Wypominki 2007

Znani, znani tylko nielicznym, nieznani całkiem. Bohaterowie ważnych opowieści lub rodzinnych wspomnień. Wspominani czasem uroczyście, czasem bardzo prywatnie. Poprosiliśmy naszych Autorów iPrzyjaciół owspomnienia oZmarłych, żeby ułożyć tegoroczne Wypominki.

Ks. Czesław Małysa (1944-2007)

Wujek Ksiądz

Mówiliśmy o nim: Wujek, Wujek Ksiądz, rzadziej Czesiek. Tak naprawdę był stryjkiem mojej żony; poznałem go, kiedy wszedłem do rodziny. Z wyglądu typowy wiejski proboszcz: okrąglutki na buzi i w pasie, łysiejący, a przy tym nieprzesadnie dbający o to, co zje i co na siebie włoży. Ilekroć do nas wpadał, przywoził czekoladki i kawę "z kogutkiem", czasem też jajka lub ser albo religijną prasę. Siadał, jadł wszystko, co podano, i zaczynał rozmowę...

Pochodził z Radziszowa koło Skawiny. Wyrastał w powojennej biedzie, wychowywany przez matkę, bo ojciec zmarł, kiedy Czesiek był jeszcze mały. Po szkole podstawowej wstąpił do niższego seminarium duchownego karmelitów. Nosił już habit i szkaplerz, a jednak święcenia przyjął jako ksiądz diecezjalny, uznawszy, że dzięki temu będzie mógł łatwiej opiekować się owdowiałą mamą.

W maju tego roku minęła 35. rocznica jego święceń. Z kolegami rocznikowymi pojechał do Rzymu modlić się przy grobie Jana Pawła II, w obecności którego złożył przed laty kapłańskie przyrzeczenie posłuszeństwa. Był wikarym w Porębie Żegoty, w Nowej Hucie i na Prądniku Czerwonym w Krakowie, a potem proboszczem w Olszówce, Sieprawiu i - od 1990 r. - w Woźnikach w dekanacie wadowickim. "Tu już zostanę - powiedział kiedyś ze śmiechem. - Co to ja jestem, święty obraz, żeby tak ciągle wędrować?".

Żył parafią: kiedy do nas wpadał, opowiadał o wszystkim, co się tam działo, aż można było odnieść wrażenie, że Woźniki i Zygodowice to część naszej rodziny. Działał w duchu soborowym, miał radę parafialną, z którą podejmował najważniejsze decyzje: o zabezpieczeniu drewnianego kościoła, ogrodzeniu cmentarza, remoncie plebanii. A równocześnie - nie potrafił usiedzieć na miejscu. Stale jeździł, odwiedzał, szczególnie ludzi starszych, chorych, samotnych. Pamiętam, jak odprawiał Mszę przy mojej umierającej teściowej; co chwilę przysiadał na brzegu łóżka i delikatnie się nachylał, żeby mogła usłyszeć wypowiadane słowa.

Zmarł 30 czerwca. Nagle, na zawał serca. Kiedy dzwoniliśmy z tą smutną wiadomością do krewnych i znajomych, reakcja wszędzie była ta sama: "Przecież on dopiero co u nas był! Dwa, trzy dni temu, tydzień...". Cały Wujek! Dla mnie pozostanie znakiem Kościoła, który jest silny wtedy, kiedy jest blisko cierpiących, słabych, osamotnionych. Kiedy jest z ludźmi.

Wojciech Bonowicz

Hannah Nydahl (1946-2007)

Szkło i mleko

Pierwszego dnia kwietnia roku 2007 umarła Hannah Nydahl, nauczycielka buddyjska, osoba, która sprawiła, że Dania na dobre przestała mi się kojarzyć z Szekspirem. Umrzeć w prima aprilis to może nie jest pyszny żart, ale dla chcących go dostrzec, a osłabionych, jest to z pewnością znak, może nawet poręcz, której się można uchwycić.

Hannah była jedną z pierwszych przedstawicielek Zachodu, które uczyły się buddyzmu u ostatnich wielkich mistrzów, a zarazem jedną z bardzo nielicznych, które uzyskały tak wiele, że same mogły nauczać.

Ponieważ była kobietą, a w kwestii kobiecego nauczania buddyzm podziela wiele kulturowych przesądów innych wielkich religii, nigdy nie sięgnęła po należną jej rangę. Wbrew roli, jaką religie wyznaczają kobietom, była jednak osobą bardzo widzialną. Biegle opanowany tybetański w połączeniu z wglądem, jaki dawały lata praktyki, uczyniły ją jedną z najbardziej rozchwytywanych tłumaczek podróżujących lamów. Była też niezwykle piękną kobietą. Hannah nauczała samą swoją obecnością, połączeniem słodyczy z metalem, szkła z mlekiem. Nigdy nie spotkałam osoby, która w podobnym stopniu urzeczywistniłaby to, o co chodzi w buddyzmie.

Od lat 70. wraz z mężem odwiedzała Polskę zapraszana przez Władysława Czapnika, samorodnego jogina, który himalajską grotę pomylił z przedmieściem Krakowa. To właśnie stróżówka na Radzikowskiego w stanie wojennym wydaje mi się dziś najświetniejszym konterfektem Hanny Nydahl.

Buddyzm jest religią cudów, co musi przeszkadzać w umieraniu. Odróżnienie tego, co jest do zrobienia, od tego, czego zrobić już nie można, zabiera tu szczególnie dużo czasu. Mnie szczególnie dużo czasu zabrało zrozumienie, jak umieranie na raka płuc może być źródłem inspiracji, mocy i niekończącego się błogosławieństwa.

Joanna Tokarska-Bakir

Mirosław Nahacz (1984-2007)

Oddychanie

Nie pamiętam dobrze, kiedy pierwszy raz spotkałem się z Mirkiem, ale chyba na targach książki we Wrocławiu. Kilka godzin przed moim wyjazdem do domu poszliśmy na imprezę w głębokich piwnicach jednej ze starych kamienic. W ponurych pomieszczeniach na podłodze leżały materace z polowych łóżek. Ściany oblepione plakatami, kąty wypchane pustymi flaszkami. Wśród kilkunastu osób (same nastolatki) była śliczna brunetka o indiańskiej urodzie. Wtedy zobaczyłem, jak bardzo Mirek podoba się ładnym dziewczynom. Ale on, zamiast podrywać, jak głupi rozmawiał ze mną o "Podróży do kresy nocy" Celine'a.

Dobrze nam się rozmawiało. Jak wtedy w Ustce nad morzem. Zaciągaliśmy się darami przywiezionymi przez Mirka w tym jego nieodłącznym chlebaku. Leżeliśmy na wczesnojesiennej plaży i gadaliśmy o Burroughsie i Pynchonie. Mirek, zamiast wdychać przestrzeń morza, co chwilę zaciągał się papierosem, który, gdy tylko się kończył, natychmiast zastępował kolejnym. Nie oddychał powietrzem. Oddychał spalonym tytoniem. Twierdził, że gdyby nie fajki, udusiłby się.

Dobrze nam się rozmawiało. Raz przegadaliśmy całą noc w Willi Decjusza w Krakowie. O świcie Mirek pojechał w swoją stronę i po kilku minutach zadzwonił do mnie, że muszę kiedyś zobaczyć Błonia w rosie, bo akurat przejeżdża autobusem i widzi, i czuje, że warto żyć, bo tak pięknie.

W jednym z pubów w Gorlicach leciał w telewizorze teledysk Britney Spears i Mirek powiedział, że nie wierzy w istnienie tej babki, skoro nigdy nie zobaczy jej na własne oczy. To lalka wygenerowana komputerowo. Nie ma jej, jest tylko jej obraz (musieliśmy być trochę wcięci). Za to wierzył w istnienie Johnny'ego Casha i miał jego więzienny koncert na laptopie. Casha słuchaliśmy przy wódce w Düsseldorfie, gdy przez trzy dni mieszkaliśmy w Instytucie Polskim. Później w Kolonii złapały nas kanary - Murzyn i Arab. Ni w ząb nie gadali po angielsku. Upieraliśmy się, że nie wiemy, o co chodzi. Dopiero gdy podszedł do nas ich przełożony, który mówił po angielsku, pokazaliśmy paszporty i bilety na samolot. Wcześniej umówiliśmy się z Mirkiem, że nie damy mu ich do ręki. Strasznie go to wkurzyło. Kazał nam iść ze sobą na policję. Posterunek był na dworcu. Tuż przed drzwiami posterunku machnęli na nas ręką. Prawie się spóźniliśmy na samolot, ale jakoś daliśmy radę, choć trzeba było biec i wyprosić u ludzi, by na odprawie puścili nas bez kolejki.

W dniu, kiedy popełnił samobójstwo, byłem akurat w Warszawie. Miałem do Mirka zadzwonić i wyciągnąć go na piwo. Nie zadzwoniłem. Pewnie by i tak nie odebrał.

Daniel Odija

Zdzisław Szpakowski (1927-2007), Andrzej Szmidt (1934-2007)

Więzi

Najpierw zmarł w wieku 80 lat Zdzisław Szpakowski - działacz niepodległościowy i społeczny, historyk, publicysta. Dla nas, ludzi miesięcznika "Więź", pan Zdzisław to przede wszystkim długoletni redaktor, a także wieloletni przewodniczący Sekcji Historycznej warszawskiego KIK-u. W latach 1966-88 kierował działem najnowszej historii Polski. Było to przedsięwzięcie unikatowe w ówczesnej prasie - redagowanie tego działu napotykało często na ostre ingerencje cenzury.

13 grudnia 1981 r. Pan Zdzisław ­- jako redaktor "Więzi" oraz współzałożyciel i wykładowca Towarzystwa Kursów Naukowych - został internowany. Wcześniej też kilkakrotnie go aresztowano.

Zawsze imponowała nam jego wspaniała, precyzyjna pamięć. W KIK-u prowadził regularnie - tak długo, jak tylko było to możliwe - stałe spotkania poświęcone tematyce historycznej. Mówił zajmująco - zawsze z pamięci.

Charakterystyczne, że działalność Pana Zdzisława i jego prelekcje przyciągały ludzi o różnych tradycjach ideowych i przekonaniach politycznych. Prawda historyczna była dla niego tym, wokół czego Polacy powinni się jednoczyć. Nic dziwnego, że na jego pogrzebie można było zobaczyć i Tadeusza Mazowieckiego, i Jana Parysa, i żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, i działaczy ruchu ludowego.

Dwa miesiące później zmarł Andrzej Szmidt - znakomity poeta, autor m.in. niezapomnianego wiersza "Taki pejzaż", rozsławionego przez Ewę Demarczyk. Miał 73 lata.

Był nieprzerwanie w "Więzi" od początku jej istnienia. Opublikował swój wiersz w pierwszym numerze, w lutym 1958 r. Z dumą wspominał, że gdy miesięcznik rozpoczynał działalność, to on przyniósł Tadeuszowi Mazowieckiemu szklaną tabliczkę z napisem "WIĘŹ. Redakcja i administracja".

Do ostatnich dni, nie poddając się ciężkiej chorobie, prowadził "Więziowy" dział poezji. Sam też ciągle pisał, choć wiele razy powtarzał, że już nic nie jest w stanie stworzyć. Nie do zapomnienia jest jego charakterystyczny gest sięgnięcia do kieszeni marynarki, z której wyjmował pomiętą kartkę papieru, mówiąc z szelmowskim uśmiechem: "Napisałem nowy wiersz... ". Po raz ostatni drukowaliśmy jego utwór miesiąc przed śmiercią.

Odszedł po cichu, szeptem. Tak jak żył. Tak jak napisał w jednym ze swoich wierszy: "prawie szeptem odchodzą/ od nas przyjaciele w tę drogę nieprzeniknioną".

Zbigniew Nosowski

Helena Gulanowska (1927-2007)

Anonimowa święta

Odwiedziłem ją w szpitalu, gdy diagnozy były już jednoznaczne i nie pozwalały przypuszczać, że organizm może w nierównej walce z białaczką bronić się więcej niż kilka dni. Wiedziała o tym i próbowała mimo wszystko się uśmiechnąć. Wyszeptała wtedy jeszcze: "Nie boję się. Za kilka dni będę biegać jak sarenka po Belmoncie". Potrzebowałem czasu, by skojarzyć, że ów Belmont to wzgórza jej ukochanego Wilna, które pożegnała jako trzydziestolatka, przybywając w 1958 r. do Polski. W nowych warunkach potrafiła odważnie podejmować wyzwania - najpierw kierując organizacją oddziału ginekologii onkologicznej w Białymstoku, potem robiąc specjalizację na Akademii Medycznej w Lublinie i starając się łączyć miłość do Lublina z miłością do Wilna.

Bezpośredniość i serdeczność czyniły ją powiernikiem wielu ludzkich dramatów, które zawierzały jej pacjentki odnajdujące w niej solidarną, godną zaufania duszę. W krąg osób dzielących troskę zarówno o zdrowie ciała, jak i duszy wprowadzała czasem dyskretnie księdza. Gdy międzynarodowa współpraca natrafiała jeszcze na przeszkody, nawiązywała kontakt z ośrodkami Pro Life i przenosiła ich doświadczenia na teren Polski. Czyniła to skutecznie, dyskretnie, bez rozgłosu.

Pamięć o korzeniach, z których wyrosła, okazywała organizując przez kilkanaście lat wakacyjne warsztaty dla pochodzących z polskich rodzin lekarzy zamieszkałych na terenie b. ZSRR. Przybywali do Lublina zarówno potomkowie tych, których w czasie wojennej zawieruchy zesłano w głąb Azji, jak lekarze z pobliskiego Lwowa, Grodna czy Wilna. Spotykając się z nimi, podziwiałem kulturę, wrażliwość, miłość do tradycji przekazywane w pełnych idealizmu opowieściach rodzinnych. Wakacyjne dni spędzone w Lublinie uważali za spełnienie najpiękniejszych marzeń, a Pani Helena dokonywała cudów, aby nadać barw ich wizycie. Myśląc o jej śmierci, przywołuję w pamięci słowa, które Mickiewicz odnosił do Lelewela, gdy pisał:

Gdziekolwiek się obrócisz,

z każdej wydasz stopy,

żeś znad Niemna, żeś Polak,

mieszkaniec Europy.

Być może cechą współczesnych anonimowych świętych jest właśnie ich nadzwyczajna zwyczajność.

Abp Józef Życiński

Chris Schwarz (1948-2007)

Do Galicji

Nigdy nie nauczył się mówić po polsku, choć bardzo się starał poprawnie wymówić słowa tak trudne jak "cześć" albo "dzień dobry". Czasem usprawiedliwiał się, że znacznie mniejszy opór stawił mu język japoński. Wiedział, co mówi, niegdyś często jeździł do Kraju Kwitnącej Wiśni.

Na krakowskim Kazimierzu był jednak najbardziej u siebie: codziennie przemierzał te same ulice, zamieniając kilka zdań z tymi samymi znajomymi. Z nim pojawiła się tu wysoka, "oksfordzka" angielszczyzna. A także dyskretny, brytyjski humor, budzący podziw filologów. I jakaś naturalna elegancja.

Po przełomie w 1989 r. Chris Schwarz - brytyjski dziennikarz i fotografik, wieloletni współpracownik BBC - zlikwidował sprawy w rodzinnym Brighton i przeniósł się na stałe do Krakowa. Nie chodziło jednak o zwykłe interesy. Nie zainwestował w spekulację nieruchomościami na "wschodzącym rynku wschodnim". Nie skupywał drożejących, podkrakowskich gruntów. Pieniądze włożył... w muzeum.

Powstało w postindustrialnej hali podniesionej z ruiny, przy ulicy Dajwór - niemal naprzeciw resztki murów średniowiecznego, królewskiego Kazimierza i bocznej ściany Starej Synagogi. Fundacji nadał nazwę "Muzeum Galicja". Kto wie, może dedykując je ojcu - lwowskiemu Żydowi?

W muzeum znalazły się fotografie Chrisa - dokumentujące ślady żydowskiego życia w Polsce: ukryte w zaroślach nagrobki, budynki synagog, odrapane fasady budynków. Oraz dowody żydowskiej śmierci - fotografował również Auschwitz-Birkenau.

Jednak Muzeum nie ograniczało się do ekspozycji. Młodzi ludzie przychodzili do "Galicji", by uczyć się hebrajskiego. Albo by dyskutować o "Trudnych pytaniach", książce, w której Polacy zadają pytania Żydom, a Żydzi - Polakom. Przyjeżdżającym do Krakowa Izraelczykom i Żydom amerykańskim Chris długo, cierpliwie i łagodnie tłumaczył Polskę.

Przed rokiem rudy, szczupły mężczyzna zaczął się jakby kurczyć i szarzeć. Przyjaciele wiedzieli, że rak rozwija się bardzo szybko. Na pytanie o samopoczucie, odpowiadał nieodmiennie: "still alive". Z uśmiechem, który sugerował, że to tylko żart. Chris Schwarz zmarł 29 lipca. Kadisz za jego duszę odprawił w Muzeum rabin Michael Schudrich.

Już po śmierci Chrisa do "Galicji" przyszedł list z Yad Vashem. Instytut zezwala, by w hali przy ul. Dajwór stanęła tablica-pomnik z nazwiskami polskich Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Agnieszka Sabor

Tadeusz Sangowski (1943-2005)

Pan od ubezpieczeń

Zmarł nagle i zaskakująco dla wszystkich, którzy go znali - profesor Tadeusz Sangowski, wybitny naukowiec, wychowawca młodych pokoleń, praktyk gospodarczy i kontynuator najlepszych tradycji poznańskiej szkoły ubezpieczeniowej. Przez 40 lat swojego życia zawodowego nieprzerwanie związany z Katedrą Ubezpieczeń Akademii Ekonomicznej w Poznaniu.

Urodził się w 1943 r.  w Hodociszkach na Wileńszczyźnie, po latach szkolnych spędzonych w Elblągu, od początku studiów do końca życia związany z Poznaniem. Naukowo zajmował się przede wszystkim kwestiami ubezpieczeń gospodarczych, w tym trudną i skomplikowaną w rozumieniu prawnym instytucją regresu ubezpieczeniowego. Swoje liczne prace naukowe poświęcił reformie systemu ubezpieczeń gospodarczych w Polsce, a zwłaszcza ich systemu finansowego. Opisywał też ciekawą historię ubezpieczeń gospodarczych w Polsce.

Profesor Sangowski był prawdziwym dydaktykiem. Lubił studentów i oni go lubili. Wypromował około siedmiuset magistrów i dyplomantów oraz ośmiu doktorów. Mówił o nich "młodzież", ale traktował po partnersku, przygotowując z nimi niezliczone konferencje i seminaria. Wysyłał swoją ubezpieczeniową "młodzież" do innych katedr na poszukiwanie wiedzy z innych dziedzin nauki, która mogła mieć wpływ na teorię i praktykę ubezpieczeń.

Współpracował z Ministerstwem Finansów, Państwowym Urzędem Nadzoru Ubezpieczeń, a potem Komisją Nadzoru Ubezpieczeń i Funduszy Emerytalnych jako doradca i konsultant, był ekspertem komisji sejmowej przygotowującej pakiet ustaw ubezpieczeniowych z 2003 r. Rok później został powołany na prezesa Sądu Polubownego przy Rzeczniku Ubezpieczonych.

Nigdy nie zapomniał o dawnych kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Zgromadził pokaźny zbiór poświęconych im publikacji i chętnie dzielił się swoją ogromną wiedzą na ich temat. Zapraszał do Akademii Ekonomicznej w Poznaniu grupy studentów z Ukrainy. Nigdy nie odmawiał współpracy. Nawet ci, którzy znali Go tylko pobieżnie, widzieli od razu jego życzliwość, otwartość, wolę działania i zrobienia czegoś razem. Taki pozostał w naszej pamięci.

Wojciech Cellary

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2007