Wojna z bliska

Czyjego bezpieczeństwa strzegą ISAF - Międzynarodowe Siły Wspierania Bezpieczeństwa, do których należy polskie wojsko w Afganistanie? Z punktu widzenia Afgańczyków, żołnierze - także ci z Polski - chronią tam głównie samych siebie.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Gdy aresztowano żołnierzy oskarżonych o zabójstwo cywilów w Nangar Khel, rzecznik praw obywatelskich wystąpił w obronie ich honoru wojskowego. Na temat winy oskarżonych wypowie się sąd, za to wydaje mi się, że honor żołnierzy nie zależy od tego, jak inni ich traktują, lecz od tego, jak sami się zachowują. Wojsko, które zamiast bronić ludności afgańskiej, gotowe jest poświęcać cywilów, tak czy owak honor już straciło. Także demokratycznie wybrane rządy, które jak pospolity najemnik sprzedają usługi wojenne innemu krajowi (to przypadek Iraku) - a gdy odzywają się głosy krytyczne, to zamiast zastanowić się nad sensem wojny, tylko narzekają, że za mało wynegocjowano zysków: kontraktów, zniesienia wiz itp. - o honorze może niech lepiej nie wspominają.

Pracując wśród Afgańczyków od pięciu lat, mam okazję przyglądać się z bliska zachowaniu wojsk międzynarodowych w Afganistanie i chciałabym podać do dyskusji szereg zjawisk, które nieuchronnie prowadzą ku takim tragediom jak w Nangar Khel.

Wmieszani w cywilów

Międzynarodowe siły "misji stabilizacyjnej" na ogół zachowują się arogancko i agresywnie w cywilnej przestrzeni publicznej. W 2003 r. nie było jeszcze ataków terrorystycznych i Afgańczycy byli nastawieni raczej pozytywnie do oswobodzicieli, a jednak już wtedy po Kabulu panoszyły się wozy pancerne, zaś uzbrojeni po zęby żołnierze zatrzymywali przypadkowych przechodniów. Nie miało to sensu, bo terrorystów czy nawet pospolitych kryminalistów takie demonstracje siły nie odstraszają. Za to było upokarzające dla cywilów, którym agresją odpłacano za przyjazne nastawienie.

Teraz wojska poruszają się konwojami i w dodatku jeżdżą za szybko, powodując poważne wypadki. Wojsko usprawiedliwia się tym, że chce zmniejszyć ryzyko ataku samobójczego. Jednak szybkość poruszania się nie zatrzyma wybuchu (zmniejszy za to ryzyko uszkodzenia pojazdu i zranienia załogi). Nieważne, że dla ludności cywilnej pędzące pojazdy pancerne są zagrożeniem; dla wojsk międzynarodowych priorytetem jest ochrona samych siebie, nie ludności.

Takie konwoje przepychają się w godzinach szczytu przez wąskie ulice prowadzące do centrum miast, gdy te są pełne cywilów w drodze do pracy i dzieci idących do szkoły. Wojsko jest celem dla zamachowców i wie, że gdy pcha się między ludność cywilną, staje się dla niej zagrożeniem. Mogłoby się przemieszczać wieczorem czy nocą, gdy ulice są wymarłe. Byłoby nawet szybciej, tyle że większy lęk. Afgańczycy natomiast nie mają wyboru, muszą się dostać do pracy czy szkoły.

Bezkarność i strach

Chcąc uniknąć protestów we własnych krajach, siły międzynarodowe za wszelką cenę starają się minimalizować straty własne - nawet kosztem śmierci cywilów. A cudów nie ma: albo się bada sytuację i strzela tylko wtedy, gdy wiadomo, kto jest terrorystą, a kto cywilem (przy czym można stracić żołnierzy, ale chroni się cywilów) - albo strzela się "na wszelki wypadek", z nadzieją, że przy okazji zabije się terrorystę. Otwieranie ognia na zatłoczonej ulicy do domniemanych zamachowców, a jeszcze bardziej fakt, że atakowane wojska często wzywają lotnictwo, które bombarduje podejrzaną wioskę, wskazują, że wybierana jest raczej ta druga opcja.

Odpowiedzialnością za śmierć cywilów na ogół obarczane są same ofiary, co w świadomości wojskowych może stworzyć niebezpieczne poczucie bezkarności: "Mamy prawo bombardować wioskę, bo w niej podobno ukrywa się terrorysta lub padł stamtąd strzał".

Gdy zdarzają się wypadki drogowe, winne też są ofiary, bo za bardzo zbliżyły się do konwoju. Formalnie nikt nie powinien zbliżać się do nich na mniej niż 500 metrów, ale przy nieustannych korkach w mieście i na krętych wiejskich drogach jest to niewykonalne. Nawet odległość 50 metrów byłaby nierealna. Jednak ten absurdalny wymóg z góry rozgrzesza strzelanie do kogokolwiek, kto znalazłby się bliżej. Taka świadomość bezkarności w połączeniu ze strachem musi prowadzić do tragedii.

Między młotem a kowadłem

Przygotowanie wojskowych najwyraźniej nie pozwala im odróżnić różnych kategorii w społeczeństwie. Cywile afgańscy są utożsamiani z różnej maści i narodowości terrorystami, a żołnierzy uczy się strachu i agresji, zamiast rozumienia sytuacji. "Żołnierz związany emocjonalnie z miejscowymi do walki z nimi się nie nadaje" - cytowała jedna z gazet polskiego oficera. Czy on rozumie, po co jest w Afganistanie? Czy też może oczekujemy, że żołnierze będą na przemian zabijać cywilów i bawić się z ich dziećmi, w dodatku zachowując równowagę psychiczną?

A odbiorcy tych sprzecznych zachowań, Afgańczycy? Jak mają rozpoznać, czy ten, kto wczoraj rozdawał cukierki, nie jest tym, który dziś strzela? Afgańczycy są na przemian ofiarą przemocy i adresatem prezentów, co najbardziej zrównoważonemu człowiekowi przysporzyłoby zawrotów głowy. Cóż dopiero ludziom skołatanym po 20 latach kolejnych wojen, którzy dziś żyją między młotem a kowadłem: między presją wojsk zachodnich a presją terrorystów. Ale na wszelkie skargi wojska międzynarodowe mają wyuczone odpowiedzi, sugerujące, że to my, cywile, nic nie rozumiemy i powinniśmy siedzieć cicho.

Gdyby wojska zajmowały się tylko walką i pracą saperską, byłoby to logiczne. Ale utworzone zostały też tzw. jednostki cywilno-wojskowe PRT (Provincial Reconstruction Team, coś jak wojewódzki zespół ds. odbudowy); są też oddziały

CIMIC, Civil-Military Cooperation. PRT, czasem przebrane za cywilów, zajmują się tak niewojskowymi tematami jak oświata czy rolnictwo. Na ogół robią to po amatorsku, bo chodzi nie tyle o jakość oddanej usługi, co o komunikat medialny, np. o przekazaniu leków. O ile cywilne programy rozwojowe podlegają ocenie przez zewnętrznych ekspertów (co umożliwia weryfikację ich skuteczności), wojskowe sprawozdania ograniczają się do liczby wybudowanych szkół czy rozdanych dywaników modlitewnych. Nie bada się, czy fundusze nie są wyrzucane w błoto.

Absurd? Nie, z punktu widzenia wojska to logiczne. Zamiast tracić żołnierzy w walce, dowódcy wolą kupić serca i umysły ludności. Nie biorą pod uwagę, że przyjmowanie prezentów zostanie potraktowane przez talibów jako kolaboracja. Nie interesuje ich, czy dary się przydadzą, czy może zaszkodzą. Nieznane leki, hurtowo zostawione w wiosce bez lekarza, stają się zagrożeniem dla wieśniaków. A uliczne latarnie, rozdawane przez polskie wojsko, nocą z daleka zdradzają terrorystom, gdzie je od nas przyjęto.

W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z korupcją, demoralizacją społeczną. Afgańczycy nie mają wyjścia: przyjmują takie prezenty, by się nie narażać wojsku, które ich świadomie naraża na zemstę talibów.

Bezkrytycznie proamerykańscy

Polskie wojsko włączyło się do akcji niedawno, był więc czas uczyć się na błędach innych. Wysyłając półtora tysiąca żołnierzy do walki, mogliśmy postawić warunki jak inne kraje Europy. Ale nasze rządy uparcie próbują przypochlebić się Stanom Zjednoczonym, które sobie nic z nas nie robią. Jesteśmy w nie zapatrzeni, jak gdyby od 25 lat nic się nie zmieniło. Czy fakt, że w latach 80. ówczesny rząd USA nas wspierał, znaczy, że musimy bezkrytycznie zgadzać się z obecnym rządem amerykańskim? Staliśmy się suwerennym państwem, należącym do UE, a USA już nie są przeciwwagą imperium sowieckiego. Za to uzurpują sobie rolę globalnego obrońcy dobra i demokracji.

W imię tej misji rząd amerykański łamie prawa człowieka, porywa cudzych obywateli, torturuje, posługuje się prywatnymi "militarnymi firmami" (jak Blackwater w Iraku), które działają w prawnej szarej strefie, przetrzymuje latami więźniów bez procesu, akceptuje śmierć cywilów, a gdy pojawia się dyskusja nad dopuszczalnością tortur, wysyła więźniów do innych krajów, mniej wybrednych w tym punkcie. Tam ktoś inny wykona brudną robotę.

Dlaczego w Afganistanie bezkrytycznie podporządkowaliśmy polskich żołnierzy amerykańskiemu dowództwu, które ze wszystkich ma zasłużenie najgorszą opinię? Czytam w prasie wypowiedzi naszych żołnierzy: "Amerykanie z naszej bazy wpadli kilka tygodni wcześniej na minę, zobaczyli dwóch Pasztunów i zastrzelili od razu. Włos im z głowy nie spadł". Albo: "Profilaktycznie się strzela, wszyscy tak robią, i my, i Amerykanie". Albo też: "Trzeba urządzić demonstrację siły, to rutynowa czynność".

Czy taka "rutynowa demonstracja siły" miała miejsce w Nangar Khel? Może tak nie było. Ale z tych cytatów przebija przerażający cynizm: Amerykanie zabijają cywilów i nie są za to karani. A my, Polacy, jesteśmy za to karani i właśnie to jest niesprawiedliwe. Zamiast wstydu i oburzenia tylko skarga, że inni mogą, a my nie?

Politycy i żołnierze

I kolejne pytanie: kto w takim przypadku jest winny? Czy ten, kto naciska spust? Czy ten, kto wydaje takie rozkazy? Amerykanin, który nie ukarał swoich? Czy może także polityk, który polskie wojsko oddał pod rozkazy Amerykanów? Jedno jest pewne: utracony honor i wstyd są udziałem nie tylko polskiego wojska, ale nas wszystkich.

Gdyby w Polsce kryli się terroryści, czy pozwolilibyśmy obcym wojskom strzelać w tłum na ulicy tylko dlatego, że jakaś taksówka za bardzo zbliżyła się do czołgu, którym dowodzi uzbrojony, lecz panicznie wystraszony żołnierz? Czy zgodzilibyśmy się, by w Warszawie całe dzielnice były zabarykadowane zasiekami z bloków betonowych i zwojów drutu żyletkowego tylko dlatego, że na danej ulicy mieści się pensjonat, gdzie mieszkają amerykańscy ochroniarze? Co rzecznik praw obywatelskich (którego zresztą bardzo cenię) powiedziałby na takie praktyki? A tak właśnie wojska międzynarodowe zachowują się w kraju, którego mieszkańców zobowiązały się chronić.

Wycofanie wojsk - także polskich - z Afganistanu byłoby dziś bezsensem, konsekwencją tego byłby tylko chaos. Nie znaczy to jednak, że nie warto zastanawiać się nad ich obecnym działaniem i zachowaniem.

Co można zmienić? Na przykład wyjąć nasze wojsko spod bezpośredniego dowództwa amerykańskiego; wyraźniej określić jego misję; zmienić zachowania wobec cywilów; nie pozwalać wojsku udzielać bezsensownej "pomocy rozwojowej", która tylko naraża cywilów na zemstę terrorystów; przeznaczyć te fundusze na pomoc prawdziwie cywilną.

Może rząd Donalda Tuska nie będzie bezmyślnie naśladować poprzedników.

ANNA MINKIEWICZ (ur. w 1949 r. w Holandii) jest z zawodu inżynierem rolnictwa tropikalnego. Od 20 lat zajmuje się rozwojem wsi w Afryce i Azji Środkowej. Od 5 lat z przerwami pracuje w różnych rejonach Afganistanu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2008