Zmierzch wiedzy

Myślę, że my, badacze i wydawcy, pozwoliliśmy bankierom wejść do świątyni. Winniśmy ograniczyć ich działalność, jako że nie możemy wyrzucić ich tak, jak to uczynił Jezus.

29.10.2009

Czyta się kilka minut

W ciągu minionych czterech lat ostrzegałem zarówno uczonych zajmujących się humanistyką, jak i wydawców, aby przygotowali się na przyszłość, kiedy to ci ostatni, a wśród nich i ja, odstąpią od publikowania zbyt wielu książek i zaczną wydawać ich za mało. Ku naszemu zdziwieniu dostrzegamy już, niejednokrotnie poważne, ograniczenia nakładane na publikacje w dziedzinie humanistyki, jakie pojawiły się w Wydawnictwie Uniwersytetu Kalifornijskiego, Uniwersytetu Duke, Uniwersytetu Stanforda oraz wielu innych. Liczba książek publikowana obecnie przez wydawców akademickich jest, historycznie rzecz biorąc, wciąż wysoka. To wszystko jednak ulegnie drastycznej zmianie.

Mamy do czynienia z całkiem wyjątkową sytuacją, tak trudną w interpretacji jak biblijne czasy ostateczne. Zanim sięgniemy dna, winniśmy jednak ustalić, jak dobić do brzegu, i zaplanować, w jaki sposób przedzierać się naprzód.

***

Co dobrego jest w książkach? Czemu służą publikacje? Stoję tu przed wami w błagalnej pozie ze względu na moją niepohamowaną miłość do książek, które kocham niemal jak ludzi. Jestem winny, niezależnie od tego, czy nazwiemy to fetyszyzmem, czy też bałwochwalstwem. Być może znajdujemy się - jak sugerował przed laty Marshall McLuhan - w przededniu odwrotu od czasów, w których książki stanowią centrum ludzkiego rozwoju. Trzeba by zatem najpierw ustalić, co ceniliśmy w nich najbardziej, aby następnie spróbować je ocalić.

W eseju tym usiłuję ponaglić uczonych, by podjęli kroki zmierzające do zachowania i ochrony niezależności swoich działań - do pisania książek i artykułów tak, jak miało to miejsce dawniej - zanim rynek stanie się naszym więzieniem, a wartość książki ulegnie osłabieniu. Wkroczyliśmy w okres nieustannej rewizji. Jak ujął to ostatnio członek naszej Rady Wydawniczej, żaden uniwersytet nie zamierza "utrzymywać jednostek nieopłacalnych [...] tylko dlatego, że wiele dyscyplin uniwersyteckich nie potrafi przyswoić sobie nowych zwyczajów, czy też zrewidować tego, o co im naprawdę chodzi". Odkąd związałem się z rynkiem wydawniczym w późnych latach 70., wszystko zaczęło się walić. Obecnie sztuka polega na tym, by upewnić się, że grunt nie osuwa nam się spod nóg.

Zabieram głos z perspektywy wydawcy non-profit, który znajdując się wewnątrz akademii, nie szuka zysku, lecz usiłuje zachować godność myśli i książki. Zabieram również głos jako badacz. Kiedy przedstawiałem ten esej w formie wykładu, niektórzy wyrażali swój sprzeciw: "Jak możesz krytykować system, skoro Wydawnictwo Uniwersytetu Harvarda ów system tworzy? Przemawiasz w złej wierze". Twierdzę, że na barkach ludzi z "wewnątrz" w pierwszym rzędzie spoczywa obowiązek zabrania głosu. Jako wydawcy nie jesteśmy zwolnieni z odpowiedzialności tylko ze względu na naszą pozycję zawodową.

Wydawcy akademiccy stawiają dziś czoło zagrożeniom ze wszystkich stron - czytelników, podatników, profesorów, studentów, bibliotekarzy, kolegów po fachu. Wśród pracowników administracji, a także wśród niektórych wydawców akademickich - zmuszonych, jak można by sądzić, do spełniania nierozsądnych oczekiwań - pojawił się pomysł skłaniający wydawnictwa uniwersyteckie do przekształcenia się w ośrodki przynoszące zyski i przysparzające wpływów do ogólnego uniwersyteckiego budżetu. Skąd wziął się ten fatalny pomysł? Dysponujemy dokumentami finansowymi rynku wydawniczego na Zachodzie od czasów Gutenberga i całkiem jasne jest, że książki są przedsięwzięciem przynoszącym straty. Gadżety zawsze były, i pozostaną, pewniejszym interesem. A pomysł finansowego wykorzystania wydawnictw uniwersyteckich - najbiedniejszych ze wszystkich istniejących - odpowiada próbie skłonienia myszy kościelnych do tego, by wspomagały wysiłki utrzymania kościoła w dobrym stanie.

***

Myślę, że my, badacze i wydawcy, pozwoliliśmy bankierom wejść do świątyni. Winniśmy ograniczyć ich działalność, jako że nie możemy wyrzucić ich tak, jak to uczynił Jezus. Oczywiście wiele uniwersytetów stanowi, w znacznej części, mechanizm finansowy. Trudno się dziwić. Podobnie rzecz się ma z wieloma naszymi kościołami. Wszelako uczelnie posiadają pieniądze, które muszą być odpowiednio zagospodarowane, tak abyśmy nie zmarnowali naszych talentów. Ale przecież mamy także inne talenty wymagające pielęgnowania - duchowe, nie finansowe. Moim kolejnym zmartwieniem, obok korporacyjnych przemian uniwersytetu, jest przekonanie, że pozwalając, aby świątynia weszła we władanie bankierów, dopuściliśmy także do tego, by ci, którzy chcą pozbawić wartości, a tym samym zdesakralizować nasze poczciwe książki i publikacje, zdominowali pewne obszary, a w najbardziej przerażający sposób humanistykę. Sądzę, że komercjalizacja szkolnictwa wyższego doprowadziła innowacyjność w uniwersyteckich wydziałach humanistycznych do martwego punktu. Kluczowym problemem może okazać się - jak przekonuje Jeremy Gunawardena - kwestia publikacji: leży ona w samym sercu życia akademickiego.

Humaniści studiują książki i artefakty po to, by odnaleźć ślady naszego wspólnego człowieczeństwa. Twierdzę, że istnieje przyczynowy związek między korporacyjnymi zadaniami wzmożonej produktywności a pozbawianiem książek jakiejkolwiek wartości poza wartością liczbową. Humanistyka znajduje się obecnie w kryzysie, ponieważ wiele założeń dotyczących tego, co się liczy - by nie rzec: co się oblicza - działa zdecydowanie na jej szkodę. Kiedy książki przestają być traktowane jako złożone medium i stają się raczej przedmiotami do przeliczenia, to w konsekwencji także inne media, będące przedmiotem zainteresowania humanistyki, tracą swoją wartość. Jeśli humaniści jasno nie zdadzą sobie sprawy z tego, kim są, nikt inny za nich tego nie zrobi.

Dążenie do uczynienia z uniwersytetu mechanizmu okazało się zabójcze dla humanistyki w ostatnich trzech dekadach. Walka z książką na Zachodzie przypomina napaść na posągi Buddy w Bamjanie, w Centralnej Azji, pełen przemocy gest uczyniony w imię rzekomo wyższych wartości. Musimy powrócić do źródeł, pytając najpierw, dlaczego ktoś mówi, pisze czy publikuje. Trzeba, abyśmy znów odnaleźli się w tym, co najważniejsze. Trzeba ośmielić się zadać fundamentalne pytania, ponieważ wiele z tego, co kochamy, znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

tłumaczył z języka angielskiego Tomasz Bilczewski

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 03 (44/2009)