Życie to podwórko

Przestrzeń do nas mówi, zwłaszcza ta polska. Mówią mury, murki i murale. Bohomazy, bazgroły i billboardy.

02.08.2021

Czyta się kilka minut

Napisy pod wiaduktem w okolicy Żywca. Czerwiec 2018 r. / Krzysztof Story
Napisy pod wiaduktem w okolicy Żywca. Czerwiec 2018 r. / Krzysztof Story

Wychodziłem z tunelu pod peronami na dworcu Warszawa Wschodnia. Przywitał mnie napis na murze, chyba najbardziej znany w kraju: „Z perspektywy Drogi Mlecznej wszyscy jesteśmy ze wsi”. Przypomniałem sobie każdy z powrotów do rodzinnego Wrocławia, który od zawsze wita się ze mną sentencją dużo prostszą – neonowym „Dobry wieczór we Wrocławiu” naprzeciw dworca.

Niezmienność takiego powitania wydaje mi się istotna szalenie. Nawet, gdy na początku XXI wieku wrocławskie „Dobry wieczór” zgasło ze starości i zapadło w prawie 10-letnią drzemkę, to przecież było, jako jeden z tych komunikatów, które wrastają w przestrzeń tak mocno, że ciężko sobie wyobrazić ewentualną pustkę. Ot, jak choćby wszechobecne tabliczki „Pies zły, a gospodarz jeszcze gorszy”. Czego innego byśmy się bali na podmiejskich osiedlach, gdyby nie te tabliczki?

Od lat zatem kolekcjonuję największe dokonania polskiej myśli ulicznej. Fotografuję napisy na murach, ścianach i w publicznych toaletach. Najtańszy czarny spray w markecie budowlanym kosztuje 20,98 zł, graffiti jest więc medium egalitarnym.

Wandal z polotem

Egalitarność ma jednak swoją cenę. Podstawową i najczęstszą formą malowideł naściennych są tagi, czyli grafficiarski odpowiednik autografu. Mówią: „tu byłem”, „ja tu rządzę” albo „to mój teren” i niestety niewiele więcej. Istotne są tylko dla autora i jego ewentualnych konkurentów. Choć i w takim obsikiwaniu terenu kryje się potrzeba zaistnienia, z której przecież wyrosła cała kultura graffiti (kolebką były robotnicze dzielnice Wielkiej Brytanii, gdzie puszka sprayu była często jedyną dostępną sprawczością). Jeśli tagi uznamy za poziom indywidualny, to poziomem plemiennym będą napisy tworzone przez kiboli. To najmniej ciekawe, najbardziej irytujące i bezsensownie wulgarne słowa, jakie czytamy w życiu.

Ale na swoich ścianach Polska wypisuje też lęki, nadzieje i poczucie humoru. A nawet miłość. Tę lubię najbardziej. Kiedyś we wrocławskiej bramie tuż przy rynku natknąłem się na trzy piękne wyznania obok siebie. Pierwsze: „Gdyby nie było książek, czytałbym ci z oczu”. Drugie: „Pierdol orgazm, osiągniemy nir­vanę”. I ostatnie: „Chciałbym mieszkać w twoim portfelu i machać ci ze zdjęcia, kiedy płacisz za benzynę”. Mury wyznają miłość, ale też jej poszukują („Klusia szuka męża” na gzymsie w Częstochowie, wraz z numerem telefonu), doradzają („Bez dotykania pleców nie ma miłości”) i o niej marzą („Chciałbym z tobą kulać kluski śląskie”). Najgorzej ogląda się miłości niespełnione: „A mogłaś stracić dla mnie głowę” na ścianie w Oławie. Smutek przebija nawet z charakteru pisma.

Ulicznych refleksji zresztą nie brakuje. „Wolność zaczyna się tam, gdzie kończy się strach” – obwieszcza filar wiaduktu na obrzeżach Żywca, „Bądź uważny, dąż do szczęścia” – doradza mur na krakowskim Kazimierzu. Przestrzeń w ogóle nie poddaje się konwencji, zgodnie z którą graffiti to wyłącznie bunt, krzyk, rewolucja. „Rozważnie ćwicz nieboskłony” – odpowiada na krakowskiej klatce schodowej i dodaje: „pierdol system, lecz rób to stylowo” (lokalizacja nieznana). Może i rewolucja, ale w garniturze.

Wspomniany Kazimierz jest dobrym miejscem poszukiwań. To tam co jakiś czas mijam dziewczynkę ze słuchawkami i cytatem z Nietzschego: „A ci, którzy tańczyli, zostali uznani za szalonych przez tych, którzy nie słyszeli muzyki” oraz przyklejone wprost do kamienicy lustro z podpisem „To ty jesteś sztuką”. Rozpoznaję już niektóre style pisma, m.in. zwykłego wandala o pseudonimie Sicoer oraz wandala z polotem, czyli Le.Raton – twórcę sentencji takich jak „Jesteśmy żebrakami, szukamy miłości na Tinderze” lub „Chcę zasnąć w spokoju o własną przyszłość”.

Zimna patelnia

Dla mnie są bezimienni, czasem tylko znam ich pseudonimy. Zawsze próbuję ich i ich historie sobie wyobrazić. „Im mniejsze światła międzyliterowe, tym większym cieniem okryte blizny” – cierpiący na bezsenność grafik. „Polisze! Poliszki! Buldożer to wszystko wyrówno” – budowlaniec zakochany w międzywojennej poezji futurystów. „Zjedz się” na murze w Ostrowie Wlkp. – tu już wyobraźnia podsuwa mi jedynie postać leniwego kanibala.

Czasem jednak nie trzeba dopisywać historii. Sens wielu napisów jest klarowny i głęboki. Zaskakująco często trzeźwo komentują rzeczywistość, wskazują problemy, są narzędziem walki politycznej. Nie ma powodu, by wstydzić się dużych słów, bo taką rolę graffiti spełniało od zawsze. Symbole wielu ruchów oporu (m.in. Polskę Walczącą) projektowano z myślą o tym, by dały się szybko i łatwo namalować na ścianie. To samo dotyczy zresztą błyskawicy Strajku Kobiet.

Napisy na ścianach po II wojnie światowej często przekazywały ważne informacje: że ktoś przeżył i że mieszka teraz na Targowej albo Puławskiej. W czasach PRL-u były jednym z ostanich bastionów wolności słowa. Można tu zresztą dostrzec niepokojące analogie. W grudniu 1981 r. pod poznańskim wiaduktem pojawił się napis „Partyjny bełkot to nie informacja”. 40 lat później został odtworzony w tym samym miejscu.

Tu odbija się rzeczywistość bez filtra i upiększeń. Na wylocie wentylacyjnym parkingu podziemnego we Wrocławiu ktoś napisał: „Pokój do wynajęcia” (poza Słowacją mamy najmniej mieszkań per capita w całej Unii). W Bygdoszczy, na pełnej pustych witryn i lokali do wynajęcia ulicy Długiej: „Apel do bezdomnych – nie wychodźcie z domu!”. Na osiedlowej tabliczce zakazującej dzieciom gry w piłkę: „To co, kurwa, mamy robić?”.


BANKSY Z DONIECKA

PAWEŁ PIENIĄŻEK: Za odważny street art, którym wyśmiewał separatystów, zapłacił wysoką cenę: więziony przez bezpiekę „Republiki Donieckiej”, szedł już na egzekucję. Przeżył. O swych doświadczeniach Serhij Zacharow opowiada dziś rysunkami.


Odbija się też pandemia. Ulica reaguje na bieżące wydarzenia i to ze wszystkich możliwych perspektyw. Od refleksyjnego: „Już nigdy nie będzie takiego lata”, przez stanowcze „Spisek to nie teoria”, po kategoryczne: „Która fala cię obudzi? Stop segregacji sanitarnej!”.

Najbardziej doceniam te napisy, które nie szukają wrogów, nie stają się politycznym manifestem, nie zadowalają się prostą agresją i czarno-białymi podziałami. Celnie opisać rzeczywistość, mając do dyspozycji jedynie kawałek klatki schodowej albo poniemiecki gzyms, to prawdziwy talent. Przykład: moglibyśmy na tych łamach wydrukować poważny reportaż na temat Włocławka. Opowieść o upadku zakładów przemysłowych, rosnącym bezrobociu, odpływie młodych i złym zarządzaniu miastem. Moglibyśmy nawet pokazać zdjęcie rynku zrewitalizowanego w betonową pustynię, jako ilustrację trudnych losów miasta. Te losy bezimienny artysta w odrapanej bramie zamknął w jednym zdaniu: „Wiesiek chciał zostać naleśnikiem, ale upadł na zimną patelnię”.

Las Vegas

Słowem-kluczem tej opowieści jest kreatywność. Przestrzeń często próbuje ją zdławić rozmaitymi zakazami, groźbami nawet. Na każdym dworcu w Polsce jest tabliczka z napisem „Przejście przez tor. Strzeż się pociągu”, jakby pociąg i jego niecne zamiary mogły na nas czyhać za każdym rogiem. Oczywiście my robimy na przekór. Nic nie robimy sobie z zakazów, na przykład parkowania. Na Świdnickiej we Wrocławiu spod kilkunastu wlepek wystaje napis „Zakaz przyklejania czegokolwiek”. Na klatce przy Sienkiewicza powieszono tabliczkę „Zakaz palenia”. Dwa dni później ktoś dopisał: „czarownic”.

Takie kontrasty, absurdy, małe uśmiechy przestrzeni czynią ją bardziej ludzką. Dlatego nieswojo się czuję, patrząc na kolejny nurt sztuki ulicznej – patriotyczny. Zbyt dużo patosu, nieudolnie namalowanych wilków i agresywnych haseł. Choć i tu znajduję zabawne kontrasty, gdy te wyniosłe dzieła trafiają w miejsca prozaiczne, np. na budkę stróża parkingu całodobowego w Gryfinie.

Podczas festiwalu Land Art, jednego z najciekawszych projektów polskiej sztuki ulicznej, rzeźby, instalacja i murale powstają w małych wsiach i przy drogach nad Bugiem w okolicy Janowa Podlaskiego. Jedną z realizacji jest ogromna drewniana konstrukcja z napisem „Wai­ting for heaven”.

Faktycznie polska przestrzeń czasem wygląda, jakby czekała na zbawienie. Niestety sfera kościelna ostatnio obdarza ją głównie niezliczonymi pomnikami Jana Pawła II, w tym największą, 18-metrową statuą w Częstochowie, stojącą w Parku Miniatur (sic) Sakralnych. Mnie zaś zainteresował plakat reklamujący otwarcie tejże. Na białym tle są czerwone litery różnej wielkości. Największe: „REKORD ­GUINNESSA”. Mniejsze: „Największy Papież na świecie”. I zupełnie malutkie: „Prawdopodobnie”. Pomocy próżno też szukać w drugim wielkim pomniku. Świebodziński Chrystus nie tylko stoi tyłem do drogi ekspresowej i bokiem do miasta, ale też jest otoczony głównie przez czerwone parasole ­Coca-Coli. Chyba że spojrzeć z innej perspektywy – wtedy błogosławi billboard pracowni ortopedycznej.

Ratunkiem może być zatem tylko kreatywność, a tej na szczęście nam nie brakuje. W gminie Ślemień, na granicy Śląska i Małopolski, jest miejscowość Las. Na zielonym znaku drogowym ktoś białymi literami dopisał „Vegas”.

Prosimy nie piszczeć

Wydaje się, że to ważne, choćby dlatego, że codziennie musimy na to patrzeć. Najwięcej o polskiej przestrzeni nauczyłem się dzięki pomysłowi, który nazwałem „Za drzwiami”. Wybrałem wtedy jeden adres – konkretną ulicę i numer domu. Objechałem, głównie rowerem, cały kraj, szukając tego adresu w każdym kolejnym mieście i wsi. Robiłem wywiady, słuchałem i obserwowałem.

Zauważyłem, że ludzie „za drzwiami” nasiąkali tym, co było dookoła nich. Byli nierozerwalni ze swoimi przestrzeniami. Znali billboardy, szyldy, płoty. Imponowały im rewitalizowane deptaki, nowe parki i place zabaw. Wkurzały wyborcze ogłoszenia, oszczane przystanki i ta jedna latarnia, która mruga od pięciu lat. Ton, z jakim wymawiali słowo „podwórko”, zależał od tego, jak wyglądało to przed ich domem.


CZYTAJ TAKŻE

ADRES: POLSKA: Starzy i młodzi, biedni i bogaci, brzydcy albo seksowni. Pochodzą z wielkich miast albo wiosek. Nie wiedzą, ile ich łączy.


Jadąc przez Polskę, przyglądałem się naszej przestrzeni. Próbowałem wycisnąć z niej jakąś esencję. Niestety muszę przyznać, że wynaleźliśmy formę wandalizmu gorszą od graffiti – billboard.

Zakopianka – droga krajowa numer 7 na południe od Krakowa. Ze wszystkich stron obrosła ją przedsiębiorczość. Bill­boardy, fabryczne budy, góralskie karczmy i zajazdy. Mac, BP, oscypek. Ostatnio pojawiły się reklamy chirurgii plastycznej. Nowa twarz, nowe piersi, fabryka mebli. Przed Nowym Targiem widać Tatry, o ile nie zasłania ich ani smog, ani biust, ani reklama kotłów grzewczych. Nawet Stasiuk o tym pisał: „Stopień wizualnego obesrania poboczy drogi nr 47 przywodzi na myśl zaplanowaną, celową i precyzyjnie odbytą zbrodnię na pejzażu, mord na cudzie świata, który nam podarowano”.

Tak jest zresztą wszędzie. Chełm: zdjęcie z ulicy Lwowskiej, w jednym kadrze mieści się 26 szyldów i reklam. Opole, billboard: blondyna w obcisłych szortach i z dekoltem siedzi na kostce brukowej, którą reklamuje, kompletnie ją zasłaniając. Zgierz, ściana billboardów. Fitness, squash, piły spalinowe. Dentysta, wyroby hutnicze, „nie bądź łoś, kup OC”. Nazwy firm kończą się na -ex albo na -pol. Marcopol, Kołdrex, Gniotpol. Jednak nie, Gniotpol wisi przy autostradzie A4, tu jest Belpol. Niewiele lepiej. Zresztą nic nie jest w stanie konkurować z fabryką bielizny Sutex (reformy damskie za 14 złotych). Tak. Przy Suteksie nawet Kołdrexpol musi zaakceptować porażkę. Jest jeszcze Włocławek.

Przeglądam zdjęcia i widzę, z czego składa się polskie przydroże, polska przestrzeń, my sami. Na jednym słupie w Częstochowie wiszą cztery drogowskazy. Każdy jest innego rozmiaru i jest inaczej wyrównany. Koszmar grafika. Klik, następne zdjęcie. Słupsk: dworzec autobusowy, na połatanym asfalcie parkują stare rzęchy. Z tyłu znajduje się hotel, więc zza brudnego jelcza wystaje pełen zawijasów napis „Pensione Antonio”. Klik. Kraków: sklep, stoisko z prasą. Biała kartka: „Prosimy o nieczytanie gazet”. Pod spodem ktoś markerem dopisał: „w sklepie”. Klik. Międzyzdroje: na trawniku przy deptaku przycupnął wielki paw upleciony z wikliny. Obok pokaźna żółta tabliczka z napisem: „PAW TOLEK. Obiekt monitorowany”. Nawet dziób ptaka ma mniej intensywny kolor od tabliczki. Klik. Zamość. Na rozpadającym się baraku ktoś zieloną farbą maznął reklamę swojego zakładu. Ostatnia sylaba zmieściła się dopiero na drzwiach, więc wyszło: „Blacharsko lakierniczy konserwa”. Klik. Bydgoszcz, w muzealnym sklepiku po 5 złotych sprzedają piszczące gumowe kaczki. Nad kaczkami tabliczka: „Prosimy nie piszczeć”.

Tak było wszędzie. Przez 7 tysięcy kilometrów podróży przez Polskę oczy odpoczywają rzadko. Polska ciągle czymś atakuje. Zjednoczone Emiraty Ogłoszeniowe. Jak nie bar Agusia, to lody Marsjano. Jak nie parasole powieszone nad ulicą, to reklama nagrobków. Albo dworcowe budy, gdzie z jednej strony kupisz kwiaty, z drugiej knyszę. Siłownia Colosseum, fryzjer Ela, frytki Gucio.

Karłowate piękno

Na murze ktoś napisał: „Życie to podwórko”. Mimo wszystkich niedociągnięć, absurdów i ogólnej chropowatości polubiłem polskie podwórko. Wymagało to odrobinę samozaparcia oraz uwspólnienia znaczeń słów „brzydkie” i „ciekawe”. Lubię je za bezpretensjonalność, za dystans. Za to, że nie będąc żadnym Las Vegas, umiemy je zrobić ze sprayu w gminie Ślemień. Za to, że z drugiej strony tej miejscowości był napis „Las Palmas”, a poinformowano mnie jeszcze o edycji sezonowej, czyli „Las Christmas”. Lubię Polskę za to, że to niejedyny taki przypadek. Są jeszcze: Ryki (z dopiskiem „Martin”), Dys („is Sparta”) oraz Pólko (z prefiksem „Aca”).

Takie piękno na przekór wszystkiego po raz pierwszy znalazłem w Bieszczadach, idąc do wychodka. Pamiętam, że był to wychodek na wskroś bieszczadzki. Zbity z drewna, dach kryty blachą, niebieska farba odłazi tu i ówdzie. Tylko że miał troje drzwi zamiast jednych. Każde w innym kolorze – cudnie to wyglądało. Wszedłem w pierwsze, opatrzone napisem „Męski”. Drugie drzwi: „Damski”. Na trzecich ktoś przybił cienką deszczułkę z napisem „Teleporter”.©℗

Oficyna wydawnicza Kontynenty opublikowała właśnie książkę będącą owocem projektu reporterskiego, o którym autor wspomina w tekście. Nosi tytuł „STĄD. 150 drzwi pod jednym adresem”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2021