Wierzę, że Kościół jest święty

Przesłanie, jakie w ostatnich tygodniach Episkopat słał do społeczeństwa, brzmiało: "Zwykły człowiek kłamie, a biskup mija się z prawdą, zwykły człowiek grzeszy, biskup popełnia błędy. Jeśli skazani jesteśmy na tak niedoskonały Kościół, to czy nie lepiej byłoby oderwać się od niego i żyć przed Bogiem tylko na własny rachunek?.

29.01.2007

Czyta się kilka minut

fot. K. Koch /Agencja Gazeta /
fot. K. Koch /Agencja Gazeta /

Najpierw byliśmy świadkami wypowiedzi osób świeckich, które w prasie i mediach elektronicznych informowały o istnieniu teczki abp. Stanisława Wielgusa, a potem o jego agenturalnej przeszłości. Z początku nawoływano, by przełożyć ingres do chwili wyjaśnienia zarzutów przez kompetentnych historyków, a gdy zarzuty przybrały postać umieszczonych w internecie dokumentów oraz orzeczeń dwóch komisji - wzywano do rezygnacji hierarchy z przyjęcia godności metropolity warszawskiego. Odpowiedzią samego zainteresowanego były najpierw kategoryczne zaprzeczenia, potem stopniowe ich łagodzenie, przyjęcie godności metropolity warszawskiego, wreszcie przyznanie się do kłamstwa i rezygnacja ze świeżo objętego urzędu. Biskupi komentując tę sytuację w liście z 12 stycznia stwierdzili, że "brak uwzględnienia przyjmowanej powszechnie zasady domniemania niewinności przyczynił się do stworzenia wokół oskarżonego Arcybiskupa atmosfery nacisku, która nie ułatwiła mu przedstawienia opinii publicznej odpowiedniej obrony, do której miał prawo". Pojawiły się przy tym głosy, że dziennikarze prześladują Kościół i niszczą jego autorytet, robiąc lustracyjną nagonkę na duchownych i oczerniając ich przed światem.

Z drugiej strony spotkać można było wypowiedzi dyskredytujące Kościół. Księża chodzący po kolędzie musieli niejednokrotnie odpowiadać na pytania, jak można ufać instytucji, która tak długo, autorytetem biskupów i Papieża, podtrzymywała kłamstwa swojego współbrata i zgadzała się, by ktoś o niejasnej przeszłości obejmował metropolię Prymasa Tysiąclecia. Nie były to tylko pytania zadawane ze złośliwą satysfakcją, ale i z bólem: dla wielu zachowanie polskich hierarchów było ciosem. Wyrazem buntu były żądania, by człowiek idący na Mszę nie musiał się obawiać, że będzie uczestniczył w liturgii sprawowanej przez TW, a przychodząc do spowiedzi nie będzie wyznawał grzechów wobec byłego donosiciela. Przy okazji uaktywnili się "reformatorzy Kościoła", którzy zaistniały kryzys wykorzystali do lansowania twierdzeń, że Kościół tak daleko odszedł od nauczania Chrystusa, że skostniał w swoich strukturach i że grzechy Kościoła nie wynikają tylko ze słabości ludzi, ale determinowane są przez system organizacji życia Kościoła - iż wierność Chrystusowi powinna w takiej sytuacji polegać na odcięciu się od wspólnoty eklezjalnej i kroczeniu własną drogą (streszczam tezy opuszczającego wspólnotę dominikanów Tadeusza Bartosia). Jeszcze dalej poszli ci, którzy twierdzili, że skoro Kościół się skompromitował, to nie należy brać do serca jego nauczania w kwestiach moralnych. Skoro bowiem jego najwyżsi przedstawiciele publicznie nie potrafią dochować głoszonych przez siebie standardów, a nawet przyznać się do błędów, to nie trzeba się nimi wcale przejmować.

Przeciw podwójnej mierze

Nie potrafię utożsamić się z żadną z tych reakcji. Z jednej strony, żyjąc w Kościele i czując się jego cząstką od ponad 40 lat, z których większość spędziłem w habicie, napatrzyłem się na słabość i grzeszność jego członków. Mam też świadomość, że do grzeszności Kościoła i ja dołożyłem swoją cząstkę. Wiem aż nadto dobrze, że Kościół katolicki nie jest idealny ani w życiu indywidualnych osób, ani w działaniach wspólnotowych. Trawestując Herberta powiedziałbym, że na taką miłość nas Bóg skazał, taką przebódł nas wspólnotą. Jednak świadomość grzeszności, zarówno poszczególnych ludzi, jak i struktur, nie oznacza zgody na konkretny grzech. Każdy może upaść, każdy może zbłądzić. Postawa miłosierdzia polega na tym, że pozostawia się grzesznikowi drogę powrotu. Duszpasterze dorastają do miary miłosierdzia Chrystusa, gdy wychodzą na bezdroża, by szukać zagubionej owcy, a gdy wróci, cieszą się i weselą, że ktoś, kto zaginął, odnalazł się, a kto był umarły, ożył. Każdy ma prawo do nawrócenia.

Jednak żeby postawa miłosierdzia miała sens, grzech musi być nazwany. Po co bowiem miłosierdzie, jeśli nie ma grzechu, nie ma zła, nie ma winy? Jednym z istotnych zadań Kościoła jest odczytywanie, jaka jest wola Boża, głoszenie, "co jest dobre, co Bogu miłe i co doskonałe", oraz jasne nazywanie zła. Dotyczy to wszystkich i każdego.

Jeśli jakiś osoba konsekrowana czy człowiek świecki czyni zło, obowiązkiem ochrzczonego, który ma udział w prorockim powołaniu Jezusa, jest nazwać to zło po imieniu. Wobec zabójstwa, cudzołóstwa czy kradzieży nie ma znaczenia, kto jest grzesznikiem. Zadaniem wspólnoty Kościoła jest sprzeciwianie się złu, jego powołaniem jest protestowanie, gdy dzieje się komuś krzywda. Niewiernością byłoby milczenie, niewiernością byłoby zamykanie oczu na słabości swoich dzieci.

Tymczasem w ostatnich czasach przesłanie, jakie Episkopat słał do społeczeństwa, przybierało postać: "Zwykły człowiek kłamie, a biskup mija się z prawdą, zwykły człowiek grzeszy, biskup popełnia błędy". Wychwyciły tę podwójną miarę moralności Agnieszka Kublik i Monika Olejnik, przepytujące abp. Tadeusza Gocłowskiego. Zauważyły, że gdy wiele lat temu Lech Wałęsa na falach Radia Maryja był atakowany jako agent "Bolek", abp Wielgus jako członek zespołu ds. duszpasterskiej troski nad Radiem Maryja twierdził: "Zdarza się, że zapraszani są ludzie o skrajnych, radykalnych niekiedy poglądach, ale czy powinniśmy ich cenzurować? Każdy z nas kieruje się rozsądkiem i zmysłem krytycznym". Gdy podobne zarzuty dotknęły abp. Wielgusa, usłyszeliśmy, że nie zostało mu zagwarantowane prawo do domniemania niewinności. Jak Kali atakuje, to dobrze, jak Kalego atakują, to źle. Nasuwa mi się inne zestawienie. Gdy ponad dziesięć lat temu okazało się, że prezydent-elekt Aleksander Kwaśniewski skłamał na temat swojego wykształcenia, wielu ludzi zawrzało świętym oburzeniem. Gdy prawdy nie mówił arcybiskup, te same środowiska nabrały ducha przebaczenia i miłosierdzia. "Wnikliwa interpretacja wszystkich wypowiedzi ks. abp. Stanisława Wielgusa pozwala stwierdzić, że w sensie formalnym - podmiotowym, nie dopuścił się on kłamstwa, natomiast w sensie materialnym - przedmiotowym, rozminął się z prawdą" - pisał ks. Walerian Słomka. Jak Kalego okłamać, to źle, jak Kali kłamie, to trzeba "unikać aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń, które żyły w innych czasach i w innych okolicznościach".

Stosowanie podwójnej miary moralności przekonać może tylko przekonanych, a wobec ludzi trzeźwo myślących jest dowodem mataczenia, przez co staje się działaniem samobójczym i niszczącym wiarygodność Kościoła. Nie może być zgody na takie postępowanie. Jeśli ktoś grzeszy, należy to powiedzieć. Zło jest złem bez względu na to, kto je czyni. Nie może być tak, że obnażanie niecnego postępowania polityka lewicy traktowane jest jako troska o dobro wspólne, a obnażenie grzechu hierarchy Kościoła - jako poniżanie człowieka.

Powiem więcej: w moim odczuciu od biskupa mamy prawo wymagać większej prawdomówności niż od polityka, bo komu wiele dano, od tego wiele będzie się wymagać. Dlatego w imię troski o Kościół nie może być we wspólnocie wierzących zgody na korporacjonizm księży, nie może być zgody na bizantynizm, karierowiczostwo i szukanie wygody biskupów, czyli ludzi powołanych, by służyli chrześcijanom pełnią chrystusowego kapłaństwa. W takim samym stopniu nie może być również zgody na zakonnice, które boją się kontaktu z ludźmi, i księży, którzy odprawiają Msze w 15 minut, a słowo Boże głoszą z zaangażowaniem dworcowych megafonów. Nie może być zgody na agresję środowisk katolickich wobec inaczej myślących, na pogardę wobec innych narodów czy religii, na głoszenie zliberalizowanego chrześcijaństwa, które nie stawia żadnych wymagań, tylko jest miłą bajeczką wpływającą usypiająco na metafizyczne przeczucia współczesnego człowieka. Wierny Jezusowi jest ten, kto się takim zjawiskom przeciwstawia; ktoś, kto z równym przekonaniem będzie walczył z instrumentalizowaniem religii przez lewicę i prawicę, kto będzie mówił o niesprawiedliwości biednych i bogatych, protestował zarówno przeciwko wpędzaniu ludzi w fałszywe poczucie winy, jak i przeciwko rozmywaniu wymagań we wszechogarniającym relatywizmie.

Kościół został powołany przez Chrystusa, by być filarem prawdy. Jeśli jako ludzie słabi i grzeszni mamy głosić światu ewangeliczne wartości, do których nie dorastamy, to jedynym sposobem zachowania wiarygodności jest odważne przyznanie się do grzechów z wiarą w Boże i ludzkie miłosierdzie. Nie uda się nam ich wyzbyć. Do końca czasów będą w Kościele wybuchać afery i okazywać się będzie, że ten czy inny ksiądz czy świecki ukradł, skłamał albo też zdradził swoje powołanie przez erotyczne ekscesy. Jeśli nasze czyny nie mają zaprzeczać słowom, musimy nazywać zło po imieniu, z całą jasnością - o ile to możliwe - określając, kto zawinił. Jeśli zgodzimy się na podwójną miarę: łagodną wobec swoich oraz surową wobec obcych, niszczyć będziemy wiarygodność Kościoła.

Benedykt XVI apelował na placu Piłsudskiego: "Każdy chrześcijanin winien konfrontować własne poglądy ze wskazaniami Ewangelii i Tradycji Kościoła, aby dochować wierności słowu Chrystusa, nawet gdy jest ono wymagające i po ludzku trudne do zrozumienia. Nie możemy ulec pokusie relatywizmu czy subiektywnego i selektywnego interpretowania Pisma Świętego. Tylko cała prawda pozwoli przylgnąć do Chrystusa, który umarł i zmartwychwstał dla naszego zbawienia". Ważne, byśmy tych słów nie odnosili tylko do postmodernistycznego świata, ale także do siebie. Im klarowniejszy będzie wykład wiary, im większa odwaga w nazywaniu własnego zła, tym jaśniejszym drogowskazem będzie Kościół dla świata pełnego sprzecznych koncepcji ludzkiej wolności i różnych systemów etycznych.

Przeciw Kościołowi doskonałych

Z drugiej strony, nie może być zgody na tworzenie Kościoła czystych, dostępnego jedynie dla ludzi bezbłędnych. Kościół, jeśli ma pozostać sobą, musi pogodzić się z tym, że jest wspólnotą grzeszników, że do końca świata będzie się zmagał ze słabościami swoich członków i niedoskonałościami swoich struktur. Wierność Chrystusowi nie polega na bezgrzeszności, ale na głoszeniu Dobrej Nowiny, dawaniu nadziei nawrócenia i przebaczenia każdego zła mocą Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego. Kościół musi wzywać do odwrócenia się od grzechów, ale nie może wyrzucić poza nawias tych, którzy upadają. Niestety nie ma możliwości ani takiego zaprojektowania ustroju Kościoła, ani takiego uformowania uczniów Chrystusa, by zlikwidować ich grzeszność. Bez względu na to, czy w jego wspólnocie będzie na danym etapie dziejów panować duch komunii, czy duch hierarchii, absolutyzm czy demokracja, chrześcijanie będą potrzebowali nawrócenia i przebaczenia.

Wyznacznikiem wierności Chrystusowi jest wierność Ewangelii. Można sobie przecież wyobrazić staczającą się w marazm wspólnotę rządzoną jak najbardziej demokratycznymi prawami. Żeby się o tym przekonać, wystarczy popatrzeć na historię mojego zakonu, w którym od ośmiuset lat wszystkie władze wybierane są demokratycznie. Niejednokrotnie zdarzało się wśród dominikanów, że głosowania służyły podtrzymywaniu wygodnictwa: wybierano przełożonych, którzy gwarantowali święty spokój i folgowanie zachciankom. Stan demokratycznego zakonu przerażał św. Katarzynę ze Sieny do tego stopnia, że pisała, iż "jest on zdziczałym sadem". Być może wiele dobrego wniosłoby demokratyczne wybieranie ordynariuszy i sufraganów, proboszczów i wikarych, ale mniemanie, że jest to panaceum na bolączki Kościoła, jest takim samym złudzeniem jak twierdzenie, że tylko powrót do przedsoborowej wizji Kościoła może zapobiec współczesnemu kryzysowi. Jeśli ktoś liczy, że znajdzie sposób na rozwiązanie wszystkich problemów, ulega złudzeniom. Wielokrotnie słyszałem np. ludzi, którzy twierdzili, że zniesienie celibatu albo wprowadzenie kapłaństwa kobiet zaradzi brakowi powołań i uzdrowi relacje między duchownymi a świeckimi. Istnieją jednak kraje i Kościoły, które wprowadziły takie reformy i przekonały się, że jedne problemy zniknęły, a pojawiły się inne, do tej pory nieznane. Żadna rewolucja nie poradzi sobie z faktem grzechu pierworodnego.

W tym miejscu trzeba powiedzieć, że dla człowieka decyzja Boga, który w słabości Jezusowego ciała chciał dokonać dzieła zbawienia, zawsze będzie źródłem zdziwienia, a czasem może nawet zgorszenia. Dziś, gdy tak bardzo ważna jest skuteczność, szybkość i niezawodność działania, wielu bulwersuje ekonomia zbawienia, która swoją siłę czerpie z przekonania, że ziarno musi obumrzeć, by przyniosło owoc obfity; że kto chce życie zyskać, musi je stracić, a moc w słabości się doskonali. Zdumienie budzi fakt, że Bóg w słabym ciele Chrystusowego Ciała, którym jest Kościół, chce trwać z nami przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Świat, i to co w nas jest ze świata, nie potrafi zrozumieć, dlaczego Jezus powołał do istnienia tak niedoskonałą strukturę, dlaczego troskę o Ewangelię powierzył tak grzesznym ludziom. Wydaje się to takim samym absurdem jak chleb i wino, które trzymamy w rękach twierdząc, że pod ich postaciami jest realnie obecny Bóg i że to właśnie jest największy skarb Kościoła.

Kościół nigdy nie osiągnął stanu zadowalającego, nigdy nie był kwitnącym przedsiębiorstwem efektywnie promieniującym dobrem i miłością oraz nie gwarantował solidnej formacji wszystkich chrześcijan. Zawsze borykał się z niedoskonałościami swoich krnąbrnych dzieci. Tak było od samego początku. Zdziwić się można było już w chwili, gdy Pan Jezus wybrał pierwszych uczniów i powstawała pierwsza wspólnota. Czy nie mogli być lepsi i mądrzejsi? Kłócili się, który z nich jest największy i który zajmie miejsce po prawicy i lewicy Jezusa. Nie rozumieli, co do nich mówił Mistrz. Pierwszy z apostołów próbował Go przekonać, by zrezygnował z planu zbawienia. Gdy Chrystusa aresztowano, uciekli, gdy Go oskarżono, jeden z nich zaparł się Nauczyciela. Gdy Chrystus zmartwychwstał, nie potrafili się odnaleźć w nowej sytuacji i wpadali w stare schematy. Gdy został zesłany Duch Święty, nie potrafili wykorzystać jego potencjału. Paweł musiał sprzeciwić się Piotrowi, by nie odgrywał przed judeochrześcijanami szopki z zachowywaniem przepisów prawa. Ten sam Paweł nie potrafił dogadać się z Markiem, więc musieli się rozstać i osobno głosić Ewangelię. Pierwsze gminy chrześcijańskie też nie potrafiły zachować jedności. Poszczególni ich członkowie wołali: "Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa". Apostoł Paweł musiał napominać pierwszych chrześcijan Koryntu: "Słyszy się powszechnie o rozpuście między wami, i to o takiej rozpuście, jaka się nie zdarza nawet wśród pogan; mianowicie, że ktoś żyje z żoną swego ojca". A jednak Chrystus zaufał takim grzesznym ludziom. "Nie wstydził się nazywać ich braćmi swymi", choć pewnie niejednokrotnie wstydził się patrzeć na ich czyny.

Ani zimny, ani gorący

Gdy mówimy o grzeszności i świętości Kościoła, warto wspomnieć kontrowersję z IV w., bowiem pojawiły się też głosy mówiące o "wysokim poziomie mentalności donatystycznej wśród polskich katolików" (o. Jacek Salij na łamach miesięcznika "W drodze"). W sporze sprzed szesnastu wieków dyskutowano o konsekwencjach, jakie dla wspólnoty Kościoła ma grzech zdrady podczas prześladowań. Rygoryści odwoływali się do św. Cypriana: z jego teologii wysnuwali przeświadczenie, że poważny grzech indywidualny dotyka całą wspólnotę Kościoła. Według donatystów trzeba więc było wykluczyć - ekskomunikować - nieczystego człowieka, by nie niszczył czystości Oblubienicy Chrystusa. Jeżeli tzw. grupa katolicka nie ekskomunikowała ze wspólnoty biskupa-zdrajcy, jego nieczystość przechodziła na wszystkich jej członków, w konsekwencji czego wspólnota przestawała być Kościołem. Wobec powagi teologicznej tradycji św. Cypriana i jego spadkobierców stanęli najpierw Optat z Milevi, a potem św. Augustyn. Szukali oni odpowiedzi na pytanie, gdzie, jeśli nie w doskonałości członków wspólnoty, leży świętość Kościoła. Doszli do wniosku, że źródłem i gwarantem tej świętości są sakramenty. Nawet jeżeli sprawuje je ksiądz będący w stanie grzechu ciężkiego, nie tracą one swojej ważności, bo nie są własnością Kościoła, ale Chrystusa, który powierzył je wspólnocie. Dzięki sakramentom Jezus żyje w swoim Kościele i skutecznie go uświęca mocą Ducha Świętego.

W kontekście kontrowersji donatystycznych warto zauważyć głosy dziennikarzy katolickich zdecydowanie opowiadających się przeciwko nominacji abp. Wielgusa, którzy mówili, że gdyby arcybiskup został metropolitą, okazaliby mu cześć i posłuszeństwo. Nie byłoby to podejście entuzjastyczne, ale stanowiłoby uznanie dla posługi, która przekracza godność czy niegodność osoby, bo zakorzeniona jest w Chrystusie, od którego pochodzi moc sprawowania sakramentów i służenia udzieloną władzą. To bardzo ważne deklaracje, przypominające sens posługi biskupa, której wartość i siła nie pochodzi z biografii, inteligencji czy moralnego poziomu osoby, ale która moc czerpie z nadania Jezusa Chrystusa. Biskup może mi się nie podobać, mogę się nie zgadzać z jego stylem bycia czy duszpasterzowania, ale poddaję się jego władzy w tym, co stanowi o istocie jego służby, służby szafarza pełni sakramentów, zakorzenionego w Chrystusie. Dlatego przesadzone wydają mi się obawy tych, którzy twierdzili, że od zanegowania nominacji był tylko krok do odrzucenia sakramentów, i którzy widzieli odchylenie donatystyczne w wypowiedziach, że ktoś nie poszedłby się spowiadać do abp. Wielgusa. W tych ostatnich słowach widzę raczej emocjonalną reakcję na działania osoby, która naraziła swoją wiarygodność na szwank. Na szczęście mam wybór i mogę chodzić na Msze sprawowane przez kapłana, który odpowiada mojej wrażliwości, i wybierać takiego spowiednika, który będzie pomagał w moim zmaganiu z grzechem, a nie tylko działał ex opera operato.

O braku nastawienia donatystycznego świadczy również fakt, że w krytycznych dniach wielu ludzi stwierdzało: "Gdyby abp Wielgus zawczasu stanął w prawdzie, powiedział o swojej przeszłości i przeprosił za swój grzech, to nie miałbym nic przeciwko temu, by zasiadł w katedrze warszawskiej". Podczas sesji poświęconej lustracji, która odbyła się w październiku ub.r., Grzegorz Pac referując podejście do problemu najmłodszego pokolenia katolików, mówił: "dla młodych ludzi nie jest najważniejsza materia, czyli to, jaka jest wina duchownych i jaki procent wszedł we współpracę ze służbami, ale jak sobie Kościół z tą przeszłością dzisiaj poradzi".

Bez względu na to, czy mamy wiek I, XIII, czy XXI, o obliczu chrześcijaństwa decydują ludzie wierni Jezusowi i Jego Ewangelii. Czasem, powodowani świętą pasją, gotowi są oni nawet napominać biskupów. Przykładem jeszcze raz niech będzie św. Katarzyna ze Sieny, która do arcybiskupa Pizy, Moriccota da Vico, pisała: "I nie udawaj, że nie widzisz zła, gdyż nie jest to postępowanie godne pasterza. Drogi Ojcze, nie ociągaj się dłużej, gdyż z powodu braku nagany wielu ludzi utraciło cnoty. Drogi Ojcze, dosyć tych maści, na miłość Boską, dosyć! Użyjcie rozgrzanego żelaza, wypalając wady ze świętą i prawdziwą sprawiedliwością złączoną z miłosierdziem. Błagam Cię, na Miłość Chrystusa Ukrzyżowanego, nie śpij już dłużej!". A do kard. Orsiniego mówiła: "Ojcze, musisz być wonnym kwiatem, a nie śmierdzącym chwastem. Nie możesz być słaby, lecz mocny. Jesteś słabą kolumną z winy swej ludzkiej natury".

Osobiście wolę sytuacje, gdy ludzie angażują się w sprawy Kościoła, niż gdy przechodzą wzruszając ramionami. Nawet niedoskonałe zaangażowanie, naznaczone omylnością i przesadzonymi emocjami, jest lepsze niż bezbarwna obojętność. Dopiero ona świadczyłaby, że z Kościołem w Polsce jest już niedobrze, że stracił on swoją żywotność, nie będąc "ani zimny, ani gorący".

Kamienie wołać będą

Jeśli zatem skazani jesteśmy na tak niedoskonały Kościół, to czy nie lepiej byłoby oderwać się od niego i żyć przed Bogiem tylko na własny rachunek? Czy cena, jaką płacimy za przynależność do tej instytucji, nie jest za wysoka? Dlaczego mamy trwać w Kościele, który przez minione dziesięciolecia stać było na heroizm, ale który zdaje się dziś trwonić swój kapitał, bojąc się konfrontacji z ciemnymi kartami swojej historii? Pytania te stawiam oczywiście w perspektywie troski o podjęcie dziedzictwa, które zostawił nam Chrystus, bo jeśli ktoś szuka pretekstu, by porzucić Kościół i uwolnić się od chrześcijańskiego brzemienia, to powodów zawsze znajdzie aż nadto.

Odpowiedzi nie widzę w postawie kombatanckiej i zasłanianiu grzechów zasługami. Nie przekonuje mnie bilans udowadniający, że tylko 10 proc. księży dało się złamać bezpiece, ani sugestia, że na tle potężnej pracy społecznej, charytatywnej i duchowej Kościoła jego pojedyncze, nawet nośne medialnie grzechy są niewiele znaczącym marginesem. Odpowiedź na te palące pytania widzę w przypomnieniu podstawowej prawdy wiary. Credo unam, sanctam, ca­tholicam et apostolicam Ecclesiam. Wierzę, że jest jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Wierzę nie tyle w Kościół, co w jego Założyciela. To On jest dla mnie gwarantem, że mimo wszelkich zawirowań i zamętów prawda zostanie w nim ocalona. Ta prawda, która dotyczy objawienia się Boga; ta, która mówi o spotkaniu człowieka ze Zbawicielem, i ta, która dotyczy norm człowieczego postępowania. Wierzę nie we wspólnotę grzesznych ludzi, ale w Boga, który ich powołał i zgromadził, wierzę w Jego troskę o wspólnotę Ludu Bożego. Wierzę, że zabiega On nieustannie, by Kościół stawał się jeden, święty, powszechny i apostolski. Gwarantem jest Jego ofiara na krzyżu, bo z niej bierze się początek Kościoła i z niej wypływa Duch Święty, który prowadzi nas po drogach czasu.

Na obecne zdarzenia staram się patrzeć w perspektywie teologicznej. Owszem: biskupom zabrakło wyczucia, by jednoznacznie ocenić sytuację i klarownie rozwiązać ją dla dobra wszystkich wiernych. Doświadczenia Kościoła austriackiego, który wiele stracił milcząc za czasów kard. Groera, a zyskał na autorytecie, gdy przez kard. Schönborna szybko rozwiązał nadużycia seksualne w seminarium w Sankt Pölten, czy fakt bankructwa diecezji irlandzkich i amerykańskich po aferach pedofilskich nie przemówiły do ich wyobraźni. Prorocze, choć momentami natrętne apele ks. Isakowicza-Zaleskiego o zmierzenie się ze zmorami zaklętymi w teczkach IPN-u były tak samo skuteczne, jak wołanie Kasandry w Troi.

Ktoś mógłby zapytać w tym miejscu, czy mógłbym sobie wyobrazić Kościół, wspólnotę uczniów Chrystusa, bez hierarchii? Bez biskupów i kapłanów? Nawet tego nie próbuję, bo wierzę, że Bóg w ramach tej wspólnoty "ustanowił jednych apostołami, innych prorokami, innych ewangelistami, innych pasterzami i nauczycielami dla przysposobienia świętych do wykonywania posługi, celem budowania Ciała Chrystusowego".

Na szczęście znaleźli się w Kościele ludzie, którzy jednoznacznie mówili o klarowności nominacji i przejrzystości w działaniu. Ta sytuacja jest dla mnie przykładem Bożego działania. Dlatego wierzę, że Bóg, który powołał następców apostołów dla sprawowania Eucharystii i udzielania sakramentów, zawsze zadba, by posługa biskupów i kapłanów znalazła odpowiedni wymiar i rangę. Jeśli zabraknie katolików, którzy upomną się o właściwy kształt posługi hierarchii, Bóg powoła ich spośród chrześcijan innych Kościołów, spośród wyznawców innych religii, ludzi niewierzących albo nawet spośród wrogów Kościoła, by oczyścili wspólnotę Chrystusową ze zła i skostnienia. "A jeśli ci umilkną, kamienie wołać będą". Przypuszczam, że mamy przed sobą jeszcze niejedną aferę z udziałem duchownych, jeszcze niejeden grzech ludzi Kościoła ujrzy światło dzienne na pierwszych stronach gazet. Jedni będą o niedoskonałościach duchownych informować z troską, inni swoim zawodem uczynią polowanie na grzechy biskupów i kapłanów. Jedne wiadomości będą niestety prawdziwe, inne będą wyssane z palca. Ważne, by się nie obrażać na rzeczywistość, bo to i tak nie zmieni sytuacji, ale by potraktować ujawnianie faktów jako okazję do rachunku sumienia i pogłębiania wierności Chrystusowi.

Pomimo wszystkich grzechów wierzę, że Kościół jest Chrystusowy. To Chrystus, umierając na krzyżu i ustanawiając Eucharystię, dał swoje ciało i krew, swoje życie i śmierć, by wyprowadzić z siebie Kościół. "Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo, aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany". Nie myśmy się skrzyknęli, by stanowić towarzystwo głoszące wartości chrześcijańskie, ale On nas zwołał, abyśmy uobecniali Jego w tym świecie. Wierność temu zwołaniu każe nam podejmować jego dziedzictwo w całej pełni i na wzór Chrystusa poświęcać swoje życie tworzeniu Kościoła jako oblubienicy Chrystusa. Czyniąc to poprzez rozmaite formy dawania świadectwa, przez osobistą postawę, miłość do przyjaciół i wrogów, głoszenie Jego królestwa i tysiące innych przejawów, próbujemy być wierni Chrystusowi. On jest kamieniem węgielnym, dzięki któremu bramy piekielne Kościoła nie przemogą. On jest tym, który mocą zmartwychwstania może wyprowadzić swój lud z wszelkiego zła i uwolnić od każdego grzechu. "A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara". Nie jest to prawda, którą można wyczerpać w intelektualnych dywagacjach, ale prawda, która przekształca życie, która potrafi napełnić nieziemskim światłem życie każdego człowieka.

Odpowiedź

Jestem przekonany, że jedyną odpowiedzią na kryzys w polskim Kościele jest droga odpowiedzialności. Można oczywiście przyjąć postawę kibica i z bezpiecznego dystansu osądzać innych. Takie prawo mają ludzie niewierzący, takie prawo mają wyznawcy innych religii, ale dla katolika, który uważa swoją wiarę za dojrzałą, najbardziej zgodny z powołaniem wydaje się inny szlak. Decyzje i wybory człowieka dojrzałego wyznacza bowiem świadomość, że to on kształtuje oblicze Kościoła, że swoją modlitwą, słowem i czynem stara się wpływać na to, jak Kościół pełni swoją misję w świecie. Czasem będzie to zmierzenie się z grzechem wspólnoty, a czasem pomnażanie wielkiego potencjału dobra, które tkwi w katolikach.

Kościół wymaga patrzenia oczami wiary. Docenić go można podobnie jak witraż. Z zewnątrz będzie się wydawał zakurzoną, czasem nawet zachlapaną błotem płaszczyzną wyblakłych szkiełek. By zobaczyć jego piękno, trzeba wejść do środka. Jednak samo spojrzenie z wnętrza nie wystarczy: potrzeba światła, które wydobędzie z kolorowego okna całe piękno zawarte w harmonii treści i barw. By w pełni docenić Kościół, trzeba znaleźć się w jego wnętrzu, zaangażować się w niego i spojrzeć nań w świetle łaski pochodzącej z nieba.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2007