Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jezus, widząc Zacheusza – który wspiął się na rosnącą przy drodze wychodzącej z Jerycha w stronę Jerozolimy sykomorę – mówi do niego: „Zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Na koniec zaś podsumowuje całe wydarzenie w słowach: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, skoro i on jest synem Abrahama” (zob. Łk 17, 1-9).
Najpierw o tym, co oznacza owo „muszę!” (grec. deī; łac. oportet me – „trzeba mi!”, „potrzebuję!”). Jezus musi się zatrzymać w domu Zacheusza, bo taką ma najpilniejszą wewnętrzną potrzebę. Nikt i nic „z zewnątrz” Go do tego „nie zmusza”. Nawet sam Zacheusz, który wyszedł na drzewo tylko dlatego, że chciał Go zobaczyć. Ani mu było w głowie jakieś bardziej angażujące spotkanie. A co dopiero zapraszanie Jezusa do domu?! Czy zresztą miał w ogóle prawo do takich pragnień? On – wykluczony, powszechnie uznany za nieczystego. Czy Człowiek, który zmierza do Świątyni, może się go w ogóle dotknąć?
To Jezus „musi” wejść do jego domu. Jeśli ma pozostać wierny sobie, swojej misji i „metodzie” działania.
Ciekawe, ilu z nas przeżywa podobny wewnętrzny przymus? By iść do domu publicznego grzesznika? Gorszyciela. Złodzieja. Zdrajcy. Chciwca. Człowieka bez miłosierdzia. Muszę tam wejść! Nie mogę go ominąć! By pójść do domu kogoś „porządnego”, ogólnie szanowanego, przyzwoitego – bez obawy „zgorszenia”...
Dlaczego Jezus „musi” wejść do domu Zacheusza? Odpowiedź jest w tekście tylko jedna: bo widzi w nim „syna Abrahama”. Jezus pamięta o tym, o czym wszyscy inni zapomnieli – być może zapomniał także sam Zacheusz – a mianowicie, że ten arcyzłodziej jest członkiem Ludu Bożego. Jest – tak jak On – obrzezany. Ósmego dnia. Otrzymał wtedy imię: „Zacheusz”, co znaczy „czysty”! To imię go w dalszym ciągu określa, choć jego życie jest jego całkowitym zaprzeczeniem...
Wybór i wezwanie Boże są nieodwołalne! Nie zmienia ich nawet kolaboracja z okupantem, i to kosztem swoich. Jezus widzi w Zacheuszu kogoś, z kim jest najgłębiej związany – więzami wiary i wspólnej przynależności do starotestamentalnego Kościoła. Widzi w nim ukrytą godność dziecka Bożego – zadaną mu na progu życia. Trzeba ją tylko mu na nowo uświadomić – ożywić to, co w nim jest. Zawsze było.
Szuka tego, który zaginął. Tego, kto był, ale już go nie ma. Kto odszedł. Duchowo – bo fizycznie nie ruszył się nigdy z miejsca, żyje o dzień drogi od Świętego Miasta; przy drodze, którą przechodzą wszyscy zmierzający do Jerozolimy. Tak blisko. I tak daleko. Do Świątyni. Do Ludu Bożego. Do siebie samego.
Skoro jednak jest synem Abrahama – zbawienie „musi” pozostawać dlań realną perspektywą. W Jezusie. W Kościele. Przeze mnie.