Anatomia przypadku

Która z jego twarzy jest prawdziwa? Twarz groteskowego celebryty czy odpowiedzialnego państwowca, bez którego ostatnie ćwierćwiecze polskiej polityki byłoby tylko szekspirowską „opowieścią idioty”?

17.06.2013

Czyta się kilka minut

Z męczeństwem mu do twarzy, można by powiedzieć: do znanych całej Polsce scen z samolotu Lufthansy doszły ostatnio wyznania z Perugii, gdzie na tle pięknego pejzażu opowiadał widzom TVN, jak to na skutek przegranego procesu z Konradem Kornatowskim znalazł się w dramatycznej sytuacji życiowej. A przecież mówimy o kimś, kto przez najpoważniejszych polskich polityków, takich jak Miller, Kaczyński czy Tusk, jest szanowany i uważany za poważnego rywala.

Rzecz w tym, że prawdziwe są obie twarze Jana Rokity. Prywatnie to osobnik trudny i kapryśny, najbardziej niebezpieczny dla samego siebie, którego tylko praca państwowa i polityczna gra przywracały do pionu.

REALISTA RADYKALNY

Kiedy przyjechałem do Krakowa latem 1983 r., nie mogłem nie zauważyć krążącego po mieście „starego malutkiego” w słomkowym kapeluszu, kryjącym przed słońcem przedwczesną łysinę. Rasowy krakowski dziwak – taka była pierwsza reakcja nieuprzedzonego widza. Jednak o tym dziwaku szybko można było usłyszeć, że jest jednym z najciekawszych umysłów miejscowej opozycji, charyzmatycznym, szanowanym przez przyjaciół, tryskającym politycznymi pomysłami. Bała się go władza: po wyjściu z internowania był pod ciągłą obserwacją SB, a kiedy skończył studia prawnicze, uniemożliwiano mu wykonywanie zawodu.

Rokita był wtedy radykałem. Stan wojenny, likwidacja NZS i Solidarności przekonały go do diagnoz modnego wówczas w Krakowie emigracyjnego pisarza Józefa Mackiewicza. Żadnych negocjacji z komunistami, tylko siłą – własną, a jak własnej nie mamy, naszych sojuszników – można ich obalić. „W latach 80. ukształtowałem sobie pogląd, że komunizm, także w wersji PRL-owskiej, to w polityce ­absolutne zło. I że z tym złem trzeba się rozprawić. A opozycyjna Warszawa była miękka, kunktatorska, niezdarna...” – mówi Rokita w wydanym niedawno wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Roberta Krasowskiego („Anatomia przypadku”), który potraktował jako polityczny testament.

18 grudnia 1988 r., jako reprezentant „radykalnego młodego Krakowa”, został jednak zaproszony przez Bronisława Geremka do „miękkiej i kunktatorskiej Warszawy” na spotkanie Komitetu Obywatelskiego, gdzie dowiedział się o ryzykownym projekcie poważnych rozmów między słabą opozycją a równie już wtedy słabą władzą. Natychmiast zrozumiał polityczną szansę. Kiedy parę miesięcy później w Krakowie dojdzie do największych od czasu stanu wojennego młodzieżowych manifestacji ulicznych, skierowanych przeciwko „negocjacjom z czerwonymi”, Rokita pojawi się pośród manifestantów walczących z ZOMO w okolicach Grodzkiej, aby narażając się na wyzwiska i gwizdy przekonywać radykalnych rówieśników, że Okrągły Stół to nie „zdrada”, ale szansa na wyjście z martyrologicznej pułapki lat 80. Radykalizm poglądów, realizm politycznych metod – taka była jego postawa w tamtym okresie.

PIERWSZE PRZYSPIESZENIE

Rokita miał rację, wybory 4 czerwca nadały zupełnie nową dynamikę polskiej polityce. A on sam, w kształtującym się od nowa „postsolidarnościowym obozie”, znalazł się najbliżej Bronisława Geremka – nie premiera Mazowieckiego, ale właśnie szefa Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego.

Z perspektywy czasu i narosłych mitów zabrzmi to może zaskakująco, ale to właśnie Rokita, przed Jarosławem Kaczyńskim (i oczywiście dla Geremka, a nie dla Wałęsy) jako pierwszy rzucił hasło „przyspieszenia”, wzywając Mazowieckiego do większego zdecydowania w reformatorskich działaniach, a także do odważniejszych kroków mających utrwalić dominację nowej ekipy na scenie politycznej. Tyle że Geremek, a więc i Rokita, byli wobec Mazowieckiego krytykami lojalnymi, „wewnętrznymi”. Zatem niesłuchanymi.

To samo hasło „przyspieszenia” podsuflowane przez Jarosława Kaczyńskiego Wałęsie rozpoczęło „wojnę na górze”. Rokita jej nie chciał: wiedział od początku, że będzie katastrofą dla wszystkich. Przywróci osłabiający Polskę od wieków podział na „wyższościową elitę” i „roszczeniowych chamów”, na „oświeceniowych modernizatorów” i „sarmacki ciemnogród”. A nowy obóz władzy ta wojna podzieli i zniszczy, zanim naprawdę zdoła przejąć państwo (nie mówiąc już o jego wzmocnieniu).

Kiedy krakowscy opozycyjni nestorzy, zresztą po spotkaniu w redakcji „Tygodnika”, wysłali delegację do Mazowieckiego i Wałęsy, aby doprowadzić do jakiejś ugody pomiędzy nimi, Rokita został jej kluczową postacią. Mazowiecki był jednak za bardzo pewny zwycięstwa, a Wałęsa uderzał już w niego zbyt mocno. Kiedy negocjacje okazały się niemożliwe, Rokita lojalnie stanął po stronie „inteligenckiej”, reformistycznej, umiarkowanej. Był jednym z liderów ROAD-u, a później Unii Demokratycznej.

PAŃSTWOWIEC WŚRÓD MITÓW

O jego wyborze znów decyduje realizm. Raczkujące nowe państwo wymaga spokoju. Najbezpieczniejszej i najskuteczniejszej rewolucji dokonuje się nie na ulicach, ale przy pisaniu ustaw i tworzeniu silnej egzekutywy. Także później, kiedy Rokita będzie zgłaszał w Sejmie wniosek o odwołanie rządu Jana Olszewskiego, zrobi to nie „w obronie agentury”, ale dlatego, że uważa gabinet Olszewskiego i Macierewicza, szczególnie od czasu „odpalenia” przez nich teczek w doraźnej partyjnej grze, za rząd słaby. I właśnie z powodu swojej słabości generujący jałowy konflikt, tak groźny dla państwa.

Prywatnie racje Rokity przy obalaniu tamtego rządu rozumiał nawet Jarosław Kaczyński, który entuzjastą Olszewskiego nie był chyba nigdy. Jednak kiedy już przyjdzie mu skutecznie uprawiać politykę za pomocą mitów, chętnie wrzuci Rokitę do jednego worka ze wszystkimi bohaterami „nocnej zmiany”. Przygniatając go jeszcze „szafą Lesiaka”, oskarżeniem o polityczną odpowiedzialność za „inwigilację prawicy” przez UOP.

W rozmowie z Krasowskim Rokita przyznaje, że długo nie rozumiał stworzonej przez prawicę czarnej legendy 4 czerwca 1992 r. Nie doceniał politycznej siły „alternatywnej wersji polskiej rzeczywistości”, wedle której komunizm nigdy nie upadł, a wszystkim zarządzają agenci SB, o ile nie KGB. Tę samą alternatywną wersję polskiej rzeczywistości Rokita zobaczy później w „micie smoleńskim”, dzięki któremu Kaczyńskiemu udało się stworzyć silny obóz – polityczny, społeczny – naprawdę wierzący, że Polski już nie ma. Pierwszy mit – 4 czerwca 1992 jako zwycięstwo „Polski agentów” nad „Polską patriotów” – wypchnął Rokitę poza nawias polityki prawicowej, w której zawsze chciał uczestniczyć jako konserwatysta. Drugi mit, „zamachu smoleńskiego”, najbardziej uderzył w Tuska, który już wówczas Rokity z Platformy się pozbył.

Jednak nie znaczy to, że Rokita „mit smoleński” poważa. W obu tych mitach, jako człowiek czujący się za polskie państwo współodpowiedzialny, widzi niebezpieczny potencjał fanatyzowania młodzików oraz ludzi zbyt prostych i tak oddalonych od polityki realnej, że nigdy nie zdołają zrozumieć realnych mechanizmów władzy.

PREMIER Z KRAKOWA

Kiedy po aferze Rywina obie małe prawicowe partie, PiS i PO, wcześniej zaledwie kapsuły ratunkowe po AWS-ie, stały się nagle naturalnymi zmiennikami SLD-owskiej władzy, Tusk przygotowywał się do wyborów prezydenckich i konsolidował partię pod własnym przywództwem. O treści mającego nadejść „przełomu” mówili Jarosław Kaczyński i właśnie Rokita, którego praca w komisji śledczej wypromowała na najbardziej charyzmatycznego „antykomunistycznego prawnika”. Jest jednak ogromna różnica pomiędzy „IV RP” Kaczyńskiego a dużo skromniejszym wezwaniem Rokity do „szarpnięcia cugli”. Niedoszły „premier z Krakowa” przedstawiał koncepcję reform instytucjonalnych tam, gdzie Kaczyński skupiał się na wymianie kadr – „nieuczciwych” na „uczciwych”, „nie naszych” na „naszych”.

Ale nie to uczyniło koalicję PO-PiS nierealną, tylko wyborcze przegrane Platformy w wyborach parlamentarnych oraz prezydenckich. Przy takiej dysproporcji sił Kaczyński mógł w koalicji zrobić z Platformy „przystawkę”, a Tusk uciekł przed tym scenariuszem, wymyślając doktrynę „antykaczyzmu”. I poświęcając na jej ołtarzu Rokitę jako niedoszłego szefa rządu koalicji, o której trzeba było jak najszybciej zapomnieć. W ten sposób Rokita, wróg polskich wojen na górze, stał się pierwszą ofiarą kolejnej z nich – tej pomiędzy PO a PiS, znów reprezentującymi „salon” i „poniżonych”, „modernizatorów” i „sarmacki ciemnogród”.

KONSERWATYSTA OPEROWY

W telewizyjnym studiu miałem jakiś czas temu zaszczyt siedzieć obok znanego publicysty o poglądach raczej lewicowo-liberalnych, który jednak dawniej nieustająco apelował do Tuska o zastąpienie konserwatysty Rokity w Platformie jakimś bardziej wiarygodnym konserwatystą, np. Komorowskim (co się właściwie stało). Kiedy rozmowa zeszła na Rokitę, mój szacowny dyskutant powiedział z pogardą: „ten wariat z Krakowa”, a ja... odruchowo rzuciłem mu się do gardła. Nawet jeśli nie podzielam dzisiejszego „operowego konserwatyzmu” Rokity, zawsze będę go szanował za rolę, którą odegrał w polskiej polityce. Od czasów Okrągłego Stołu po czasy marzenia o „szarpnięciu cugli”.

W polskiej polityce nie ma już dla niego miejsca. Takiej, jaką jest obecnie, a inna być dziś nie może. Pojawiają się oczywiście plotki o jego powrocie. Jedni szukają mu miejsca między Giertychem i Marcinkiewiczem (byłoby to dla niego towarzystwo upokarzające), inni widzą w nim konkurenta Tuska w walce o władzę w PO. Jednak Jan Rokita został nieodwracalnie zniszczony – i to wraz z pewną wizją polityki, którą uosabiał.

W dzisiejszej Polsce pozostała mu rola dziwoląga. Znienawidzonego przez tę część elit, która w nowych podziałach świetnie się odnalazła, i wyśmiewanego przez lud, który jego męczeństwa na pokładzie samolotu Lufthansy czy męczeństwa w Perugii raczej nie doceni, bo i nie ma powodu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2013