Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wydarzenia na Ukrainie przesłoniły te w Wenezueli, gdzie od połowy lutego na ulicach Caracas i innych miast opozycja walczy z policją i zwolennikami prezydenta Nicolása Maduro – następcy i kontynuatora polityki Hugo Cháveza. Po obu stronach zginęło już 10 osób, a prawie 170 zostało rannych.
Mimo pozornych podobieństw oraz prób wrzucania Kijowa i Caracas do jednego worka – jak czynił to m.in. prezydent Barack Obama – różnic jest więcej. W Wenezueli głównym motorem wystąpień nie był opór wobec „dyktatury” – jak opozycja nazywa rząd Maduro – lecz polityczna kalkulacja. Kraj wkraczał właśnie w fazę, którą komentatorzy nazwali „wyborczą flautą”: do końca 2015 r. nie szykowała się żadna kampania wyborcza, zaś prezydent – po wygranej z kwietnia 2013 r. i prawie rocznych przepychankach z reprezentującą głównie interesy klas wyższych opozycją – w końcu, według zwolenników, miał zająć się rządzeniem. Dla opozycji, która od kilkunastu lat regularnie przegrywa kolejne wybory (ostatnio w grudniu – samorządowe), było to „teraz albo nigdy”, by pozostać na powierzchni. Dlatego wezwała swoich zwolenników na ulice.
Inaczej niż na Ukrainie, opozycja nie chce nowych wyborów, tylko „zmiany reżimu”, w czym wspiera ją Waszyngton. Inaczej też niż w 2002 r., gdy odsunięto na chwilę od władzy Hugo Cháveza, celem opozycji nie jest nawet pucz (jak sami przyznają w opublikowanych nagraniach opozycjoniści, „są na to za słabi”) – efektem zajść jest tylko chaos. Oskarżanie prezydenta Maduro o nieudolności – m.in. o nękającą kraj falę przestępczości, niestabilną sytuację gospodarczą, a także brutalną odpowiedź na protesty – to za mało na polityczny program.