Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sięgając dziś po Kaczmarskiego, sięga się po klasykę - taką samą, po jaką i on sięgał, kiedy odwoływał się do Bruegla, Słowackiego albo Tarkowskiego. Obojętne, czy utwory Kaczmarskiego ktoś wykona w operze, czy na koncercie punkowym, będzie to dowodem ich przeniknięcia do krwiobiegu kultury. A że wychowało się na nim pokolenie dorastające w latach 80., warto spojrzeć na płytę Strachów jak na coś oczywistego, co prędzej czy później musiało zostać nagrane.
Takie podejście pozwala od razu dostrzec trzy rzeczy. Po pierwsze - że emocjonalne ostudzenie niektórych piosenek wychodzi im na dobre (np. nonszalanckie ska w "Czerwonym autobusie", pulsujące reggae w "Przedszkolu" czy brit-popowa "Walka Jakuba z Aniołem"). Po drugie - że Jacek Kaczmarski był rasowym song-writerem, bo jego utwory odznaczają się wysoką tolerancją na aranżacyjne kaprysy (np. w zamykających album elektronicznych remiksach). I po trzecie - że nie to w Kaczmarskim najlepsze, co najlepiej znane, szczególnie kiedy spod przyłbicy wolnościowego barda wygląda twarz naznaczona ciemną ironią albo jasną mądrością (np. w poruszającym "Encore" i chyba najciekawszym w zestawie "Kazimierzu Wierzyńskim"). W ogóle im dalej w płytę, tym bardziej Strachy Na Lachy odchodzą od Kaczmarskiego pamiętanego z kopiowanych domowym sposobem kaset, i tym lepiej słychać klasę tych piosenek. Podróż, jaką funduje album, jest zstępowaniem pod skorupę stereotypu (zaangażowany śpiewak z gitarą) - do głębi.
Krzysztof Grabowski, wokalista o punkowym rodowodzie i lider popularnej Pidżamy Porno, wypuszcza piosenki Kaczmarskiego z muzeum walki z komuną na świeże powietrze. Uwalnia ich Autora z internowania w politycznie postrzeganej przeszłości, która młodych coraz mniej obchodzi. Pozwala mu "opaść jak świetlisty szal w ostatnim skoku w nieskończoną dal".