Z drugiego planu

Reporterska ścieżka Wojciecha Jagielskiego prowadzi dokładnie w przeciwną stronę niż trasa, którą podąża większość dziennikarzy.

24.09.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Martyna Wójcik z cyklu ilustracji „Ucieczki – wyspy”. ok. 2012 r
/ il. Martyna Wójcik z cyklu ilustracji „Ucieczki – wyspy”. ok. 2012 r

1 Jedną z przyczyn, które sprawiają, że twórczość Wojciecha Jagielskiego ma tak charakterystyczny timbre, jest doświadczenie pracy agencyjnej. Swoją karierę rozpoczął w Polskiej Agencji Prasowej, w drugiej połowie lat 80., jako świeżo upieczony absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UL. To zajęcie, przez wielu dziennikarzy uznawane za niewdzięczne (materiały agencyjne rzadko są podpisywane nazwiskiem autora i służą jako „surowiec” do dalszej pracy redakcyjnej – sam Jagielski wspomina, że pierwszy tekst podpisał imieniem i nazwiskiem po trzech latach pracy), wykształca bardzo przydatne umiejętności zawodowe: zwięzłość, przejrzystość stylu, maksymalne opanowanie, konieczność katorżniczej często pracy faktograficznej, polegającej na sczytywaniu setek komunikatów dziennie. Depesza i komunikat agencyjny nie znają wykrzykników, nawet w cytatach pojawiają się one sporadycznie. Dziennikarz agencyjny musi opanować umiejętność oddzielenia faktów od komentarzy. Musi też przyjąć za żelazną zasadę, że zawsze pozostawać będzie na drugim planie.

Wszystkie te cechy odnajdziemy w książkach Wojciecha Jagielskiego, choć (o czym będzie jeszcze mowa) w różnym natężeniu. „Dobre miejsce do umierania”, „Modlitwa o deszcz”, „Wieże z kamienia”, „Nocni wędrowcy” oraz wydane ostatnio „Wypalanie traw” przynoszą nie tylko znakomity obraz części świata ogarniętych gorączką. Tworzą również spójny i wbrew pozorom bardzo nieoczywisty portret jednego z najwybitniejszych europejskich reporterów ostatnich dekad, ucznia Ryszarda Kapuścińskiego, uważnego obserwatora konfliktów trawiących Afrykę, Azję Środkową i Kaukaz, świadka przełomowych, choć z punktu widzenia europejskiego czytelnika egzotycznych momentów w historii świata, dziennikarza o niebywałym węchu do istotnych wydarzeń, o wielkiej ostrożności i równie wielkim szczęściu, które sprawia, że rozmawiamy o człowieku żywym, a nie nagrobku chętnie odwiedzanym przez adeptów marzących o trudnej sztuce korespondenta wojennego.

Portret to nieoczywisty, bo jeśli prześledzić uważnie książki Jagielskiego, widać wyraźnie, że jego reporterska ścieżka prowadzi dokładnie w przeciwną stronę niż trasa, którą podąża większość dziennikarzy.

2 Na czym owa zmiana wektora polega? Zajrzyjmy do wydanego po raz pierwszy w 1994 r. „Dobrego miejsca do umierania”, zbioru reportaży dokumentujących burzliwy i okrutny początek lat 90. w krajach kaukaskich. Jagielski pisał je po przejściu z PAP-u do „Gazety Wyborczej”, w której miał spędzić ponad 20 lat: „Na lotnisku w Tbilisi czekał na mnie Gogi. Poznaliśmy się kiedyś na Wnukowie i od tego czasu Gruzin był moim przewodnikiem, gospodarzem, tłumaczem i doradcą finansowym. Nawet jeśli nie uprzedzałem go o przyjeździe, to i tak w końcu wpadaliśmy na siebie na poczcie, w hotelu czy na alei Rustaweliego” („Gogi”).

Wydane w tym roku „Wypalanie traw”, reporterska opowieść o miasteczku Ventersdorp, położonym przy granicy RPA z Botswaną, rozległa i niespieszna, opisująca koniec świata apartheidu i nieuniknioną gorycz, jaka nadchodzi po rewolucji, rozpoczyna się zupełnie inaczej: „Blade jesienne słońce wstało nad miasteczkiem i otaczającym je stepem. Zaczynała się Wielka Sobota, czas smutku i niepewności. Dymy z wypalanych traw, od tygodnia zasnuwające widnokrąg, przez noc podeszły bliżej. Pędzone wschodnim wiatrem podpełzły spod farm przez rzekę Czystą aż pod miasto. Budziły niepokój, myśli o karze i skrusze, nieznanym jeszcze rozrachunku”.

To nie może być przypadek. Na początku swojej reporterskiej kariery w książkach Jagielskiego jest dużo Jagielskiego, jakby autor odreagowywał kilkuletni okres terminowania w bezimiennym fachu agencyjnym. „Mówiłem”, „pytałem”, „wracałem”, „siedziałem w hotelowym pokoju”, „byłem prawie u celu”. W „Nocnych wędrowcach” narratora jest niewiele, w „Wypalaniu traw” pojawia się po raz pierwszy na 30. stronie, a swoją obecność już do końca dawkuje niezwykle oszczędnie, pojawiając się jedynie tam, gdzie to niezbędne.

3 Dlaczego czepiam się tak na pozór mało istotnych szczegółów jak forma fleksyjna czasownika czy ustawienie narratora? Ano dlatego, że mają one charakter kardynalny dla rozważań nie tylko o pisarstwie Wojciecha Jagielskiego, ale o kondycji całego zawodu dziennikarskiego.

Tylko ten symboliczny szczegół pokazuje, jak osobną jest postacią. Przeważająca większość czołowych polskich reporterów bardzo mocno podkreśla swoją obecność w tekście, są i tacy, którzy mogliby za Gombrowiczem powiedzieć: „ja, ja, ja”. Dziennikarz coraz częściej wychodzi przed opisywaną osobę, przytłaczając ją wręcz swoją osobowością. Anglosaskie standardy, uznane za niewystarczające do opisu coraz bardziej skomplikowanego świata, już przez Ryszarda Kapuścińskiego zostały zamknięte w szufladce pt. „Anachronizm”. Niesłusznie – zdaje się mówić Jagielski.

Kwestia „ja” jest również dlatego symboliczna, że kryją się za nią głębsze, czasem nieuświadomione motywacje. Najoczywistsza z nich to przekonanie, że twór zwany światem obiektywnym nie istnieje, ponieważ każda próba opisu z zasady subiektywizuje. To zaś otwiera nieskończoną i, przyznajmy, kuszącą dla dziennikarza przestrzeń spekulacji. Spekulacja pozwala popuścić wodze fantazji, urwać się z kotwicy suchych, nużących faktów, których lektura znudzi czytelnika już po kilku stronach. Jest też niewątpliwie sprzymierzeńcem reportażu literackiego. Spekulacja bywa jednak niesłychanie ryzykowna. Podobnie jak wchodząc w kontakt z handlarzem walutą musimy się liczyć z tym, że zamiast banknotów otrzymamy zwitek pociętych papierów, tak spekulacja reporterska może złożyć na ołtarzu literackości to, co w reportażu najistotniejsze: wiarygodność. „Rolą dziennikarstwa jest opisywanie otaczającego nas świata, przynoszenie informacji” – tłumaczy Wojciech Jagielski w rozmowie z Agnieszką Wójcińską. „A jeśli reporter pisze, że mogło się zdarzyć coś, to cóż to jest za informacja? Jeśli dotyczy przeszłości, musi to wyraźnie zaznaczyć. Ale jeżeli pisze: »widzę, jak Imam Szamil wstaje z łoża i woła swego najstarszego syna«, to już jest kłamstwo. W dziennikarstwie to zupełnie niedopuszczalne. To nie jest kwestia, jak bardzo zejdziemy ze ścieżki, która wyznacza kanony dziennikarskie – na metr, bo uznamy: fajna forma, to takie ciekawe, czy znacznie dalej. To kwestia samego zejścia”.

Mamy więc do czynienia z reporterem, który konsekwentnie realizuje następujący plan: z jednej strony wycofuje się z pisanych przez siebie tekstów na coraz odleglejsze tło, z drugiej jest przekonany, że reportaż powinien poprzestać na funkcji pośrednika, podając czyste fakty, bez „podkręcania”, gdybania, interwencyjności czy zaangażowania po którejkolwiek ze stron.

4 Nawet jeżeli tak ortodoksyjny zamysł jest możliwy do zrealizowania, to wiąże się z nim realne ryzyko... nudy. Spróbujmy wyobrazić sobie reportaż bez krztyny spekulacji, oparty wyłącznie na wypranych z emocji faktach, bez narratora z krwi i kości. Taki tekst, bez choćby próby zaglądnięcia do wnętrz opisywanych bohaterów i wyjaśnienia mechanizmów psychologicznych, które nimi kierują, byłby suchy jak krajobrazy wokół Ventersdorpu, w którym rozgrywa się „Wypalanie traw”. Reporter nigdy nie będzie miał pewności, co się kryje w głowach nieletnich partyzantów z Ugandy. Nie będzie mógł z pełnym przekonaniem zrekonstruować toku myśli czarnego mężczyzny, który morduje Terre’Blanche’a – swego czasu przywódcę białych bojówek w RPA.

Jagielski zdaje sobie sprawę z tego ryzyka, nie daje się też sprowadzić do roli kopisty, próbującego jedynie odtworzyć jak najwierniej to, co widoczne. Do wnętrz swoich bohaterów wkrada się bardzo ostrożnie, na chwilę, ale jednak – bez tego procederu obraz byłby dwuwymiarowy i absolutnie pozbawiony głębi. Im starszy, z tym większą maestrią to czyni, jak w opisie jednego z bohaterów „Wypalania traw”, który kursuje między swoją rodzinną miejscowością a Johannesburgiem: „Czuł, że wiedzie dwa odrębne życia. Takie wrażenie równoległości życia i przechodzenia z jednego w drugie odnosi się czasem podczas wypraw do dalekich krajów, w światy tak odmienne od własnego istnienia, że przebywanie w nich wydaje się innym wcieleniem w wędrówce dusz. Kończy ją dzień powrotu, gdy wraca się do starej roli, a ta podróżna, porzucona postać zastyga do dnia, w którym znów zostanie ożywiona”.

Nie dość tego: są historie, przed którymi sam Jagielski staje bezradny, w poczuciu, że klasyczna forma reportażu jest nieadekwatna. Właśnie stąd bierze się hybrydowa konstrukcja „Nocnych wędrowców”, świetnej opowieści o koszmarze wojny domowej w Ugandzie i o zaplątanych w nią dzieciach, wcielających się w rolę okrutnych partyzantów. Autor w wywiadach chętnie posługuje się oksymoronicznym sformułowaniem „powieść faktu”. Otrzymujemy książkę, którą spokojnie można zaliczyć do gatunku zmąconego. Oto reportaż, w którym pojawiają się postaci prawdziwe, pierwszoosobowy narrator dojrzewa przez ponad 300 stron do tego, by zobaczyć ducha, a jego rozmówcami, jak lojalnie uprzedza, są również Nora, Samuel i Jackson, „stworzeni z kilku postaci”. Jagielski wielokrotnie opowiadał, że podczas pracy nad książką musiał rozstrzygnąć następujący dylemat: albo rezygnuje z wypowiedzi większości spośród kilkunastu małych partyzantów (takiego zagęszczenia bohaterów nie zniósłby najwytrwalszy czytelnik), albo też kondensuje w kilku postaciach wszystko, co miała do powiedzenia cała grupa. Autor wybrał zabieg salomonowy: postaci zagęścił, ale poinformował o tym w krótkim wstępie, co wcale nie musiało być zabiegiem oczywistym. W ten sposób jednocześnie uciekł od zbyt sztywnych jak na materię książki ram, i zachował uczciwość wobec czytelnika.

5 Zostańmy jeszcze na chwilę przy „Nocnych wędrowcach”. Książka jest nie tylko wstrząsającą opowieścią o szaleństwie, które rozprzestrzenia się jak zaraza, ale też bardzo istotnym tekstem autotematycznym, pokazującym kwestię odpowiedzialności reportera za opisywanych przez siebie bohaterów. Równie bolesną wiwisekcję zawodu przeprowadzili w ostatnich latach jedynie Arturo Pérez-Reverte w „Terytorium Komanczów” i w „Kapuściński non-fiction” Artur Domosławski. Narrator wchodzi w bliskie relacje z Samuelem, jednym z dzieci-partyzantów, przywracanych do normalnego życia w specjalnym ośrodku, i z Norą, jego opiekunką. Przyjaźń z dziewczyną nabiera coraz większej intensywności, gdzieś w tle błąka się nadzieja, że biały reporter adoptuje chłopaka i zabierze go ze sobą. Co pozostaje? Wyjazd, a wcześniej rytualne zdanie „Zadzwonię z Kampali”, w które nie wierzy żadna ze stron. Mówiąc wprost: ucieczka.

O swoim pobycie w Ugandzie Jagielski mówi: „Zazwyczaj nie mam problemu z rozdzieleniem swojej prywatności i roli dziennikarza. Tam chowałem się za tę rolę, bo oczekiwania wobec mnie jako osoby prywatnej były zupełnie inne. Zobaczyłem, jak niewiele potrzeba, by komuś pomóc. Z drugiej strony nie miałem przyzwolenia tych, z którymi żyję, żeby z któregoś wyjazdu wrócić z małym Murzynkiem i powiedzieć: to wasz braciszek. Nie miałem prawa skazywać mojej rodziny na takie trzęsienie ziemi tylko dlatego, że zdecydowałem się wykonywać taki a nie inny zawód. Dlatego wkroczyłem w coś, a potem wyszedłem z tego tak, jak robią dziennikarze. To jest wpisane w egoizm i arogancję tego zawodu. Ważna jest moja opowieść, a nie to, co stanie się z bohaterem”.

Reporter zdrajcą? Rzadko który dziennikarz zdobywa się na tak dosadne sformułowanie na temat etycznej dwuznaczności tego zawodu. Pytanie tylko, czy jest ono prawdziwe. Sam Jagielski do dzisiaj pomaga rodzinom poznanym w Czeczenii. Aktywność Anny Bikont, która przez lata opiekowała się dwojgiem bohaterów poznanych w trakcie pracy nad „My z Jedwabnego”, pokazuje, że reporter ma możliwość bardzo głębokiego zaangażowania się w temat. Odpowiedź na pytanie, co by się stało, gdyby reporter chciał wchodzić w głębokie i trwałe relacje ze wszystkimi potrzebującymi tego bohaterami tekstów, wydaje się jednak oczywista: praca tak pojmowana prowadzi do szaleństwa lub w najlepszym razie do szybkiego wypalenia zawodowego. A Jagielski niewątpliwie nie chce dla pracy poświęcić wszystkiego.

Przykład Bikont pokazuje też jeszcze inną fundamentalną różnicę, która dzieli oboje reporterów: Jagielski nie daje sobie prawa do ferowania wyroków nawet w sprawach absolutnie jednoznacznych. Z mordercami rozmawia spokojnie i na pozór bez emocji, zostawiając wyrok czytelnikowi. Bikont inaczej: uważa, że dziennikarz ma obowiązek opowiadania się po stronie ofiar i wydawania wyroków. Jagielski przyznaje jednak, że wybór sfery zainteresowań dziennikarskich ułatwia mu pracę. Zdecydowanie trudniej pisze się o sprawach bliskich, lokalnych, ze świadomością odpowiedzialności za bohaterów. „Jestem odważny, pisząc korespondencje z wojen, a brakuje mi odwagi, a może pychy, żeby to samo napisać o sąsiadach” – powiedział w wywiadzie dla „Zwierciadła”. A w „Nocnych wędrowcach” pisze pesymistycznie, zmieniając dziennikarza w figurę postawioną przed wyborem tragicznym: „W starym sporze o naturę dziennikarskiego fachu jedna szkoła głosi, że naszą rolą jest świat opisywać, inna – że dziennikarz może, a nawet powinien świat zmieniać. Nie wiem, co okazuje się dla dziennikarza boleśniejsze: nieadekwatność wszelkiego opisu do rzeczywistości wojennego koszmaru i ogromu nieszczęścia czy też uświadomienie sobie własnej bezradności – niemożności wpływania na losy świata”.

***

Jagielski, mimo że wybitny i rozpoznawalny, w środowisku dziennikarskim budzi duże emocje, nie przestrzega bowiem niepisanego kodeksu branżowego, który o metodach działania kolegów pozwala mówić dobrze albo wcale. Bezwzględna, szczera krytyka środowiska dziennikarskiego, którą uprawia, tradycyjne i ścisłe określanie reguł fachu, rosnąca irytacja zachowaniami reporterów, brakiem profesjonalizmu oraz rolą mediów w ogóle, a także jednoznaczne formułowanie zadań, jakie jego zdaniem powinien wypełniać dziennikarz, z pewnością nie przysparzają mu popularności, choć jako jedna z najbardziej doświadczonych postaci polskiego dziennikarstwa ma do nich prawo. Nie zostawia suchej nitki na reporterach wojennych, relacjonujących zdarzenia z hotelowych okien. Jest przeciwnikiem nieustannego utrzymywania napięcia, drobnych kłamstewek popełnianych w imię atrakcyjności tematu, zawodników, którzy z bezpiecznej odległości krzyczą: „Właśnie przedarłem się przez linię frontu”, dziennikarzy hotelowych, którzy na wojnę zostają wysłani przede wszystkim po to, by redakcja mogła obwieścić, że w zapalnym punkcie ma swojego korespondenta.

Co trafnie podkreśla autor „Wież z kamienia”, jedną z najbardziej odstręczających cech zawodu dziennikarza jest pycha. Dziennikarz wie lepiej, widzi więcej, dziennikarz ma pogląd, jeździ, jest emisariuszem, pośrednikiem. I niepostrzeżenie miejsce pokory wobec świata zastępuje w nim arogancja, prowadząca często do sytuacji granicznych, w których oskarżany jest o nadinterpretację, wykrzywianie intencji rozmówcy, wkładanie do głowy interlokutora własnych myśli.

Kategoryczne sądy, które Jagielski wypowiada, warto jednak odczytywać szerzej: dziennikarze stali się ofiarami świata, który sami zbudowali, świata błyskawicznych informacji, drapieżnej pogoni za nowością, wielkiego wyścigu, świata, w którym natłok wrażeń jest tak potężny, że brakuje czasu na ich porządne przyswojenie. To jeszcze jedno wyraźne powinowactwo z Ryszardem Kapuścińskim (na marginesie dodajmy, że Jagielski nie należy do bezkrytycznych uczniów cesarza reportażu, a tematem na osobny tekst jest wyraźna różnica w sposobie budowania historii reporterskich i odmienne podejście do granic, których reporterowi przekraczać nie wolno).

Kiedyś nazwał siebie „mamutem” twierdząc, że jego wiara w wartość informacji zdobywanych na pierwszej linii frontu, w ogniu wydarzeń, dzięki rozmowom z bezpośrednimi świadkami, a nie szybkim łączom internetowym, jest już pieśnią przeszłości.

Gwiazdorstwo go nie pociąga, opowiada, że najlepiej czuje się rozmawiając z mieszkańcami wsi i małych miast – niezależnie od szerokości geograficznej ma wrażenie, jakby stykał się z tymi samymi problemami, kompleksami i radością co w rodzinnym Kolnie.

Wszystkoizmu unika jak ognia, uznając, że wieloręczność dziennikarzy i związana z tym konieczność swobodnego pływania w zbyt wielu tematach jednocześnie uniemożliwia schodzenie w głąb.

Po 21 latach pracy w „Wyborczej” powrócił do Polskiej Agencji Prasowej, co zdaje się mieć wymiar symboliczny. Uznał, że tylko w agencji będzie miał przestrzeń do spokojnego eksplorowania kilku fragmentów świata, które uznał za wyjątkowo ważne.


Wojciech Jagielski będzie gościem trzeciego dnia Festiwalu. 24 października spotkanie z reporterem poprowadzi Michał Olszewski.


MICHAŁ OLSZEWSKI jest dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego” i pisarzem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (03/2012)