeniu. No, chyba że ta nowa historia uruchamia we mnie jakieś stare skojarzenia. Po ataku na redakcję „Charlie Hebdo” opowiadacze dzwonili do siebie nawzajem z pytaniem: „Nie masz jakiejś historii, która nawiązywałaby do tego, co się właśnie stało?”. I wszyscy odnajdowaliśmy w naszym repertuarze historie o nadziei.

Pańska opowieść o kobietach z placu Tahrir pozwoliła mi lepiej zrozumieć, co tam się wydarzyło, niż dziesiątki reportaży i czysto dziennikarskich relacji, które przeczytałam lub obejrzałam na ten temat wcześniej. Czy ma Pan swoją ulubioną historię, taką do której Pan najczęściej wraca?

Tak. Jedna z nich pochodzi z 1982 r. Bejrut był wtedy w oblężeniu, bombardowany całą dobę. Strzelali z powietrza, z morza i z ziemi. Nie dało się chodzić po ulicach, nie dało się ani wjechać, ani wyjechać z miasta. Byłem odcięty od mojej wioski, w pobliżu miasta Saida, na południu Libanu. Nie miałem żadnych wieści od rodziny. Oni przynajmniej słyszeli mnie każdego dnia w radiu, więc wiedzieli, że żyję. Ja o nich nie wiedziałem nic. I pewnego dnia, o świcie, na progu mojego bejruckiego mieszkania stanęła moja matka. Wyglądała spokojnie, mimo że właśnie przedarła się przez okrążenie. Przebycie 40 kilometrów zajęło jej 48 godzin. Przywiozła mi jedzenie, bo bała się, że głoduję. Nie mogła zrozumieć mojego zdziwienia, że do mnie przyszła.

Inna historia jest bardziej współczesna. Pewien człowiek przez dziesięć dni był uwięziony w ruinach zawalonego budynku. Kiedy go wreszcie wyciągnięto z gruzów, okazało się, że stracił pamięć. Nie wiedział, jak się nazywa ani kim jest. Przypomniał sobie wszystko dopiero po kilku dniach, pod wpływem przypadkiem usłyszanej piosenki.

Jest też historia kobiety z Libanu, która podczas bombardowań co kilka dni wychodziła na dwór zrywać kwiaty dla męża. Był ciężko chory, bał się umrzeć. Zapach kwiatów pozwalał mu zapomnieć o strachu. To są właśnie historie, które cały czas są ze mną. Opowiadam je nieprzerwanie od 30 lat.

A były takie, które zrobiły na Panu wrażenie, ale nigdy nie zdecydował się Pan ich opowiedzieć?

Nie zależy mi na straszeniu słuchaczy. Specjalnie przemilczam to, co najbardziej bolesne. Łez i rozpaczy jest aż za dużo w telewizji. Nie chcę z nią konkurować. Z egipskiej rewolucji pochodzi wiele mocnych historii. Na przykład świadectwa zgwałconych kobiet. Na razie nie wiem, jak mógłbym je przekazać. Myślę o tym często i wiem, że w końcu znajdę jakiś sposób.

Były też tradycyjne baśnie, których nie mogłem opowiadać. Bo poruszały u mnie zbyt osobiste struny. A opowiadacz musi nabrać dystansu do opowiadanej historii. Może, a nawet powinien być nią głęboko poruszony, ale musi patrzeć na nią z boku, żeby nie narzucać słuchaczom swojej interpretacji.

Pana ojczystym językiem jest arabski, opowiada Pan jednak głównie po francusku. Jak Pan funkcjonuje pomiędzy tymi dwoma językami?

Musiałem opowiadać po francusku, inaczej bym nie przeżył. Zastąpienie słów arabskich francuskimi przychodziło mi jednak z wielkim trudem. Pomogło mi doświadczenie mojej matki. Była analfabetką. Nie umiała ani czytać, ani pisać, ale jej świat kultury mówionej był niezwykle bogaty. Jej opowiadania były poruszającymi obrazami. Tak też zacząłem kształtować swoje opowieści. Co ciekawe, obrazy, gdy mówiłem po arabsku, różniły się od tych opowiadanych po francusku. Na przykład bohaterowie moich arabskich opowiadań wchodzą na scenę od prawej strony i idą w lewo, a tych francuskich odwrotnie. Na niektóre obrazy w ogóle nie mogłem znaleźć francuskich słów. Musiałem z nich zrezygnować i znaleźć inne.

Myśli Pan, że to zachowanie wyłącznie ustnego przekazu jest jeszcze w ogóle możliwe w dzisiejszych czasach?

Często opowieści, eposy, całe to bogactwo słowa mówionego uważa się za jakąś pośledniejszą gałąź literatury. Ale to właśnie bajka towarzyszy ludzkości od jej początków aż po dziś dzień. Mimo że są to przecież tylko ulotne słowa. Bajki korzystały z różnych środków przekazu, dostosowywały się do zachodzących zmian. Nie zabiło ich pojawienie się pisma, ani wynalazek druku. Bajki przetrwały nawet kino. Internet też im nie zaszkodzi. Bajka to podstawowa literatura, najważniejsza dla człowieka. Zawsze będziemy jej potrzebować.

W języku arabskim istnieje słowo „adab”. Oznacza literaturę, ale także kulturę słowa i wartości, jakie za nią stoją. Bajka je wszystkie zawiera. Jej prosta forma ułatwia nawiązanie więzi ze słuchaczami. Przyjemność płynąca ze słuchania bajek otwiera serce i umysł na przyjęcie ważnych prawd. Mimo to bajarz nie narzuca niczego publiczności. Nie jest politykiem ani księdzem, rabinem czy imamem. Nie mówi: macie robić tak i tak. Bajka nie daje odpowiedzi, otwiera pole dla odpowiedzi, którą każdy musi znaleźć sam.

Jest taka bajka o króliku, którego gonił lew. Przyparł go do skały i mówi: „No, nie uciekniesz mi, zjem cię”. Królik rozejrzał się na wszystkie strony, faktycznie nie miał nawet gdzie uciec, nie mówiąc o pokonaniu lwa w walce. Mimo to zaczął drapać ziemię, jakby szykował się do walki. Lew, gdy to zobaczył, wybuchnął śmiechem: „Naprawdę sądzisz, że możesz ze mną wygrać?”. „Nie. Wiem, że dziś z tobą nie wygram – odpowiedział królik. – Ale zostawiam ślady. Następne twoje ofiary zobaczą, że walczyłem, pomyślą, że to możliwe, i też ci się przeciwstawią. I wreszcie ktoś z tobą wygra”.

My opowiadacze też zostawiamy takie ślady. Żaden z nas sam nie zmieni świata. Ale tych śladów jest więcej i więcej. W końcu ktoś kiedyś wygra. ©

JIHAD DARWICHE (ur. 1951) jest zawodowym opowiadaczem. Korzysta z fikcji i przygotowuje spektakle oparte na prawdziwych wydarzeniach, zbudowane wokół relacji rzeczywistych postaci. Pochodzi z małej wioski w południowym Libanie. Mieszka w Awinionie we Francji. Był gościem tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Opowiadania w Warszawie, organizowanego przez Stowarzyszenie Grupa Studnia O.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2015