Zimy żal

Stało się. Prorocy od pogody twardo stawiają sprawę: śniegu i mrozu nie będzie. Kolejny pewnik znika.

22.01.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Bardziej od zagadnień doraźnych, związanych z upadkiem zimy - narzekań sadowników, spodziewanych kłopotów z oziminą, dywagacji, czy brak ów jest kolejnym dowodem na słabość polskiej polityki zagranicznej, katastrofalnego bilansu wodnego i stu innych plag, które bez wątpienia dopadną nas za karę - niepokojem napełnia mnie poczucie, że oto wraz z mrozem i śniegiem usuwa się spod naszych nóg trwały fundament. Niezbędny element rzeczywistości, pewny jak wieczna zmarzlina składnik polskiej mitologii.

To przełom potężniejszy niż najbardziej choćby ekscentryczne rewolucje u szczytów władzy. Władza przychodzi i odchodzi, zmieniają się mody, twarze prezenterów i mapy geograficzne, a pory roku zostają.

Okazuje się, że i to nie jest pewne. Coś zgrzyta w kosmosie. Naturalny rytm został zakłócony na dobre.

Co chcielibyśmy ukryć

Łatwo oczywiście podśmiewać się z rozmów o wpływie pogody na stan ducha. Romantyczne pomysły stawiające znak równości pomiędzy Północą i chłodem wyglądają na cokolwiek oczywiste i zleżałe. A jednak, będę się przy tym upierał, nadal istnieje sens w obserwacji kołowrotu rocznych przemian. Więcej: to fascynujące zajęcie. Szczególnie dziś, kiedy mamy sposobność przyglądać się dekadencji zimy. Za niby-zimowymi miesiącami ciągnie się bowiem ogon poważnych znaczeń, zazwyczaj dopadających nas późną jesienią albo na przedwiośniu. Oto bezwstydny czas pory przejściowej, kiedy na wierzch wychodzą niehigieniczne szczegóły, wnętrzności i odpady, wydłuża się w nieskończoność. Mało atrakcyjny okres przełomu podniesiony zostaje do rangi osobnej pory roku.

Czas wiatru, szarówki. Święta w deszczu i w deszczu sylwester. Ciepły wiatr w styczniu. Malaryczne powietrze. Naloty dywanowe huraganów. Brak mroźnego powietrza w płucach, bezpłatnej krioterapii fundowanej nam przez naturę. Zamiast niej - szare powietrze.

Wszystko, co chcielibyśmy ukryć - pokaleczony bezładem i chaosem pejzaż, wstydliwe zakamarki pomiędzy garażami, poznaczone bateriami pustych butelek, złogi podmiejskiego brudu, śmietniska, kopce gruzu, sterty psich odchodów na trawie i chodnikach, porażki architektów i rozszabrowane do kości ruiny dawnego systemu - wszystko, co nie bardzo nam pasuje, od czego dawał wytchnienie litościwie skrywający niedoskonałości śnieg, teraz dolega nieprzerwanie. I każda właściwie jazda przez kraj, który mimo coraz gruntowniejszego nasycenia jaskrawymi kolorami tynków i reklam, poza sezonem nadal pozostaje miejscem zbyt hojnie obdarzonym szarością, zmienia się w podróż przez zabrudzone marginesy społecznej świadomości.

Do tego dochodzi kompletny brak pewności, że świat sunie właściwym torem. Wypłowiały krajobraz, goła jesień rozciągnięta na długie miesiące. Rok podzielony na dwie części, półroczem upałów, półroczem nijakości. Poczucie, że zamiast zimy nastał niedopracowany, chwiejny czas.

Larkin zamiast Frosta

Wraz z zimą odchodzi w niepamięć mit, przyprawiający przez setki lat o drżenie serca wszystkich przybyszów z uprzywilejowanego Południa. Polska jako kraj białych niedźwiedzi, siarczystego mrozu, doświadczona ciężko przez chłód, kraj wymagający, by nie powiedzieć męczeński, zmrożony co roku na długie miesiące, Polska - przedmurze prawdziwej Zimy, miejsce, z którego, jak znaleźć dobry punkt obserwacyjny, widać już wyraźnie mityczną Północ. Stan wojenny wprowadzany przy siarczystym mrozie. Krajobrazy prawie jak z Brodskiego, Venclovy i Madelsztama, kraj pisarzy, którzy zimę potrafią przekuć na pierwszorzędną literaturę - Barańczaka, Woroszylskiego, Iwaszkiewicza, Przybory, Świetlickiego, Suski, Stasiuka, Andermana. Wszystko to, jeśli wierzyć meteorologom, już niedługo stanie się zimno lśniącym brylantem przeszłości, odległym i obcym. Będzie żyło się łatwiej. Bez przemoczonych butów, mrozu w gardle. Normalniej, jak w innych, lepiej ułożonych krajach. Nudniej. Zamiast kraj­obrazu jak z Roberta Frosta:

Wiem, czyj to las: znam właścicieli

Ich dom jest we wsi; gdzieżby mieli

Dojrzeć mnie, gdy spoglądam w mroku

W ich las, po brzegi pełen bieli.

Koń nie wie, czemu go w pół kroku

Wstrzymałem: żadnych zagród wokół;

Las, lód, jeziora - tylko tyle

W ten najciemniejszy wieczór roku.

Dzwonkiem uprzęży koń co chwilę

Pyta, czy aby się nie mylę.

Tylko ten brzęk - i świst zawiei

W sypiącym gęsto białym pyle.

Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei,

Lecz woła trzeźwy świat nadziei

I wiele mil od snu mnie dzieli,

I wiele mil od snu mnie dzieli

("Przystając pod lasem w śnieżny wieczór", tłum. S. Barańczak)

odpowiedniejsze stają się obrazy nasączone szarym duchem Larkina:

A jednak coraz więcej czasu upływa

w milczeniu.

Za oknem wiatr to wznawia, to wstrzymuje

pościg

Za strzępami spłoszonych chmur, w odległym

cieniu

Pod horyzontem czają się dachy osiedli.

("Rozmowa w łóżku", tłum. S. Barańczak)

Zimowy kompres

Tegorocznej klęski można się było oczywiście spodziewać. Dla tych, co znajdują mało nowoczesną przyjemność w studiowaniu zmian tętna krajobrazu i pogody, przejść pomiędzy porami roku, czasu, kiedy, jak pisze poeta, "lato się gryzie z jesienią", kompletna plajta projektu pod nazwą "zima" zaskoczeniem nie jest.

I czuję się jak człowiek w latach, albo mocno doświadczony, jakbym załapał się na końcówkę zimy z prawdziwego zdarzenia. Bo przecież pamiętam dobrze czas, kiedy mróz był pewnikiem, niewiadomą było jedynie jego natężenie. W prywatnym kalendarzu mam nawet wyraźnie oznaczony ten symboliczny moment, od którego zima zaczęła schodzić na psy. To był przełom roku 1984 i 1985. Zamknięto szkoły, stanęły autobusy. Ruch w mieście zamarł. Chodziliśmy po osiedlu wąskimi tunelami wydrążonymi w śniegu, zupełnie jak biedna japońska dziewczynka Osin, której losy wówczas pokazywała w nieskończoność polska telewizja.

A później z roku na rok robiło się coraz cieplej. Zima zaczęła upadać. Sanki coraz częściej zgrzytały o beton. Biegówki poszły w kąt. Lód na jeziorach, które otaczały moje miasto, krzepł coraz niechętniej. Każdej zimy chodziliśmy całą zgrają daleko za miasto, przez bagna, na górę, żeby obserwować postępy lutego, pagórkowaty pejzaż łaciaty od płacht śniegu jak kora brzozy, zupełnie bezśnieżny albo zasypany po czubki poniemieckich dachów.

Potem był jeszcze przełom lat 1996 i 1997, kiedy chwyciło niespodziewanie, a ostatni lód zszedł w połowie maja. Zbieram te szczegóły od dawna, przypominam sobie jak najczęściej jasną stronę zimy i niegdysiejsze śniegi. Nie wiadomo dlaczego, mają one większą siłę niż wspomnienia letnie, jakby na białym lepiej było widać przeszłość. Nie potrafię umiejscowić dokładnie w czasie klęsk suszy i upiornie gorących miesięcy. Mocniej tkwią we mnie krajobrazy bez kantów, wyłagodzone białym snem, lodowate pociągi, zimny wiatr na zbyt szerokich alejach Warszawy, przemykanie z ciepła do ciepła, intymność zadymionych papierosami pokojów, odpoczynek od rzeczywistości, od świata barw, kolorów. Zima jako lekcja specyficznej wrażliwości, kameralnej i o masochistycznym posmaku. Rytualny komunikat telewizyjny "Niespodziewany atak zimy zaskoczył drogowców". Biały kompres dla zmęczonych oczu, mroźny okład, co wychładza i uspokaja. Czas psychicznego oczyszczenia. Zimowe zmęczenie. Nocne miasta wytłumione śniegiem, bezwzględnie ciche, jakby wszystko, co żywe, chroniło się po domach. Te szczegóły, których nie skrył śnieg, mróz wyostrzał jeszcze bardziej - nocne dworce z nastroszonymi kulami zmarzniętych bezdomnych po kątach, brud peronów w Katowicach, opisanych jasnozielonym światłem jarzeniówek. Wszystko na swoim miejscu. Im większy chłód, im większa biel i trudność z przebrnięciem przez zmrożony świat, tym większa później radość z ciepłego domu. A teraz, mówią, koniec z tym. Rozdział zamknięty, topnienie lodowców, efekt cieplarniany, zagrożony los niedźwiedzi polarnych i tak dalej.

Sanki, które moja żona kupiła dziecku na Mikołaja, starodawne, całe z drewna, identyczne jak te, na których przez zmrożone miasta ciągali nas kiedyś rodzice, stoją niepotrzebne w kącie. Pocieszam się tym, że może zasypać nas po szyję przez jedną noc. Co w czasach bez fundamentu jest podobno bardzo możliwe.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2007