Wszystkie imiona Margaret

– Tacy jak ja są tu ciągle wyjątkiem – mówi. – I o to nie mogę mieć pretensji. Pretensje mam wtedy, gdy ktoś odmawia mi polskości. Bo dla niektórych czarna Polka to cały czas dysonans.

12.04.2021

Czyta się kilka minut

Margaret Amaka Ohia-Nowak. Wrocław, 8 kwietnia 2021 r. / ŁUKASZ GIZA DLA „TP”
Margaret Amaka Ohia-Nowak. Wrocław, 8 kwietnia 2021 r. / ŁUKASZ GIZA DLA „TP”

Na początku warsztatów robi ćwiczenie. Prosi, żeby opowiedzieć o swoich imionach. O ich historii i odczuciach z nimi związanych. I żeby każda osoba sama wybrała, jak chce być nazywana.

– Mówię wtedy, że nazywam się Margaret Amaka Ohia-Nowak.

Historia jej imion zaczyna się w sierpniu 1983 r. we wrocławskim urzędzie. W dokumentach pojawia się zapis: „Margaret Uzoamaka Ohia. Córka Raphaela i Grażyny”.

Raphael Ohia, Nigeryjczyk, przyjeżdża do Wrocławia studiować medycynę. Wcześniej przez rok w Łodzi uczy się polskiego i jest najlepszy na roku. Polski przydaje się Raphaelowi także do komunikacji z Grażyną, którą poznaje na uczelni. Po dwóch latach biorą ślub.

Nie wiemy, czy moment rejestracji „Margaret” wzbudził poruszenie w urzędzie. Wiemy jednak, że nawet teraz, prawie cztery dekady później, reakcje urzędniczek na imię bywają zdumiewające.

Margaret opowiada mi o tym, łącząc się na Skypie ze swojego domu pod Lublinem. A dokładnie z garderoby, w której ma mały gabinet. Ekran wypełnia jej szczupła złocistobrązowa twarz o regularnych rysach, otoczona burzą brązowych loków sięgających do ramion. I kawałek bluzki w żywym odcieniu czerwieni.

Na początek anegdota. Idą z mężem zarejestrować samochód. Obsługująca ich urzędniczka zakłada z góry, że brązowy odcień skóry Margaret wskazuje na to, iż urodziła się w dalekim kraju. A to musi oznaczać, że nie zna polskiego. Dlatego też przez całą rozmowę zwraca się wyłącznie do męża. O stojącej tuż obok Margaret wspomina raz – w trzeciej osobie.

Ukryte założenia

To coś, z czym Margaret styka się od dziecka. Kiedy się nie odzywa, traktowana jest jako cudzoziemka. Gdy się odzywa, słyszy, że pięknie mówi po polsku. „Ukryte założenia” podpowiadają bowiem, że osoby o jej wyglądzie nie rodzą się i nie dorastają w Polsce.

Z danych GUS nie dowiemy się, ile osób czarnoskórych mieszka aktualnie w naszym kraju. Możemy natomiast poznać liczbę obywateli państw Afryki Subsaharyjskiej, którzy są tu na stałe lub czasowo – ponad 3 tysiące. W ostatniej dekadzie ich liczba wzrosła niemal trzykrotnie. Statystyki nie ujmują jednak osób urodzonych w Polsce lub posiadających polskie obywatelstwo. Te są po prostu Polakami. Niezależnie od koloru skóry.

Jako nastolatka myślała, że dostrzeganie „ukrytych założeń” i wyobrażeń na swój temat jest przejawem jej osobistego przewrażliwienia. Tak sugerowali niektórzy znajomi. Przecież w Polsce nie ma rasizmu. Nikt jej nie bije na ulicy ani nie wyzywa – twierdzili.

Potem jednak – jako trenerka antydyskryminacyjna – zaczęła zajmować się założeniami, stereotypami i wyobrażeniami na temat osób o innym kolorze skóry, religii, orientacji seksualnej. Nauczyła się, jak identyfikować rasizm, który tkwi głęboko w naszych strukturach myślowych i językowych. I jak próbować się go „oduczać”. A także, jak rozmawiać o tym w sposób, który nie oskarża i nie powoduje reakcji obronnej.

Margaret mówi, że rasizm to nie indywidualna niechęć do osób czarnych, tylko zinstytucjonalizowany system dominacji, podparty władzą. – Ja też zostałam wychowana w tym systemie. Też nosiłam w sobie nieuświadomione uprzedzenia wobec osób czarnoskórych, bo się ich nauczyłam – dodaje.

W 2014 r. Margaret Ohia broni na wrocławskiej polonistyce pracę doktorską o przejawach rasizmu w polszczyźnie.

Wspomnienie Nigerii

Kilka miesięcy po zarejestrowaniu Margaret we wrocławskim urzędzie rodzice przenoszą się do Poznania. Kontynuują studia, pojawia się drugie dziecko. Rodzina stara się o paszporty i pozwolenia, by z PRL wylecieć do Nigerii.

– Moja mama wiedziała od początku, że ojciec po studiach chce wrócić do Nigerii i tam pracować jako lekarz. Nie wyobrażała też sobie, że miałaby z nim nie jechać – mówi Margaret.

Absolwenci medycyny zabierają ze sobą trzyletnią Margaret i półtorarocznego Dawida. Plan zakłada staż, a potem pracę jako lekarze w Nigerii. Życie jednak pisze swój scenariusz. Tragiczny. Cztery dni po przyjeździe rodziny do Nigerii ­Raphael ginie w wypadku samochodowym.

Młoda wdowa z dwójką małych dzieci zostaje w kraju, którego nie zna. Rodzina zmarłego stara się ją wspierać. Pomaga młodszy brat Raphaela, Chris. Opiekuje się bratankami i pomaga oswoić nigeryjską codzienność: – W Nigerii więzy rodzinne są bardzo ważne. Do cioci mówi się mamo. Do wujka tato. A cała wioska traktowana jest jak rodzina.

Wspomnienie pierwszego roku w Lagos to wujek Chris, który tańczy i śpiewa w mieszkaniu z dwójką bratanków, a przed snem mówi im „ka chi fo”, „dobranoc” w języku ibo. To język jednej z grup etnicznych zamieszkujących Nigerię. Grupy, do której i oni należą.

Po roku przeprowadzają się – już tylko we trójkę – do miasteczka Abeokuta. Grażyna zaczyna pracę w szpitalu misyjnym. Margaret i Dawid idą do szkoły. Wspomnienie szkoły to metalowe miski i zapach ryżu z fasolą po nigeryjsku, w gęstym sosie. – Wtedy nie bardzo to lubiłam. Najczęściej oddawałam moją porcję bratu – opowiada. – Ale teraz uwielbiam.

Wspomnienie nigeryjskiego domu odbite jest na kolorowej fotografii. Mała Margaret siedzi na masce samochodu. Burza rozjaśnionych od słońca włosów-sprężynek sięga jej do szyi. Jej młodszy brat Dawid ma włosy obcięte na krótko. Leży obok, na brzuchu, ściskając w jednej ręce coś do picia, w drugiej coś do jedzenia. Ubrani są podobnie: koszulka z krótkim rękawkiem i krótkie spodenki. W trawie obok samochodu porzucone różowe klapki. Złociste twarze patrzą w obiektyw. Ciekawie i w skupieniu.

Stojący przed domem datsun, na który wdrapało się rodzeństwo, to firmowy samochód Stanleya, właściwie Stanisława, inżyniera z Polski, który elektryfikuje okoliczne wsie. Jako partner Grażyny, teraz to on jest ich opiekunem w Nigerii. Czasem w weekendy, razem z grupą zaprzyjaźnionych inżynierów, lekarzy i ich rodzin, jeżdżą na plażę. Polskie dzieci spotykają się też podczas imprez organizowanych przez ambasadę.

Po trzech latach życia w Nigerii i przemianie ustrojowej w Polsce, Grażyna wraca z dziećmi do Wrocławia.

Gosia

„W Nigerii bardzo często byłam nazywana przez dzieci »oyibo pepe«, co oznacza »człowiek bez skóry«, czyli człowiek biały. Kiedy wróciliśmy do Polski, też poszłam do szkoły i w szkole zostałam nazwana »Murzynkiem Bambo«” – to słowa Margaret z kwietnia 2016 r., z filmu dokumentalnego „Amaka”, dostępnego na YouTube.

Większość koleżanek ze szkoły mówi do niej „Gosia”. Tak była nazywana w domu od zawsze. Teraz to imię zaczyna funkcjonować także wśród rówieśników.

Siedmioletnia Gosia nie zna słownictwa nauk społecznych. Ale czuje, że dzieci, które nazywają ją Murzynkiem Bambo, nie robią tego po to, by pochwalić się przed klasą znajomością wierszyka Tuwima. Murzynek Bambo funkcjonuje jako przezwisko, podobnie jak „okularnik”, „grubas” czy „rudzielec”. Odtąd będzie ją naznaczać jako kogoś innego, a przez to mniej fajnego. – To był czas, kiedy chciałam mieć biały kolor skóry. Chciałam wyglądać tak jak inni – wspomina.

Dorosła Margaret, badaczka języka i kultury, przyzna w jednym z wywiadów: „Uwiera mnie »Murzynek Bambo«”. I wytłumaczy, że to słodki obrazek nafaszerowany stereotypami: czarnoskóry to ten gorszy, który nie chce się kąpać, jest brudny, niegrzeczny. Powie też, że wyczuwa się w tym dziecięcym wierszyku pobłażliwą wyższość białego, który próbuje ucywilizować „małego dzikusa”.

Codzienne sny nastoletniej Gosi wyglądają tak: biegną za nią skinheadzi, ona ucieka, ale zostaje zagoniona w kozi róg. Albo tak: siedzi w zamkniętym pomieszczeniu lub w budynku, z którego nie ma ucieczki, i wie, że zaraz po nią przyjdą. – Nikt mnie w szkole nie bił. Nie byłam nękana. To były takie ukłucia. Ugryzienia komara – opowiada. Dziś nazwalibyśmy to subtelną formą bullyingu. Ale wtedy musiało wystarczyć „dokuczanie”.

– Starałam się ignorować te zaczepki. Byłam najlepszą uczennicą w klasie. Miałam dużo koleżanek. To mnie ratowało – mówi. A po chwili zastanowienia dodaje: – Może starałam się udowodnić, że nie jestem tylko tym Murzynkiem Bambo.

Ratuje ją również taniec. Trenować zaczyna w podstawówce. Kończy dopiero na studiach. W sumie 14 lat. Jej codzienność to szkoła i nauka oraz treningi, turnieje, wyjazdy, warsztaty.

Kolor cielisty

Jako nastolatka Gosia często zastanawia się, jak by wyglądała, gdyby była biała. Odkrywa też, że odcień podkładu zwany „naturalnym” nie pasuje do jej twarzy. Tak samo jak żaden inny puder. Podobnie rzecz ma się z rajstopami w kolorze „cielistym”.

Bohaterki ulubionych książek Gosi z podstawówki i liceum – te, z którymi się utożsamia – są białe. A w zasadzie nie mają koloru skóry. Dzisiaj nazwałaby to tak: – Były przezroczyste. Ich białość była trybem domyślnym. Była oczywista i nie podlegała dyskusji.

Nigeryjska pisarka Chimamanda Ngozi Adichie ma podobne doświadczenia. Dzieli się nimi w przemówieniu na konferencji TED, zatytułowanym „Niebezpieczeństwo jednej historii”: „Zaczęłam czytać wcześnie, brytyjskie i amerykańskie książki dla dzieci. Zaczęłam też wcześnie pisać. (...) Pisałam takie historie, jakie czytałam. Bohaterowie byli biali i niebieskoocy, bawili się w śniegu, jedli jabłka. (...) Mimo tego, że mieszkałam w Nigerii i nigdy nie byłam poza jej granicami. Nie mieliśmy śniegu. Jedliśmy owoce mango i nigdy nie rozmawialiśmy o pogodzie, ponieważ nie było takiej potrzeby”.

Dorosła Margaret wykorzystuje ten film podczas warsztatów, bo przystępnie przybliża zagadnienia „ukrytych założeń” i stereotypowych wyobrażeń. A także dominacji „białych” przedstawień w kulturze. Przedstawień tak neutralnych, oczywistych i przezroczystych, jak rajstopy w kolorze cielistym.

– Moja czteroletnia córka też utożsamia się z postaciami z ulubionych bajek, też widzi siebie przez pryzmat Elzy i „Frozen” – dodaje. – Próbuję to zmieniać, ale nie jest to łatwe.

Margaret przypomina sobie półkę z podkładami, którą widziała niedawno w sklepie kosmetycznym. A na niej napis: „Najpopularniejsze odcienie dla Polek”. – Takie osoby jak ja są tu ciągle wyjątkiem. I ja o to nie mogę mieć pretensji. Pretensje mam wtedy, gdy ktoś odmawia mi polskości. Bo dla niektórych osób czarna Polka to cały czas jest pewien dysonans.

Amaka

Ma 22 lata, kiedy w jej życiu pojawia się nowe imię.

W Gdańsku poznaje dwóch kolegów ojca, Nigeryjczyków, którzy po studiach zostali w Polsce. Od nich dowiaduje się, że ojciec szybko nauczył się polskiego. Wcześniej znajomi mówią do niej czasem „Uzo” (od zapisanego w akcie urodzenia drugiego imienia: Uzoamaka).

Znajomy ojca, kiedy słyszy to imię, wykrzykuje: „Amaka”. I tak zostaje: – To imię bardzo dużo mi dało. Wzmocniło mnie. Uzasadniało to, co działo się w moim dzieciństwie i młodości. Uświadomiło mi, że jestem Gosią i kimś jeszcze.

Zaczyna interesować się Nigerią. Rozmawia o niej. Śni.

Odnawia kontakt z wujkiem Chrisem, który mieszka już w Anglii. Odwiedza go. Planuje też odwiedzić Nigerię. Chris odradza. To nie jest dobry czas, znowu jest niespokojnie.

Gosia: – Nie poleciałam wtedy do Nigerii. Ale to było jak odzyskanie tego imienia.

Z odzyskiwaniem imienia łączy się odzyskiwanie czarnej tożsamości. – Wcześniej nie chciałam jej w sobie widzieć. Chciałam być bardzo polska. Wtapiać się w tłum. Choć to nigdy nie było możliwe.

Gdzieś po drodze Gosia odkrywa, jak bardzo doświadczenie bycia „inną” wpłynęło na jej życie. Zaczyna terapię. Sięga też do duchowości i pracy z ciałem. Zaczyna praktykować jogę. Zbliża się do środowiska organizacji kobiecych, które przeciwdziałają dyskryminacji. Na wrocławskiej polonistyce pisze licencjat o rasizmie w języku.

Już nie pyta siebie, dlaczego nie jest biała. Zamiast tego zaczyna się zastanawiać, jak wykorzystać to, że nie jest.

Niemal jednocześnie w jej życiu pojawia się nauka (dostaje propozycję zostania na uczelni i pisania doktoratu) oraz praktyka (zaczyna prowadzić warsztaty i treningi antydyskryminacyjne).

Polskie spoiwo

W trakcie studiów doktoranckich sporo czasu spędza za granicą. Na ulicach Londynu czy Amsterdamu może w końcu wtopić się w tłum i pozostać niewidoczną. To ją odciąża.

Na zajęciach u holenderskiej badaczki Philomeny Essed pierwszy raz słyszy pytanie, jak sama chce być nazywana. W 2012 r. dostaje stypendium Fulbrighta, które pozwala jej spędzić rok akademicki na Uniwersytecie Kalifornijskim. Berkeley odwiedza jednak już wcześniej, korzystając ze wsparcia swojej uczelni i grantu Narodowego Centrum Nauki. Spędza tam ponad dwa lata.

Na kampusie, w międzynarodowym gronie, dyskutuje się o tożsamości, mikroagresjach, ukrytych założeniach, rasizmie systemowym i jego kolonialnych źródłach – w trakcie zajęć i po nich.

Poza kampusem jest amerykańska rzeczywistość. Z profilowaniem rasowym w sklepach i na lotniskach. I ze zdziwieniem, jakie budzi.

– Dopóki się nie odezwałam, byłam postrzegana jako Afroamerykanka. Ale mój akcent sugerował, że jestem z innego świata. Nie bardzo wiadomo jakiego. Mój wygląd zupełnie nie kojarzył się z Polską. Panowało raczej przekonanie, że nie ma tu takich osób jak ja. A z drugiej strony było też wyobrażenie, że w Polsce jest taka dyskryminacja, że w ogóle nie mogę wyjść z domu.

Właśnie w Stanach mocno czuje swoją polskość, związaną z językiem i kulturą, w której była zanurzona od podstawówki: – Język jest mocnym spoiwem mojego przywiązania do Polski.

Słowa

Pawła poznaje na konferencji naukowej, tuż po powrocie ze Stanów. Po raz drugi widzą się podczas obrony jej doktoratu. Piętnaście lat starszy językoznawca, związany z uczelniami w Lublinie i w Warszawie. Po obronie zaczynają się spotykać. Rok później Margaret zachodzi w ciążę. Biorą ślub.

Decydują się osiąść w Lublinie. Parę miesięcy po narodzinach córki, Wiktorii, kupują mały dom na dużej działce. Pod lasem. Kilka kilometrów od miasta.

W domu pod lasem Margaret zasiada przed ekranem komputera, by prowadzić szkolenia online, moderować debaty i uczestniczyć w seminariach. Ostatnio coraz częściej. Protesty wywołane śmiercią George’a Floyda, które z końcem zeszłego maja wybuchły w USA, zapoczątkowały debatę na temat rasizmu systemowego w mediach na całym świecie. A także ruch społeczny Black Lives Matter. Echa tej debaty rozbrzmiewają również w Polsce.

Na pierwszy plan wysunęła się dyskusja wokół słowa „Murzyn”. Wywołuje ją zdjęcie Blanki Nwolisy, ciemnoskórej nastolatki, która trzyma w ręku transparent: „Stop Calling Me Murzyn”. Głosy są podzielone. Przeciwnicy tyranii politycznej poprawności bronią słowa zaciekle. ­Niektórzy argumentują, że nie ma ono dla nich negatywnego zabarwienia i nie używają go po to, by obrażać. Inni zwracają uwagę na negatywny wydźwięk wyrażeń: „sto lat za Murzynami”, „być czyimś murzynem”. Część dyskutantów twierdzi, że jeśli sami zainteresowani uznają słowo za obraźliwe, pozostaje przyjąć to do wiadomości. Kilka dni po publikacji zdjęcia głos zabierają czarne Polki. Umieszczają na YouTube filmik z hasztagiem #DontCallMeMurzyn, w którym podkreślają, że słowo to przypomina im sytuacje, w których się bały, były wyzywane lub obrażane. Proszą, by ich tak nie nazywać. Filmik notuje ponad 50 tysięcy odsłon.

W dyskusji bierze udział również Margaret. Zaznacza jednak, że chciałaby, aby rozmowa na temat rasizmu w Polsce nie zaczynała się i nie kończyła na „słowie na m”. Ma nadzieję, że to początek głębszej zmiany.

Żonglowanie

Po ślubie Margaret przyjmuje nazwisko Pawła. Tak polskie, jak to tylko możliwe: Nowak. Dodaje je do swojego, nigeryjskiego. Teraz jej pełne imię i nazwisko, którym posługuje się w pracy naukowej i warsztatowej, brzmi: Margaret Amaka Ohia-Nowak.

– To trochę niefeministyczne, żeby przyjmować nazwisko męża. Ale dla mnie było to ważne, w sensie romantycznym i symbolicznym. Aby być wspólnotą, ale też pokazać na zewnątrz, że jestem we wspólnocie. Być może dlatego, że tej wspólnoty zawsze mi brakowało.

Nazwisko Nowak daje jej nowe możliwości żonglowania tożsamością. A czasem ułatwia codzienność. Kiedy umawia się telefonicznie do kosmetyczki, może być po prostu Małgorzatą Nowak. Bez literowania, powtarzania. I bez znaczącej ciszy po drugiej stronie.

– Przez telefon nikt nie słyszy, jak wyglądam.

Wielość światów

Nie chce być nazywana „Murzynkiem Bambo”, „Murzynem”, „Murzynką”, „Czekoladką”, „Czarną Bestyjką”.

Chce być nazywana: „Gosią”.

To jej imię domowe. Tak mówią do niej mama i brat. Również wujek Chris. Tak mówią do niej koleżanki ze szkoły i przyjaciele z formacji tanecznej, którzy poznali ją, zanim stała się Amaką. Gosią jest również na zajęciach jogi, które prowadzi w Lublinie.

„Małgorzatą”. Przedstawia się tak, gdy Amaka i Margaret wydają się zbyt skomplikowane, zbyt trudne do zapamiętania, niemożliwe do zapisania na tablicy, a Gosia jest zbyt poufała.

„Amaką”. Imię dla bliskich, w którym czuje się wygodnie. Przedstawia się tak, gdy wie, że ktoś będzie chciał włożyć wysiłek, żeby je zapamiętać. To także imię grupy etnicznej Ibo, z której częściowo się wywodzi. Dlatego często używa go podczas swoich warsztatów. Tak zwracają się do niej znajomi, których poznała w „czasach Amaki”.

„Margaret”. Choć tu sprawa jest trochę skomplikowana. To imię z dowodu i podpisu w oficjalnym mailu. Imię do wprawiania w konsternację urzędniczek. To także imię kolonialne, brytyjskie. Importowane i brzmiące obco w polskim kontekście. Z tych wszystkich powodów przez długi czas było przez nią kontestowane.

Jeszcze do niedawna jako Margaret przedstawiała się wyłącznie w formalnych sytuacjach. W tych nieformalnych brzmiało dla niej sztucznie. Ostatnio jednak coś się zmieniło. Sama coraz częściej go używa. A przez to coraz więcej osób tak się do niej zwraca. Przyznaje, że nadal czuje się z nim dość poważnie. – Powoli do niego dorastam – mówi.

Margaret to imię po nigeryjskiej babci. Od kiedy została matką, częściej patrzy na nie w ten sposób. Babci nie zdążyła poznać. Zmarła, zanim ojciec wyjechał na studia. Ale to z jej powodu wybrał medycynę i znalazł się na stypendium w Polsce.

– W tym zamieszaniu z imionami odbija się chyba wielość moich różnych światów. Zaakceptowałam, że nigdy nie będę mieć tylko jednego imienia. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2021