Amerykański sen w akwarium

Po trwającej 12 lat dominacji Republikanów, w amerykańskiej polityce wahadło przesunęło się w drugą stronę: teraz w Senacie i Izbie Reprezentantów, obu izbach parlamentu (Kongresu), większość mają Demokraci. Po sześciu latach rządów republikański prezydent George W. Bush stoi naprzeciw parlamentu zdominowanego przez politycznego rywala. Tak zadziałała amerykańska zasada checks and balances, równowagi władzy. A co to oznacza dla zwykłych Amerykanów?.

14.11.2006

Czyta się kilka minut

Bohaterowie reportażu: Luz Cadavid, prof. Allan Fiore, Ray i Arleen Chick /
Bohaterowie reportażu: Luz Cadavid, prof. Allan Fiore, Ray i Arleen Chick /

We wtorek, 7 listopada, gospodarka USA miała się nieźle. Gdy Amerykanie tego dnia szli do wyborów, wyrażany w cenach bieżących produkt krajowy brutto, jak również produkcja przemysłowa były o jedną trzecią większe niż sześć lat temu i przekraczały 13 bilionów dolarów. Bezrobocie było wciąż na niskim poziomie 4,7 proc., a na giełdzie od kilku tygodni trwała hossa.

Mimo to wśród mieszkańców nowojorskiej metropolii panowało uczucie rozgoryczenia. Niektórzy z nich już oddali głos, inni dopiero się wybierali. W żaden przełom jednak nie wierzyli.

Dalej wspieramy, ale...

- Na wyborach byliśmy rano, ale dla nas to jedynie spełnienie obywatelskiego obowiązku. Jesteśmy realistami, nasze głosy nic nie zmienią. Tym bardziej że z przekonań jesteśmy Republikanami, a ten stan zawsze głosuje na Demokratów - mówi Ray Chick, 56-letni inżynier. Oboje z żoną Arleen żyją w Nutley, miasteczku położonym 17 mil od Nowego Jorku i zamieszkanym głównie przez potomków imigrantów z Włoch i Irlandii.

Kiedy Bush-junior postanowił uderzyć na Irak, przed domem wywiesili flagę, a na bagażnikach swoich samochodów nalepili naklejki w kształcie kokardy z napisem We Support Our Troops (Wspieramy nasze wojsko).

- I dalej wspieramy - przekonuje. - Ale jesteśmy w Iraku któryś rok z rzędu i jakoś nie widać efektów - bezradnie rozkłada ręce. Głos zabiera jego starsza o rok żona, asystentka w biurze prawnym w pobliskim Newark: - No i ile można słuchać o ofiarach? Codziennie ginie kilku naszych chłopców, poza tym bomby, ofiary cywilne, ciągle krew, krew i krew - mówi Arleen Chick.

Czy stracili wiarę w swojego prezydenta i jego administrację? Rick czerwienieje, nadyma się i przebierając w powietrzu dłońmi, szuka odpowiedniego słowa: - Po prostu, nie widzimy żadnego efektu.

- Wojna w Iraku w coraz większym stopniu tworzy u Amerykanów psychiczny dys-

komfort - uważa prof. Robert Y. Shapiro, politolog z Uniwersytetu Columbia. Do listy przyczyn frustracji społeczeństwa dorzuca jeszcze parę ostatnich skandali politycznych w Partii Republikańskiej. Zdaniem Shapiro przed wojną w Wietnamie albo przed "aferą Watergate" społeczeństwo amerykańskie było znacznie bardziej przywiązane do swojego rządu. Nie chodzi tu o poczucie jakiejś osobistej więzi pojedynczego obywatela z administracją aktualnie sprawującą władzę, ale o zaufanie do rządu. - Pamiętajmy, że jest to porównanie dzisiejszej Ameryki z Ameryką z lat 50. i 60., kiedy nie dość, że byliśmy uwikłani w konflikty w Korei i Wietnamie, nie dość, że świat pogrążony był w "zimnej wojnie", to jeszcze gospodarka nie była tak silna, jak teraz - zastrzega.

Shapiro dostrzega następujący paradoks: Stany Zjednoczone są potęgą militarną i ekonomiczną, a zaufanie do rządu spada na łeb, na szyję. Za złą oceną Busha i jego partii idzie większe poparcie dla Demokratów, ale zmiany w Kongresie wcale nie muszą oznaczać poprawy notowań polityków. - To jest kryzys zaufania do władzy w ogóle, bez względu na proweniencję partyjną - zaznacza Shapiro.

Wynik wyborów - zdecydowana wygrana Demokratów - mógł być więc bardziej wyrazem niechęci wobec obozu rządzącego niż nadziei, że Demokraci coś tu zmienią.

Boom gospodarczy, ale...

Ray i Arleen zagłosowali jednak na partię spod znaku słonia, a zrobili to z przekonania i z przyzwyczajenia. Trudno jest im otwarcie krytykować swojego prezydenta, ale nie mają już zahamowań, by głośno mówić o własnej, pogarszającej się w szybkim tempie sytuacji finansowej. Z rozrzewnieniem wspominają czasy, gdy w pełni mogli korzystać z uroków życia amerykańskiej klasy średniej.

Ray: - Jako młody inżynier zarabiałem pięć dolarów na godzinę. Dziś taka stawka to śmiech na sali, ale wtedy dom kosztował 25 tys. dolarów, na ratę kredytu hipotecznego starczyło pracować tydzień, nowy samochód kupiłem za 4 tysiące, starczało nam na przyjemności: kino, wyjście do miasta na musical.

Miasto: tak na przedmieściach mówi się o Manhattanie.

- Sprzęt jakiś człowiek kupił, na ryby pojechał - Ray wylicza dalej, a żona tylko potakuje z uśmiechem pozbawionym złudzeń, że te czasy wrócą. - Teraz sprawdzam każdą promocję papierosów i uważam, żeby trafić na najlepszą, bo nie darowałbym sobie straconej okazji.

Takich rodzin jak państwo Chick jest w Stanach coraz więcej. Z obecnej koniunktury gospodarczej korzystają tylko najbogatsi. Choć nie jest to zjawisko nowe. Według dwóch pozarządowych instytutów - badających trendy w gospodarce (The Economic Policy Institute oraz Center on Budget and Policy Priorities) - gdy dochody jednej piątej najbiedniejszych amerykańskich rodzin wzrosły w ciągu ostatnich 20 lat o 19 proc., to dochody takiego samego odsetka rodzin najbogatszych zwiększyły się o 59 proc.

Rośnie więc przepaść między najbogatszymi a najbiedniejszymi - i jednocześnie pogarsza się sytuacja klasy średniej. Istnieje obawa, że wraz z wejściem w wiek emerytalny pokolenia Baby Boomers (wyżu demograficznego z lat po II wojnie światowej) deficyt budżetowy stanie się głównym problemem amerykańskiej gospodarki.

Tak czy inaczej, ludzie coraz mniej oszczędzają i coraz bardziej się zadłużają. Rosną też koszty energii. Ale najbardziej niepokojącym zjawiskiem dla klasy średniej są rosnące koszty edukacji. Tygodnik "Time" opublikował raport, z którego wynika, że dyplom amerykańskiego college'u może wkrótce stać się najdroższym "kawałkiem papieru" na rynku. Opłaty za naukę, w tym głównie za czesne, wzrosły w tym roku akademickim. W ciągu ostatnich pięciu lat średnia cena za czteroletnie studia wzrosła o 35 proc.

Taki wydatek paraliżuje budżet domowy niejednej rodziny z klasy średniej. Ale inwestować w dzieci chcą, bo absolwent wyższej uczelni zarabia średnio o 23 tys. dolarów rocznie więcej niż ktoś, kto skończył jedynie liceum. Wyjściem z sytuacji staje się więc często kredyt.

- Kiedy myślę o dzisiejszym młodym pokoleniu, ogarnia mnie współczucie - mówi Ray i zamyśla się. - Wiecie, co stanowi największą różnicę w porównaniu z latami mojej młodości? - pyta, podnosząc głos i zadzierając głowę najwyraźniej po to, żeby usłyszał go ktoś na piętrze ich domu. - Kiedy myśmy byli młodzi, nawet do głowy nam nie przyszło, żeby mama, tata, dziadkowie czy wujkowie kiedykolwiek nas utrzymywali. Wiedzieliśmy, że od pewnego momentu jesteśmy zdani na siebie i to było dobre! Ale teraz... Tak już nie da rady - dodaje z pretensją.

Chickowie mają dwóch synów: 29- i 30--letniego. Obaj mieszkają z nimi.

Klatka na szczury

Kogo więc obwiniają za taki stan rzeczy, skoro jednak oddają głos na Republikanów?

- Malejącą przestrzeń do życia - pada odpowiedź. - Zatłoczenie. Już teraz jest nas tu za dużo, a przecież z każdym miesiącem przybywa ludzi, zwłaszcza zza południowej granicy. To tak, jakbyś do akwarium dorzucał kolejne rybki. W końcu wyżrą wszystko, co jest do wyżarcia, i zabiorą się za własne ogony. Akwarium zginie.

Ray podał jeszcze jedną metaforę: klatki na szczury. Cały czas unikając nazwania problemu, który go dręczy, po imieniu. Gdy pada wreszcie pytanie o 12-milionową rzeszę nielegalnych imigrantów, twarz mu się rozjaśnia i widać, że zaraz wystrzeli przygotowaną mową.

Nie on jeden dusi w sobie ten problem. To prawda, Ameryka zawsze była silnie podzielona ideologicznie. W ciągu ostatnich lat przesunęła się jednak oś sporów. Kwestie bezpieczeństwa czy stosunku do kary śmierci odeszły na dalszy plan. Silny podział widać teraz zwłaszcza na tle takich, jak stosunek do aborcji, praw homoseksualistów - i właśnie nielegalnej imigracji, o której w miejscach publicznych mówi się ściszonym głosem (chyba że się jest uczestnikiem proimigracyjnej demonstracji).

Oczywiście, nastroje próbują wykorzystać partie, choć podział na liberalnych światopoglądowo Demokratów i konserwatywnych Republikanów ma tu coraz mniejsze znaczenie. Republikanin Michael Bloomberg, burmistrz Nowego Jorku, znany jest z poparcia dla szerokich praw gejów i lesbijek. Z kolei Demokrata Joseph Lieberman (kiedyś kandydat na wiceprezydenta w kampanii Ala Gore'a), który właśnie obronił fotel senatora z Connecticut, krytykowany za poparcie interwencji w Iraku, przegrał najpierw prawybory w swojej partii, a z wtorkowych wyborów wyszedł zwycięsko, jako kandydat niezależny.

W kwestiach imigracyjnych podział jest jeszcze bardziej nieostry. - Niektóre pomysły prezydenta, np. w sprawie programu dla tymczasowych pracowników (guest-workers program), dzięki któremu część nielegalnych mogłaby zalegalizować  pobyt w Stanach, tradycyjnie uznane byłyby raczej za propozycje Demokratów - zauważa Shapiro.

W tej kwestii Ray Chick ze swoim prezydentem się nie zgadza. - Jeśli ktoś jest w tym kraju nielegalnie, trzeba go po prostu deportować - mówi.

- To niesprawiedliwe, że wjeżdżają tu nielegalnie, zabierają nam miejsca pracy, możliwość rozwoju. To nie fair, że nie odprowadzają podatków za zarobione pieniądze, które zresztą strumieniami wysyłają do swoich domów, do Meksyku i jeszcze dalej. Dlaczego mamy ich utrzymywać i edukować z własnych pieniędzy? - pyta Ray.

Nawet na galon mleka

W niewielkiej miejscowości Cliffside Park nad Hudson River, w której oprócz licznej społeczności rosyjskiej, greckiej, tureckiej i włoskiej mieszkają młodzi ludzie, pracujący w znajdującym się za rzeką Nowym Jorku, przy głównej alei swój zakład fryzjerski otworzyła rok temu Luz Cadavid, 50-letnia obywatelka Stanów Zjednoczonych.

Przyjechała tu w 1982 r. z Kolumbii z dwiema małymi córkami. - Oczywiście, że poszłam do wyborów, ale nie interesuje mnie polityka - mówi łamaną angielszczyzną. - Dla mnie najważniejszy jest Bóg i to, żeby żyć według jego przykazań. Nie jestem ani za Republikanami, ani za Demokratami. Jestem za tym, żeby homoseksualiści nie mogli się żenić, żeby nie mogli adoptować dzieci, i szukałam takich kandydatów, którzy mogliby mi to zapewnić.

Z twarzy La Luz - jak mówią na nią mieszkańcy (i tak nazywa się jej zakład: luz to po hiszpańsku światło) - nie znika uśmiech. I właśnie taka uśmiechnięta opowiada o swoich początkach w USA: - Przyjechałam już jako rozwódka. Mąż nie chciał mieć nic wspólnego ze mną ani z naszymi dziećmi i to był jeden z powodów, dla których zdecydowałam się na wyjazd. Pracowałam codziennie w kilku miejscach: najpierw odprowadzałam dzieci do szkoły, potem biegłam do restauracji, gdzie zmywałam naczynia, późnym popołudniem odbierałam dzieci ze szkoły, szłam z nimi do domu, karmiłam, myłam, kładłam spać i gdy zasnęły, leciałam do baru, gdzie pracowałam jako kelnerka. O 2.30 wychodziłam z tej pracy i koło trzeciej mogłam położyć się spać. Spałam trzy godziny na dobę przez trzy lata - mówi.

Później, gdy nieco odłożyła, La Luz zaczęła się dokształcać. Zawsze lubiła czesać, więc postanowiła zrobić papiery niezbędne do wykonywania zawodu fryzjerki. Terminowała w kilku salonach. Znów odkładała zarobione pieniądze.

We wrześniu świętowała rocznicę otwarcia własnego salonu w Cliffside Park i z tej okazji pozwoliła sobie na prezent dla klientów: 15-procentową zniżkę na każde strzyżenie bez mycia. - I przez ten cały czas nigdy, przenigdy nic od nikogo nie chciałam. Wszystko zdobyłam własnymi rękami. Nigdy nie poprosiłam rządu o zapomogę, nawet na galon mleka - podkreśla z dumą.

Czy poczuła się Amerykanką? - Ja się nie muszę poczuwać Amerykanką, ja zawsze nią byłam. Południową Amerykanką!

Czy czuje się więc pełnoprawną obywatelką Stanów? - Oczywiście! Kiedy wyciągam amerykański paszport, wiem, co musiałam przejść, żeby na niego zapracować. Czuję się dobrą obywatelką Stanów Zjednoczonych.

Czy czuje się jeszcze imigrantką? - Tak. Bo zbyt wiele przeszłam jako imigrantka, żeby teraz o tym zapominać.

Czy nielegalni imigranci powinni zostać zalegalizowani? - A co? Pokaż mi pieniądze, za które ktoś miałby ich deportować. Niech tu będą, pracują, bo są temu krajowi potrzebni.

W obronie ojczyzny

Luz Cadavid najbardziej dumna jest ze swej córki Alejandry, której portretowe zdjęcie w mundurze amerykańskiej piechoty morskiej wisi na honorowym miejscu w zakładzie. Alejandra ukończyła studia w wojsku, z wykształcenia jest menedżerem szpitali. Armia - to dla tysięcy najbiedniejszych Amerykanów, głównie imigrantów, jedyna szansa na uzyskanie solidnego wykształcenia. W zamian muszą zobowiązać się, że w razie potrzeby gotowi są walczyć w obronie nowej ojczyzny. Okazji po temu jest ostatnio pod dostatkiem.

Pod portretem, na szafce, za rzędem lakierów do włosów, Luz trzyma jeszcze inne zdjęcia Alejandry. Widać na nich dwóch mężczyzn instruujących ją, jak strzelać z rosyjskiego karabinu maszynowego. Uwagę przyciąga pustynny krajobraz. - To zdjęcia z Iraku - mówi wciąż uśmiechnięta Luz. - Córka przez 12 miesięcy była tam menedżerem szpitala polowego. A to są rutynowe ćwiczenia - wyjaśnia, recytując następnie, jakby był to wyuczony wierszyk, zasłyszaną od córki formułkę: - Nawet menedżer szpitala, jeśli jest wojskowym, musi wiedzieć, jak strzelać z ulubionej broni wroga.

Luz uważa, że trzeba było jakoś odpowiedzieć na ataki terrorystów, a z tego, co się orientuje, najwięcej ich było w Iraku. Nie może jednak pogodzić się z tak dużą liczbą ofiar. - Moja córka, jak do mnie dzwoniła, opowiadała mi o takich rzeczach, że może lepiej, żeby tej wojny nie było.

Profesor Shapiro nie ma wątpliwości:

- Ameryka musi teraz wpaść na pomysł, jak na nowo zaistnieć w świecie jako supermocarstwo. Wydaje mi się, że Amerykanie odrzucają teraz podejście neokonserwatywne reprezentowane przez administrację Busha, bardzo unilateralne i militarne. Potrzebne jest więc inne widzenie roli Stanów, jako kraju bardziej skłonnego do współpracy. Taką optykę musi wprowadzić po 2008 r. nowy prezydent, bez względu na to, czy będzie to kolejny Republikanin, czy Demokrata. Stany muszą znaleźć inny sposób na walkę z terroryzmem. Trzeba będzie częściej rozmawiać, nawet z wrogami. Ameryka powinna angażować się w międzynarodowe akcje związane z ochroną praw człowieka i akcje humanitarne.

Obywatel przed trzydziestką

- Cały pożytek z tych wyborów, że przynajmniej Rumsfeld zrezygnował - mówi Allan Fiore, 27-letni profesor międzynarodowych stosunków gospodarczych na Pace University w Nowym Jorku. Allan idzie wzdłuż Wall Street na Manhattanie w kierunku stacji metra. Ubrany w długi, szary płaszcz. Gdyby miał parasol, można by uznać, że dostosował ubiór do warunków pogodowych. Ale nie zwraca uwagi na siąpiący deszcz. W głowie ma pytania studentów, które zadali pod koniec wykładu. - Nie wiem, cholera, czy dobrze odpowiedziałem - tłumaczy.

Profesorem w tak młodym wieku został dzięki studiom w prestiżowej Sir John Moores Polytechnic w Liverpoolu. Do Anglii pojechał za własne pieniądze. Rodzice są zamożni i pewnie stać by ich było na sponsorowanie synowi drogich studiów. Ale Allan zarzeka się, że zapłacił za nie sam, biorąc pożyczkę z banku. - Zresztą szybko dostałem stypendium.

Był tak dobrym studentem, że gdy na ostatnim roku jeden z profesorów miał wypadek i nie mógł prowadzić zajęć, Allan go zastąpił. Pracy po studiach szukał niedługo, zabijało się o niego kilka prestiżowych uczelni. Pace University widać najskuteczniej. Zarabia tyle, że starcza na opłacenie apartamentu w Chinatown i na podróże. W kolejną - nie licząc tej służbowej, do Chin, na międzynarodową konferencję - wybiera się w styczniu: do Portugalii, żeby spotkać się ze swoją przyjaciółką z Liverpoolu i spędzić z nią 28. urodziny.

Jest samotny z wyboru. Miał do niedawna fajną dziewczynę, ze Zjednoczonych Emiratów, z pochodzenia Irankę. Ale, jak mówi, strasznie się na niej sparzył, bo szybko chciała wychodzić za mąż. Teraz cieszy się życiem singla, co - według niego - przysparza intensywnych wrażeń i jest bardziej ekonomiczne. Nie zastanawia się długo nad odpowiedzią na pytanie o marzenia Amerykanina przed trzydziestką. - Przede wszystkim forsa. Co w tym dziwnego? Chodzi o to, żeby były pieniądze. No i jakiś fun. No jasne, że pasja jest potrzebna, ale do czego mi pasja, jeśli nie mam forsy? Tak zresztą myśli większość znajomych. Rodzina? Oni akurat teraz wszyscy się żenią, ale nie nazwałbym tego zakładaniem rodziny. To bardziej przypomina kontrakt.

Był w Anglii, zwiedził  Europę. Czym różnią się młodzi Europejczycy od młodych Amerykanów? - Potrafią patrzeć na świat szerzej. Nam tego brakuje. Nie rozmawiamy o świecie, bo on nas nie interesuje. Ja to robię zawodowo. Zauważam różne rzeczy, np. że Chiny lecą w dół, bo owszem produkują na potęgę, ale nie tworzą nowych technologii. Zauważam, że przyszłość leży na Bliskim Wschodzie, bo tam są złoża ropy, a za nimi zawsze będą iść inwestycje. Oprócz studentów nie mam tu z kim o tym pogadać.

Pole widzenia

40-letni Tom Kerr jest pracownikiem Miejskiego Wydziału Parków w Nowym Jorku, ale pochodzi z Kalifornii. Jest poetą - i tak lubi o sobie mówić. Zaznacza także, że czasem jest dziennikarzem. Pracował jako reporter w niezależnej prasie kalifornijskiej. Wcześniej, służąc w marynarce, zwiedził cały świat. - Tak naprawdę poznaję siebie w konfrontacji z innymi kulturami. Potrzebuję podróży jak powietrza - mówi.

W sobotę, 11 listopada, ożenił się. Jego wybranką jest Toni Ann Seddio, nauczycielka z Brooklynu. Urządzają sobie właśnie mieszkanie w brooklyńskiej dzielnicy Red Hook.

Czy życie statystycznego Amerykanina zmieni się po tych wyborach?

- Nie ma czegoś takiego jak statystyczny Amerykanin - wzrusza ramionami Tom. - Mogę mówić tylko za siebie. Przetasowania polityczne nie mają dla mnie znaczenia. Chciałbym, żeby ten kraj potrafił spojrzeć nieco wokół, żeby rozszerzył pole widzenia. Ale czy tak będzie? Nie jestem w stanie sobie na razie tego wyobrazić.

MAREK OSIECIMSKI jest dziennikarzem nowojorskiego "Nowego Dziennika".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2006