Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Znakomita wystawa. Wszystkie portrety oszczędne w formie, czarno-białe, kadrowane w planie amerykańskim lub półzbliżeniu. Zasadniczo różne od tego, do czego przyzwyczaja masowe zdjęcie rejestrujące ludzkie piękno, podrasowane przez program komputerowy. Zdrowo, kolorowo i najlepiej młodo - oto popkulturowa "gramatyka".
Dla Georgiewa, urodzonego w 1963 r. pół krwi Polaka, pół krwi Bułgara, liczy się zupełnie inna jakość: surowa materia, nawet ta chropowata i na pierwszy rzut oka mało atrakcyjna. Fotograf wychodzi z identycznego założenia, co jego XIX-wieczni poprzednicy, pierwsi portreciści, którzy twarz człowieka za pośrednictwem obiektywu kontemplowali niczym ikonę. Pokorni wobec rzeczywistości, niczego w niej niezmieniający, zachwyceni możliwością "zatrzymywania" czasu - wtedy jeszcze na dagerotypie.
Także Georgiew "interpretuje" osobę wyłącznie poprzez kompozycję oraz naturalne światło. Posuwa się do tego, że neutralizuje jej płeć, wiek i urodę. Unieważnia społeczne role, zdejmuje kulturowe kostiumy. Nie pozwala na uśmiech. Żadnego elementu spoufalenia: kobiety nie uwodzą, mężczyźni nie prężą bicepsów. W zamian dostajemy coś piękniejszego, bo bardziej prawdziwego - skupione, bezbronne i pozbawione grymasów twarze.
Roland Barthes powiedziałby, że zdjęcia Georgiewa dotykają punktum, sekretnego detalu, przyciągającego uwagę i uruchamiającego wspomnienia. Na te obce twarze nakładają się twarze osób nam bliskich, których być może już nie ma. Teraźniejszość przenika się z przeszłością. Proces toczący się między patrzącym a tym, na co patrzy, dotyka istoty przemijania. Kogo właściwie artysta fotografuje? Modeli, nas, jakąś uniwersalną personę? A może za pośrednictwem tych obrazów odsłania swoje emocje? Nie mam pojęcia, jak się to Georgiewowi udaje, ale jego obrazy pokonują ograniczenia dwóch wymiarów, stają się nawet bardziej wyraźne, przejmujące i realne niż ludzie, z którymi obcujemy na co dzień.
Artysta używa wielkoformatowego aparatu, stylowej skrzynki z miechem, dziś już praktycznie zapomnianej. Na użytek wystawy standardowe odbitki zostały kilkakrotnie powiększone. Gigantyczny format zdołał jednak zachować plastykę oryginału: subtelne cienie i kontrasty oraz szeroką paletę szarości. Rzecz nie do osiągnięcia przy użyciu sprzętu cyfrowego. Problem jednak i w tym, że powszechnie używana "cyfra" jest zbyt perfekcyjna, więc automatycznie eliminuje błędy. A błędy w sztuce są potrzebne; Georgiew świadomie je akceptuje. Rysy, odciski palców, zaświetlenia dają jego zdjęciom jeszcze większą energię. Pokazują, że są dziełem człowieka, a nie maszyny.
"Portrety Andrzeja Georgiewa"; Galeria Camelot i Galeria Fundacji Imago Mundi; Kraków, ul. św. Tomasza 17; wystawa czynna do 10 września 2008 r.