Brykający bard

Jacek Kleyff kończy 70 lat. Zawsze był tam, gdzie chciał być, a nie tam, gdzie chciano go osadzić, jako więźnia własnej twórczości sprzed lat.

25.07.2017

Czyta się kilka minut

Jacek Kleyff , Warszawa, 2015 r. / ALBERT ZAWADA / AGENCJA GAZETA
Jacek Kleyff , Warszawa, 2015 r. / ALBERT ZAWADA / AGENCJA GAZETA

Telewizja pokazała / a uczeni podchwycili / że jednemu psu gdzieś w Azji / można przyszyć łeb od świni” – niosło się po całym akademiku. Gitarzysta ryczał „Usia, siusia, cepeliada / w ogródeczku panna Mania”, a impreza przeskoczyła na wyższy poziom, kiedy grupka pierwszorocznych polonistów wpadła na pomysł, żeby przy użyciu paru prześcieradeł urządzić antyczny konkurs żywych rzeźb, zwieńczony wyścigiem na odpalonych gaśnicach.

Melodia wpadała w ucho, obrazek był niezapomniany, niemniej jakieś filologiczne zboczenie sprawiało, iż piszącego te słowa nurtowało nie „jaka”, ale „czyja to melodia?”. W rozpoznaniu wersów pomogła współpraca ze studenckim radiem ALMA i, co ciekawe, autor (pisany niekiedy jako Klajf, Klejf, Klejw) owiany był tam nimbem kogoś między Leonardem Cohenem a Monty Pythonem.

Gdy dzwoni u Boga

Los sprawił, że w roku 1993 na świnoujskim festiwalu studenckim FAMA doszło do zmiany warty – szefami warsztatu piosenkowego zostali Dariusz Nerkowski i Stanisław Klawe (bard, członek Piosenkariatu, którego filarem był Jacek Kaczmarski), zaś młodym piosenkarzom wyznaczono zadanie zapoznania się z piosenkami Jacka Kleyffa. Rzecz była o tyle trudna, że po latach smuty, jaką zgotowali mu cenzorzy PRL, pozostały pojedyncze nagrania i skrawki śpiewników. Kleyff zdawał się być tworem niemal mitycznym: prawdopodobnie istniał, jednak relacje były niespójne. Łatwiej powiedzieć, że był nie jeden Kleyff, lecz Kleyffów kilku – jak to ujął w „Salonie Niezależnych, czyli dziejach pewnego kabaretu” Tadeusz Nyczek, cytując Michała Tarkowskiego: „W pewnym momencie Pan Bóg przystąpił do zrobienia kolejnego człowieka z serii modeli, które już wypuścił. I mówi sobie: »Teraz wykonamy sobie takiego drobnomieszczanina, sknerę, gościa do unudzenia«. Zaczął go robić, a tu telefon. Pan Bóg podszedł, porozmawiał chwilę, wraca. »Kogo to ja robiłem? Aha, hipisa, nonkonformistę, rozrzutnika«. Dokończył, całość skleił, i tak powstał Jacek Kleyff, mieszanka wybuchowych sprzeczności”.

Dziś łatwo zajrzeć do internetu i dzięki Wikipedii czy YouTubowi choćby częściowo odkryć rozmaite warstwy Kleyffowej biografii. Żyd po ojcu, Polak po matce (i to, jak głosi legenda, potomek Józefa Wybickiego, autora naszego hymnu państwowego), urodzony 1 sierpnia 1947 r., z wykształcenia architekt, brał udział w wydarzeniach marcowych 1968 r., współpracował z KOR, z Michałem Tarkowskim i Januszem Weissem tworzył Salon Niezależnych, w drugiej połowie lat 70. znalazł swoje miejsce na Lubelszczyźnie, założył zespół Orkiestra Na Zdrowie, wrócił pod Warszawę, nagrywa, maluje, uczy rysunku, trwa.

Dziś można znaleźć nagrania, płyty, wiersze – w tym tomik wydany przez (sic!) „Twój Styl” w serii „Biblioteka Bardów”. Nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się „Rozmowa” – wywiad rzeka. Jednak latem 1993 r. Kleyff, niechętnie wracający do piosenek z lat 70., po prostu wpadł do Świnoujścia, oddał nam swe niewegetariańskie bloczki obiadowe, zagrał krótki koncert, natomiast do działań warsztatu miał stosunek raczej ostrożny – jakby to nie on był autorem tych prześmiewczo-chmurno-gorzkich piosenek. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Dla Staszka Klawe był depozytariuszem pokoleniowych prawd, dla nas – zaledwie rozdziałem w śpiewniku. To nie były nasze przeżycia, nasz język, w pewnym sensie dzieliliśmy uczucie obcości z samym Kleyffem. On to „już przeżył” – my tego „nigdy nie doświadczyliśmy”.

Kiedy świat wymagał od niego piosenek „godnych barda”, Kleyff pokazał gest Kozakiewicza, odmawiając współpracy, nie tyle nie przyznając się do nich czy wstydząc się siebie z czasów dawnej zapalczywości, co przyjmując jako credo wyrzeczenie się dawnego siebie, zredukowanie pragnień, zniwelowanie terenu. Był tam, gdzie chciał być, a nie tam, gdzie chciano go osadzić jako więźnia własnej twórczości sprzed lat.

Rachunki krzywd

A piosenki to były niezwykłe. Na plan pierwszy wysuwał się korpus wierszy „formujących”. „Dobre wychowanie”, skomponowane do wiersza Marcina Wolskiego (tak, tego Marcina Wolskiego), czy „O wytrzymaj sterana i słaba” z gorzką frazą „Kulom nie kłaniasz się w swojej walce / schylisz łeb za dwa lub za sezon / kanonada serdelków i szmalcu / artyleria szykuje salceson”. Równie przejmująco brzmiały „Przytułek”, „Kolejowa poczekalnia”, „Z drzewcem” czy „Zapałka” – autobiograficzny zapis świata we wszystkich odcieniach szarości. „Listy do L. Cohena” poruszały głębią osobistych przemyśleń i dialogu z rówieśnikami, pięknie wybrzmiewał „Schulz”, poświęcony autorowi „Sklepów cynamonowych”.

Jednak wszystko to zmiatało „Źródło”, w odróżnieniu od silnie zmetaforyzowanego „Źródła” Jacka Kaczmarskiego, konkretne, gęste, porażające nawet dziś w swej wizjonerskiej, onirycznej, dylanowskiej lawinie planów i obrazów: „Więc najpierw z teczką, w garniturze / zjawia się wieprzek kaznodzieja / W uszach ogórek, w pysku jajko / mówi, że ja chcę Polskę sprzedać. / Podsumowuje, że niepewny / element jest mu tutaj zbędny. / To prawda, wiary dziś mi brak / w niezbędność kompromisów pewnych / lecz każdy z nich jest taki względny / i w końcu to jest problem wasz. / To prawda, wiary mi dziś brak / lecz w końcu to jest problem wasz”.

I niezmiennie uderzał ton „swojości”, „odrębności”: „gdy usłyszeli to, co śpiewam / dwaj patrioci zawodowi / zaraz pytają jezuitów / o mój kręgosłup ideowy / a tamci, że ja sodomita / pół-Żyd, pół-złodziej i artysta. / Na nazwy i na znaki sram / nie fetysz granic mnie tu trzyma / lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń. / Na nazwy i na znaki sram / i nigdy z tym nie jestem sam” połączone z jakąś straceńczą odwagą występowania wbrew własnemu środowisku: „a wtedy paru kombatantów / wydarzeń wspólnie przeżywanych / patrzy, czy aby się nie zmieniam / w pieśni tak niezdecydowanej / czy jeszcze wiem, co nasza sprawa / a kto nie z nami bo nas zdradza / »Są w świecie tym rachunki krzywd« / lecz gdy tłum będzie gonił kogoś / w strzępach munduru ślepą drogą / »Są w kraju tym rachunki krzywd« / lecz póki co, uchylę drzwi”.

Żeby nie było aż tak poważnie – pojawiły się w repertuarze warsztatów pieśni „O Jadwidze”, „O niespełnionej miłości na terenie magazynu koła rolniczego” (z genialnym „żółtym” rymem – „nie, nie chcę na tym azbeście / bo po azbeście echo się niesie”) czy słodko-straszna pieśń „O pierwszym skrzypku”. Okazało się, że znana ze wspomnianej studenckiej biesiady „Telewizja” ma jeszcze jedną zwrotkę, niezmiennie aktualną, zimną jak szpila wbita pod serce: „W telewizji pokazali / wczoraj kości chudych dzieci / zastrzelonych gdzieś w Angoli / pokazali świeże groby. // Świeże groby zawsze wzruszą / niezależnie gdzie kopane / jak porosną, wyjdzie na jaw / kto szczuł i co było grane”.

Mówiąc w skrócie: był to Salon Niezależnych at his best – bezczelnie dekonstruujący gierkowskie zachłyśnięcie się iluzją raju na kredyt, ABBĄ na drugim programie, całą tą propagandą z pepsi i stali walcowanej, kreowaną przez Krwawego Maćka i jewo kamandę.

Człowiek salonu

Jakkolwiek to Kleyff był najbardziej charyzmatyczną gwiazdą Salonu, rzec należy, iż był to kabaret wolnych ludzi, którzy mieli własne wizje i plany. Dwaj architekci – Kleyff i Tarkowski, oraz Weiss, były student chemii i polonista, robili z publicznością, co chcieli. Warto dodać, że był to kabaret zbliżony do formacji w rodzaju Monty Pythona – jak to ujął swego czasu John Cleese, wystarczyło zgromadzić w jednym miejscu ludzi, których łączy oczytanie, poczucie humoru, gust, żeby uzyskać wspólnotę śmiechu.

To nie były napisane wcześniej, spreparowane skecze grane przez teatralnych wyjadaczy. Dialogi dopuszczały riposty publiczności, zakładały, że ma ona tę samą wrażliwość, poczucie humoru, że rozumie stylizację „na głupka”, łamanie decorum, łączenie żartów, zdawałoby się, prymitywnych z błyskotliwym purnonsensem. To nie był współczesny kabarecik do śmichu, z chłopem przebranym za babę, z gejem w sweterku czy nabijaniem się z policjantów. Salon nie bał się „jechać po bandzie” – niestraszne mu były męskie striptizy i odcinanie pępowiny skręconej z parówek, założyć więc można, iż nie przeraziłby ich mężczyzna w chlamidzie dosiadający gaśnicy. Niestety trudno, poza świetnie udokumentowaną książką Nyczka, znaleźć ślady ich estradowej vis comicae. Z salonowych działań ostał się bodajże tylko film „Wyścig”, nagrany na jednej z FAM. „Waaadza” czy też „Władzia” rychło zorientowała się w planach Niezależnych, skutecznie sugerując im wybranie innych dróg realizacji zawodowej – Kleyffa skazując cenzuralnym zapisem na prace „pod ukryciem” (m.in. u Maryli Rodowicz). Tarkowski, błyskotliwy znawca muzyki folk, gitarzysta, satyryk, poszedł własną drogą. Najpierw jako aktor obdarzając swą twarzą „dobre” postaci kina moralnego niepokoju (to on wali w pysk wodzireja Lutka Danielaka), a po ukończeniu reżyserii na łódzkiej PWST zajął się filmem. Janusza Weissa porwała estrada – ze swoją błyskotliwością, świetnym głosem, panowaniem nad formą – znakomicie odnalazł się jako konferansjer, zaś w wolnej Polsce został prawdziwą gwiazdą radia i telewizji.

Kleyff jawi nam się z tej perspektywy nie tylko jako świadek, ale i sprawca historii. Jednak więcej możemy dowiedzieć się o jego losach z relacji innych osób, choćby Jana Krzysztofa Kelusa – również barda z piękną kartą polityczną. W swej autobiografii „Był kiedyś dobry świat” wspomina Kelus początki ruchu opozycyjnego w Polsce, szukając odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, iż ludzie tak różni jak Antoni Macierewicz i Adam Michnik współtworzyli KOR. „Może marzec lub sierpień – kto wie / nie pozwolił ci dłużej na godzenie się ze złem / zamiast świata twój adres zmienił się / Rakowiecka 37 M” – pisze Kelus (marzec dotyczy naturalnie protestów studenckich, sierpień zaś „bratniej przemocy”, jaką „wykazaliśmy się” względem Czechów) i dopowiada, pisząc o Radomiu: „Czerwony Radom pamiętam siny / jak zbite pałką ludzkie plecy / szosę E7, na dworcach gliny / jakieś pieniądze, jakieś adresy”. Jako socjolog analizuje Kelus pochodzenie owego impulsu moralnego, upatrując jego źródła w czymś, co nazywa underdog effect: kiedy widzisz kogoś bitego, odruchowo stoisz po jego stronie, i niewiele ma to wspólnego z chłodną analizą. Dodać warto, iż w jednym z tekstów pisze o Kleyffie z ciepłą ironią: „Mój przyjaciel Jacek / co bym nie wymyślił / mówi, że się muszę / ustrzec nienawiści. // Siedzi w kucki, patrzy / spod przymkniętych powiek / mówi: »nawet ubek / też jest brat i człowiek«”. Pozwala nam to zrozumieć, dlaczego w momencie polaryzowania się poglądów wybrał Kleyff trzecią drogę. W chwili kiedy polityka zaczynała być domeną ludzi zdecydowanych, zero-jedynkowych, nie czas był na tę „dobrą naiwność”, nie nam sądzić, z doświadczeń wynikłą czy z samego charakteru Kleyffa, niemniej ów odruch odnajdywania dobra po stronie przeciwnej nie był najwyżej cenioną cechą. Podobnie jak mierzenie ludzi własną miarą, szlachetna naiwność każąca szukać ludzkich cech nawet u esbeka pogłębiona została przez zmianę perspektywy – wejście Kleyffa w tao i zen.

Złoty Bączek

Swego czasu Jacek Kaczmarski, opowiadając o swym powrocie z Monachium, przytaczał gorzką anegdotkę o zblatowanym celniku, który ułatwił mu przewiezienie dobytku. Kiedy pieśniarz chciał mu się jakoś finansowo odwdzięczyć, celnik spojrzał na niego z pogardą i wycedził: „Pan? Pan jest przecież symbol”. I jak się zdaje, to właśnie Kaczmarski zapłacił najwyższą cenę, przez wiele lat zmagając się z gębą barda-symbolu, który powinien odpowiadać na żywotne potrzeby swego narodu, być na jego zawołanie i nieść blaknący sztandar. Kaczmarski nagrywał płyty, pisał książki zrywające z heroicznym ­emploi, jednak, jak się zdaje, to kilkuletni wyjazd na antypody pozwolił mu znaleźć zbawienny dystans.

W pewnym sensie wszyscy trzej panowie K: Kelus, Kleyff i Kaczmarski, jak herbertowscy książęta zmysłów, wybrali dumne wygnanie. Kelus usunął się w cień jako pierwszy, wybierając życie wśród sosen i pszczół, jako bard wśród barci. Za nim podążył Kleyff, wciągnięty w „biznes szyszkarski”, a wspinanie się na szczyty sosen, przypominające jako żywo prace wysokościowe uprawiane m.in. przez Donalda Tuska, było aktem wyzwolenia się z państwowego kieratu przy biurku. W dodatku lata spędzone na „wygnaniu” pozwoliły Kleyffowi zupełnie odmienić poetykę i odświeżyć formę muzyczną.

W warstwie tekstowej rzec można, iż nowe piosenki Kleyffa są rodzajem rozmyślających afirmacji, czy może afirmujących rozmyślań. Przebija z nich pogodzenie i jasność: „ja kochać chcę to, co już jest / bo to jest na samym początku / a co oślepia mnie czasem / to wyobraźnia łaknąca. / Nawet śmierć może być na zdrowie / jeśli jest wszystko w porządku / ja kochać chcę to, co już jest / bo to jest na początku”. Muzycznie jest Kleyff niesamowicie rozkołysany, zrelaksowany, śpiewny. Jego zawodzone mantry, zaplecione modlitwy, reggae’owo-karaibskie bujanki, wielominutowe przeploty fraz, sylab, napędzane rytmem kong, pulsującym basem, szukające nienazwanego sacrum, w warstwie słownej sięgają do źródeł słowa, echolalicznych powtórzeń, schodzą gdzieś w głąb szamańskich poszukiwań pojedynczego dźwięku – jakiegoś muzycznego „om”, które jednocześnie nakręca i tonizuje. Nieprzypadkowo z Orkiestrą Na Zdrowie zdobył niegdyś na Woodstocku u Owsiaka nagrodę Złotego Bączka przyznawaną przez publiczność. I znów było jak w niektórych skeczach Salonu: kto zakręcił najbardziej, wygrywał.

Żeby jednak nie pomyśleć, iż stracił Kleyff swój zmysł etyczny i do cna zamilkł, warto wspomnieć, że sądząc po opublikowanym ostatnio „Mazowieckim flamenco dla Puszczy Białowieskiej”, w którym punktuje pewnego popularnego ministra, oraz po płomiennej obronie honoru Mateusza Kijowskiego – ciągnie natura wilka do lasu. Jako że w strącaniu szyszek ma spore doświadczenie, można się domyślić, iż to nie jest ostatnie bryknięcie barda, który za dni kilka skończy lat 70. I że nie zamierza rezygnować ze swej wolności, która zawsze kazała mówić mu przez „ja”. W czasach cynicznych cwaniaków, cwanych gap, spin-doktorów od siedmiu boleści i pacynek wychylających się to w prawo, to w lewo, jest ta wolność wartością nieocenioną.

A orkiestra Kleyffa niech nam gra na zdrowie! ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2017