Wykwit idei i nawóz interesów

Na hucznie zapowiedzianej uczcie demokracji dania zaserwowano w skromnym wyborze i na zimno.

30.03.2010

Czyta się kilka minut

/rys. Marcin Wicha /
/rys. Marcin Wicha /

"Demofilia" jako wsłuchanie się w głos ludu to uboczny skutek konkurencyjnej metody doboru przywództwa - bez tej myśli włoskiego politologa Giovanniego Sartoriego nie sposób zrozumieć, jakim cudem w polskiej polityce pojawiło się coś takiego jak prawybory. Te, które przeprowadziła Platforma Obywatelska, pokazały jednak, jak trudną sztuką jest demokracja wewnątrzpartyjna.

Jeśli tak jest dobrze...

Trudno znaleźć w Polsce kogoś, kto otwarcie zaprzeczy, że demokracja to rzecz pozytywna. Deklaracje w sprawie demokracji wewnątrzpartyjnej są jednak ostrożniejsze. Wynika to z faktu, że znacznie łatwiej ją zepsuć złymi procedurami niż demokrację powszechną. Przez konflikty o władzę kraje rozpadają się znacznie rzadziej niż partie.

Po destrukcyjnych doświadczeniach wewnętrznych wojen z lat 90. w dwóch największych partiach - PO i PiS - panuje "partyjny absolutyzm". Dominuje przekonanie, że "tylko szef z boskiego namaszczenia jest w stanie rozsądzić spory nas, maluczkich - inaczej byśmy sobie skoczyli wszyscy do gardeł". Pod względem ideowo-organizacyjnym partie te są na poziomie, na którym europejskie państwa były na początku XVIII w.

Rezygnacja Donalda Tuska z ubiegania się o prezydenturę oraz wystawienie dwóch kandydatów o podobnym bilansie wad i zalet postawiło Platformę przed nieprzemyślanym wcześniej wyborem. Za sięgnięciem po porzucony, zakurzony już instrument prawyborów przemawiało szereg argumentów, jednak żaden z nich nienadający się do publicznego przytoczenia - wahanie Tuska, pewność Komorowskiego (co do swej przewagi wewnątrz partii), nadzieje Sikorskiego i jego zwolenników (że tą metodą ma się jakieś szanse na rozstrzygnięcie, które członkom kierownictwa do głowy nie przyjdzie) czy wreszcie potrzeba odzyskania inicjatywy w mediach. Oficjalnie można było tylko głosić chwałę demokracji. Jak wiadomo, hipokryzja jest hołdem składanym cnocie przez cynizm.

Nic jednak dziwnego, że po fatalnych próbach przeprowadzenia prawyborów w roku 2001 PO do problemu podchodziła z ewidentną ostrożnością. Ograniczono możliwość zgłaszania kolejnych kandydatów i surowo zakazano atakowania się wzajemnie. Na hucznie zapowiedzianej uczcie demokracji dania zaserwowano w skromnym wyborze i na zimno.

Najlepszym przykładem, jak trudna jest wewnętrzna demokracja, była prawyborcza debata. To, że była drętwa do bólu, nie było przypadkiem. Nie wypada też z niej wyciągnąć wniosku, że marszałek Sejmu i szef MSZ mają zdolności komunikacyjne, które byłyby zawstydzające u dyrektora podstawówki przygotowującego szkolną akademię. Rzecz wynika z kompletnie nowej roli, w jakiej dyskutanci się znaleźli. Międzypartyjne debaty to walki bokserskie, gdzie ciosy na odlew są najchętniej stosowanym zagraniem. Tu musieli próbować powalić przeciwnika bez efektownego rozkwaszenia mu nosa. W tej nowej sytuacji obaj wystąpili spięci. Chwytów w takiej walce, i to nie tych poniżej pasa, polscy politycy będą się musieli jeszcze nauczyć.

Sama debata była jednak ważną przesłanką przy ocenie, czy wynik wyborów był z góry przesądzony. Nawet jeśli Bronisław Komorowski był pewny zwycięstwa, to zupełnie nie dał tego po sobie poznać. Sądząc po zachowaniu zawodników, emocje nie były udawane - może więc i wybór podobnie.

A zwycięzcą jest...

Podstawowym atutem Komorowskiego była słabość konkurenta. Sikorski znalazł się w sytuacji człowieka, który "przestał się dobrze zapowiadać". Nie okazał się czarnym koniem, w jego zachowaniu trudno było dostrzec zmyślny strategiczny plan czy zniewalający osobisty urok. Jednak z drugiej strony, może cieszyć się, "że się również przestał zapowiadać źle". Wszelkie dywagacje, że nieuchronnie zostanie wyautowany z PO, wypada teraz odłożyć na półkę. Trudno sobie wyobrazić wypchnięcie poza partię kogoś, kto może liczyć na poparcie prawie co trzeciego jej członka. W wystąpieniu przy okazji ogłoszenia wyników Tusk udzielił mu potężnego wsparcia, niedwuznacznie sugerując objęcie w przyszłości jakiegoś wyższego stanowiska. On sam zaś zachował się nie tylko wzorcowo względem zwycięzcy, którego jednoznacznie wsparł - pierwsze podziękowania i deklaracje wierności złożył nie Komorowskiemu, lecz Tuskowi.

Tak czy owak, dziś bezapelacyjnym wygranym jest Komorowski, który dzięki prawyborom jest faworytem prezydenckiego wyścigu. Niejednoznaczne jest tylko to, że w decydującej kampanii zapewne powtórzy swoją strategię z prawyborów - żadnych formalnych fajerwerków i żadnych treści wartych dyskutowania. Przewidywalność, by nie powiedzieć: sztampa.

To - przy obecnej sondażowej przewadze PO i jego samego - może okazać się zupełnie wystarczające, jeśli nikt z przeciwników nie podejmie jakiejś porywającej inicjatywy. Gdyby jednak, co nie jest zupełnie nieprawdopodobne, Lech Kaczyński zrezygnował z kandydowania i PiS w wyborach wystawił Zbigniewa Ziobrę, brak dynamiki i umiarkowany entuzjazm zwolenników Komorowskiego może rzucać się w oczy jako słabość.

Premier może czuć satysfakcję. Kandydaci, choć trochę się poszturchali, nie wywołali gorszącej awantury. I, choć wniosek to dość dla Donalda Tuska dwuznaczny, przebieg kampanii pokazał, że nawet ta najbardziej wyróżniająca się dwójka nie stanowi dla niego rzeczywistego zagrożenia. Ich wystąpienia - czy to w debacie, czy na ogłoszeniu wyników - były o klasę słabsze od jego podsumowania. Pod każdym względem - czy to swobody, czy adekwatności strategicznego zamiaru.

W odpowiedzi na wunderwaffe

Politycy opozycji zarzucają prawybo­rom fasadowość. Jednak zarzuty, że coś jest "pijarowską sztuczką", są we współczesnej polityce de facto komplementem - przyznaniem się do własnej bezsiły i braku pomysłu na skuteczną odpowiedź. Jeśli prawybory bez dyskusji o ważnych problemach miały taką siłę przyciągania uwagi, to przecież najlepszą odpowiedzią jest zorganizowanie prawyborów, w których spór będzie się toczył o coś naprawdę ważnego.

Opozycja, namiętnie wytykając PO słabości zastosowanej procedury, odwołuje się z reguły do jej idealnych wyobrażeń. Wyobrażeń, których sama na razie nie wciela w życie w minimalnym choćby stopniu. Naraża się na naturalną w tej sytuacji ripostę - "jeśli wiecie, jak to zrobić lepiej, to zróbcie sami".

Ogólnokrajowe identyfikacje polityczne są w każdym nowoczesnym społeczeństwie, przy wyborach w masowej skali, jednym z kluczowych zasobów politycznych - zasobem niejako zastanym. Wybieranie kandydata takiej partii, to ustalenie reguł dostępu do tego zasobu. W polskich warunkach pokazywanie, że taką decyzję oddaje się w ręce ogółu, jest traktowane jako coś oczywiście pozytywnego, daje satysfakcję i nadzieję na zmianę. Coś, co dziś można odbierać jako "PR-owy pic", jutro może stać się standardem i rewolucją niechcianą przez dziś kontrolujących sytuację.

Bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast były u źródeł sposobem pacyfikacji przez kierownictwo SLD niepokojów partyjnych dołów zawiedzionych mniejszymi niż oczekiwano dostawami rządowych konfitur po zwycięstwie 2001 r. Kto o tym dziś pamięta? Trudno jednak im teraz odmówić roli w przełamywaniu hegemonii partyjnych central. Trudno też sobie wyobrazić, by ktokolwiek otwarcie zakwestionował to obywatelskie uprawnienie i by obywatele dopuścili do rezygnacji z niego.

Wyścig zbrojeń

Medialny sukces prawyborów, wyjątkowo wygodny dla kierownictwa wynik, brak większych wpadek i bezsilnie zaciśnięte zęby opozycji najwyraźniej zachęciły PO do deklaracji o rozszerzeniu procedury na kolejne przypadki. Teraz wiele zależeć będzie od wyniku jesiennych wyborów. Jeśli Komorowski wygra, prawybory jako narzędzie politycznego marketingu najpewniej wejdą na stałe do arsenału naszej demokracji. Czy będziemy świadkami prawyborów już wcześniej - przed wyborami samorządowymi? Nie jest to wykluczone. W wielu miastach już zostały zapowiedziane. Oczywiście nie z czystej miłości do demokracji.

Prawybory mogą być sposobem na obronę przez regionalnych liderów swojej niezależności wobec partyjnej centrali. Jednak wezwanie ogółu członków partii jako sojuszników w takiej rozgrywce może skończyć się tak, jak zwołanie Stanów Generalnych przez króla Ludwika XVI.

Najbardziej frapującą informacją jest jednak niska frekwencja w prawyborach. PO nie ma tu żadnego sensownego wyjaśnienia. Najbardziej prawdopodobne jest, że te milczące 20 tysięcy członków to "martwe dusze" - narzędzia w dotychczasowym kształcie wewnętrznej demokracji. Można się domyśleć, że wielu działaczy "pompowało" swe koła, by zwiększyć własną siłę i mieć więcej delegatów na partyjnych zjazdach. Uświadomienie skali takiego "wyścigu zbrojeń" między działaczami powinno być dla wszystkich liderów partyjnych przestrogą. Jeśli nie dopuści się do realnego głosu członków partii, trzeba się liczyć ze wzrostem znaczenia członków fikcyjnych.

***

Ziarno demokracji wewnątrz­partyjnej trafiło na razie na szczęśliwe okoliczności. Szczególny układ personalny w PO, możliwość narzucenia ograniczeń zabezpieczających przez nieczystą rozgrywką czy wreszcie patronat głównego rozgrywającego, Donalda Tuska - to rzeczy, które dały szansę na zasadniczą zmianę oblicza polskiej polityki. Jednak dalszy rozwój idei obywatelskiego zaangażowania zależy od niego samego. Jeśli rzeczywiście szeregowi członkowie partii zasmakują w tym nowym uprawnieniu, nie tylko nie będzie można go im odebrać, lecz trzeba im będzie go serwować w coraz większej ilości. Wtedy uczta demokracji może stać się naprawdę treściwa i gorąca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2010