Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Uważaliśmy, że nawet jeśli zdrowie nie pozwala mu na wykonywanie w pełnym wymiarze obowiązków naczelnego, to "Tygodnik" bez niego jest nie do pomyślenia. Nie wiem, czy był przekonany, ale ustąpił. Tak bowiem, jak dla Turowicza "Tygodnik" był powołaniem i życiem, dla "Tygodnika" on sam był więcej niż Szefem. To było po prostu pismo Jerzego Turowicza i nie do pomyślenia było, że te dwa byty mogą egzystować osobno.
Ustępując nam, Jerzy doskonale zdawał sobie sprawę, że z powodu postępującej choroby w coraz mniejszym stopniu będzie wpływał na kształt pisma. Wiedział po prostu, że siłą rzeczy i tak "pałeczkę" stopniowo będą przejmowali inni. W tym widzę jego wielkość, że nie traktował tego dramatycznie, ale z całkowitym, pogodnym spokojem. Oczywiście w sprawach trudnych niemal do końca to on podejmował decyzje, a sam fakt, że każdy numer będzie z uwagą czytał, jakoś przecież na nas wpływał.
Był jednak nie do zastąpienia. Jego biograf i wieloletni współpracownik Tomasz Fiałkowski opisuje na sąsiedniej stronie głębokie powiązania Jerzego ze światem kultury i sztuki. Te osobiste więzi, przyjaźnie łączące go z twórcami nadawały "Tygodnikowi" jedyny w swoim rodzaju charakter. Podobnie było ze sprawami Kościoła. Warto kiedyś będzie pod tym kątem przebadać Archiwum Jerzego Turowicza. Ale i bez tych badań, tylko z własnych wspomnień mogę zapewnić, że także w tym świecie był obecny, ceniony, podziwiany i kochany.
Znamienna jest lista jego eklezjastycznych przyjaciół. Niewątpliwie fascynowali go ludzie, którzy przełamywali stare schematy myślenia i działania, nawet jeśli sprawiali tym kłopot instytucji. Wielkie Jerzego przyjaźnie to przecież oskarżany o przesadną lewicowość brazylijski arcybiskup Helder Câmara, rewolucjonista w dziedzinie ekumenizmu Brat Roger z Taizé, kard. Jean-Marie Lustiger, ale też były doradca soborowy episkopatu Wielkiej Brytanii, potem eksksiądz i eksjezuita, nielubiany przez Kurię Rzymską z wzajemnością, dość zjadliwy watykanista Peter Hebblethwaite. Fascynował go kard. Léon-Joseph Suenens, z którym wywiad zamieszczony w "Tygodniku" rozgniewał kardynała Wojtyłę, a w sprawach żydowskich znajdował wspólny język z kierującym wtedy dykasterią zajmującą się judaizmem dzisiejszym kardynałem, wtedy biskupem Jorge Maríą Mejíą. Łączyła go przyjaźń z kard. Rogerem Etchegarayem, najbliżej współpracującym z Janem Pawłem II przy organizowaniu Dnia Modlitw o Pokój w Asyżu, poznał i zdobył przyjaźń małej siostry Magdaleny, założycielki zgromadzenia Małych Sióstr Jezusa, a także dominikanina, twórcy wspólnoty księży robotników i założyciela słynnej Szkoły Wiary (potem mnicha w klasztorze trapistów), zmarłego także 10 lat temu o. Jacques’a Loewa.
Nie wymieniam tu postaci polskiego Kościoła: było ich bardzo wiele. Zdumiewające, jak ci ludzie, których łączyła podobna twórcza troska o Kościół i Ewangelię, a także podobna odwaga, ludzie, którzy zmieniali oblicze Kościoła swej epoki, odnajdywali się w wielkim świecie i jak się doskonale rozumieli.
Małomówny, zatopiony w lekturze tekstów, pochylony nad pisanym listem, kiedy zabierał głos na zebraniu w sposób jakby ciut nieśmiały, w sposób najbardziej naturalny wyprowadzał nas z zaduchu PRL-u i otwierał na szerokie uniwersum, także Kościoła powszechnego. Był tam u siebie, pewnie jako jeden z nielicznych w Polsce i pewnie dlatego nie zawsze był w Polsce rozumiany.
Tak więc, bez rozdziału "wielkie przyjaźnie" Jerzego, nie da się Go zrozumieć. Takiego kapitału już pewnie nikt nie wniesie. I także dlatego Jerzy Turowicz pozostaje człowiekiem nie do zastąpienia.