Wybryk natury

Tomasz Fiałkowski: Nawet w beznadziejnych czasach była w nim nadzieja. Pojawia się pytanie, skąd czerpał energię do prowadzenia tak niesłychanie intensywnego życia. Rozmawiał Michał Okoński

26.01.2010

Czyta się kilka minut

Jerzy Turowicz / fot. Archiwum Jerzego Turowicza /
Jerzy Turowicz / fot. Archiwum Jerzego Turowicza /

Michał Okoński: Jaki będzie tytuł biografii Jerzego Turowicza?

Tomasz Fiałkowski: Tytuł zostawiam na koniec, na razie mam inne zmartwienia. Obfitość źródeł sprawia, że znajduję się w sytuacji korzystnej i trudnej zarazem. Jerzy Turowicz nie prowadził dziennika, ale co wieczór podsumowywał dzień w kalendarzu - zachowały się niemal wszystkie kalendarze od 1958 r., a także niektóre sprzed wojny. Portrety dni nieprawdopodobnie szczegółowe, a przy tym oczyszczone ze spraw nieistotnych.

W kalendarzu jest niewiele miejsca...

...ale Pan Jerzy swoim drobnym i precyzyjnym pismem potrafił zmieścić tam mnóstwo faktów. Często zapis brzmi jak szyfr, ale kiedy zna się tło historyczne i skorzysta z pamięci świadków - jak córki Jerzego Turowicza, bez których pomocy moja praca byłaby w ogóle niemożliwa, jak Józefa Hennelowa i Krzysztof Kozłowski - kilka słów zmienia się w opowieść.

Przykład dotyczący sprawy ważnej i dla "Tygodnika", i dla historii Polski: rok 1964 i List 34, czyli protest wybitnych pisarzy i naukowców przeciw polityce władz wobec kultury. Wiemy, że Turowicz go podpisał i że spotkały go za to represje: nakład "TP" obcięto o 10 tys. egzemplarzy (czyli jedną czwartą), a on sam nie mógł pojechać na III sesję Soboru Watykańskiego II, co dla niego akurat było karą wyjątkowo dotkliwą. W kalendarzu pod datą 2 marca znajdujemy wiadomość o wizycie w redakcji Jana Józefa Lipskiego, który - jak wiemy - zbierał podpisy pod listem. W tym samym dniu o 19.00 spotykają się na naradzie w mieszkaniu Antoniego Gołubiewa Turowicz, Stanisław Stomma, Jacek Woźniakowski, Stefan Wilkanowicz, Krzysztof Kozłowski i ks. Andrzej Bardecki. Najwyraźniej złożenie podpisu nie było tylko osobistą decyzją Turowicza. We wtorek 3 marca kolejny zapis: "14h Lipski (podp. petycja premier 34)"...

Czy wiemy, kto doradzał, a kto odradzał podpisanie listu, jakie stanowisko zajmował sam Jerzy Turowicz?

Wiemy, że zawsze stawiał na pierwszym miejscu interes "Tygodnika", więc pewnie się wahał. Był człowiekiem rozważnym, nigdy nie podejmował decyzji pochopnie, choć w sytuacjach granicznych potrafił działać radykalnie.

Można było odnieść wrażenie, że nie lubi sytuacji konfliktowych.

Owszem, ale kiedy było trzeba, potrafił wejść w sam środek konfliktu i go rozstrzygnąć. W redakcji takich sytuacji nigdy nie brakowało, zwłaszcza w czasach, kiedy "Tygodnik" był trochę jak oblężona twierdza.

Po wskrzeszeniu pisma w grudniu 1956 r. szybko następuje odwrót od październikowej "odwilży", władze zaostrzają politykę wobec Kościoła, starają się osłabić i rozbić środowisko Znaku. "Tygodnik" ma nie tylko ograniczony nakład, ale też przestaje być cytowany, narasta poczucie frustracji. Sobór Watykański staje się źródłem nowej nadziei, a przy tym tematem, w którym pismo nie ma konkurencji. Potem jednak Sobór się kończy, a w Polsce przychodzi Marzec ’68, cenzura szaleje... Ostatnie lata rządów Gomułki są wyjątkowo ponure.

Jednak w zapiskach Jerzego Turowicza, w jego listach, poczucia beznadziei wcale nie znajdziemy. Pojawia się pytanie: skąd ten człowiek czerpał energię i siłę, nie tylko do robienia pisma, ale do prowadzenia tak niesłychanie intensywnego życia, do ciągłych podróży - choćby do Warszawy, którą odwiedzał niemal co tydzień? I towarzyszy temu odrobina zazdrości. Z jednej strony mamy peerelowską glątwę, Gomułkę w czarno-białym telewizorze (którego nota bene Turowiczowie wtedy nie mieli), z drugiej - fascynujące życie towarzyskie i kulturalne.

Oczywiście są też rzeczy dolegliwe, jak ciągłe kłopoty finansowe - i w "Tygodniku", i w domu. W jednym z listów Pan Jerzy pisze do żony, która wyjechała właśnie na wakacje: porządkuję książki, przydałby się nowy regał, ale za co? Ale tego samego dnia je obiad z wybitnym pisarzem, idzie na wernisaż, po którym ledwo zdąża na premierę do teatru, a jeśli mamy sobotę, to o 22.30 wyrusza do Piwnicy pod Baranami i do domu wraca o trzeciej w nocy, by jeszcze zanotować w kalendarzyku, kto tego dnia wystąpił w kabarecie.

23 stycznia 1968 r. ogląda w Warszawie "Dziady" Dejmka ("znakomite" - notuje), 27 marca tegoż roku - tuż po stłumieniu protestów studenckich - jest w Piwnicy na próbie generalnej nowego programu, wstrzymanego przez cenzora. Fragmenty "Pieśni nad Pieśniami" śpiewała wtedy Ewa Demarczyk...

Jedna z jego ulubionych artystek.

Z kalendarza wiem nawet, kiedy i w jakich okolicznościach wypili bruderszaft. Po wyjściu z "Piwnicy" idą na koniak do baru w Hotelu Francuskim, potem Pan Jerzy odprowadza Ewę Demarczyk na Wróblewskiego, gdzie mieszkała z matką i siostrą. Cała gotowa scena...

Ale kalendarze do napisania biografii nie wystarczą.

To jednak bezcenne rusztowanie, które pozwala z całkowitą pewnością osadzić wydarzenia w miejscu i czasie. Mamy też relacje świadków - Anna Mateja przeprowadziła już kilkadziesiąt rozmów z przyjaciółmi czy dziećmi przyjaciół Jerzego Turowicza, z jego znajomymi i współpracownikami. No i listy - w tym ogromną korespondencję między Anną i Jerzym Turowiczami, prowadzoną od jesieni 1935 r., kiedy w niedzielę 20 października po Mszy recytowanej o godzinie 9.00 w kościele św. Wojciecha zostali sobie przedstawieni. Potem jest trzyletni okres narzeczeństwa, a w latach małżeństwa nawet krótkie rozstanie, np. wyjazd Pani Anny z dziećmi do Tyńca, owocuje wymianą listów.

Jerzy Turowicz umiał obserwować i opisywać.

W jego listach do żony jest nie tylko wiele uczucia, i nie tylko wiele informacji, ale także zapachy i kolory, uroda kobiet, smak potraw, piękno liturgii. Kolejność świadomie chaotyczna...

Jak ważnym źródłem jest korespondencja Turowicza, pokazuje sprawa pobytu Miłosza w Goszycach, we dworze Zofii z Zawiszów Kernowej, teściowej Turowicza, na przełomie 1944 i 1945 roku. Ten pobyt wszedł do historii literatury: w Goszycach powstawało kilka wierszy Miłosza, a goszycki sylwester stał się tematem opowiadania Jana Józefa Szczepańskiego "Koniec legendy". Konflikt między warszawskim poetą a młodszym od niego akowcem, partyzantem tlił się aż po lata dziewięćdziesiąte...

Kiedy pytałem Pana Jerzego, jaką drogą Miłosz trafił do Goszyc, nie pamiętał. Kilka lat temu Michał Smoczyński, wnuk Jerzego Turowicza i kustosz jego Archiwum, odnalazł w pudle pełnym pocztówek kartki od Miłosza i Kazimierza Wyki z października 1944 r. Miłosz, którego wybuch Powstania zastał na obrzeżach Warszawy, utknął z żoną i teściową na wsi pod Łowiczem, i słał stamtąd prośby o pomoc. Nie był pewien, czy docierają, więc pisał dzień po dniu, zarówno do Turowicza, jak i do Wyki, który zaraz także skontaktował się z Turowiczem. Przejmująca korespondencja, pokazująca wspólną troskę o przyjaciół i o przyszłość polskiej literatury. W pierwszej kartce Wyka pisze, że o Jerzym (Andrzejewskim) nie ma wiadomości, że zginęli podobno Kaden i Staff, że Irzykowski jest ranny, a Krzysztof (Baczyński) był maquis (czyli w konspiracji) już od maja i teraz nie wiadomo, gdzie się podziewa. W drugiej informuje, że Staff jednak żyje, a Andrzejewski odnalazł się u Iwaszkiewiczów na Stawisku, i deklaruje, że ściąga go do siebie do Krzeszowic - więc dobrze by było, gdyby Turowicz znalazł miejsce dla Miłosza. Jak wiemy - znalazł.

Zapiski i listy nie oddadzą jednak wszystkiego. Trudno się spodziewać, żeby w kalendarzach Turowicz opisywał np. swoje życie duchowe.

Jerzy Turowicz był powściągliwy w mówieniu o takich sprawach. Intensywność jego życia religijnego widać jednak choćby w notatkach o coniedzielnych Mszach, o swoim uczestnictwie w liturgii. "Odprawia Andrzej B[ardecki]. Ja służę" - zapisuje na przykład. Albo: "Msza X. Dembowski. Czytam lekcję".

Patrzyło się na Jerzego Turowicza pogrążonego w modlitwie i miało się poczucie dotykania tajemnicy.

I ta sfera tajemnicą pozostanie. Opowiedzieć jej nie sposób, choć można się do niej zbliżyć.

Nie przez kalendarze.

Także poprzez nie - zwłaszcza te, które prowadził podczas podróży zagranicznych, bardziej niż zwykle szczegółowe. No i poprzez listy do żony pisane podczas tych podróży. W 1959 r. jedzie na kongres Pax Romana, który po raz pierwszy w historii odbywa się w Azji - w Manili, stolicy Filipin. Notatki z tej wyprawy to prawdziwe zachłyśnięcie się nie tylko barwnością tamtego świata, ale i prawdziwą powszechnością Kościoła, w którym spotykają się najróżniejsze nurty i tradycje. Niektóre z nich są mu zdecydowanie bliższe niż inne. "Co za człowiek!" - pisze o indyjskim teologu Raimundo Panikkarze, który odprawia Mszę w habicie benedyktyńskim, boso. W drodze powrotnej, w Kalkucie, dopytuje się o Matkę Teresę - bo słyszał o niej od Panikkara, choć nie wie nawet, że jest ona Albanką ("zdaje się Czeszka austriacka"...). Później, podczas Soboru, szczegółowo opisuje zarówno pierwszą rozmowę z Matką Teresą, jak i kolejne spotkania z brazylijskim "biskupem ubogich", Helderem Camarą.

Zabawna anegdota dotyczy wizyty w rzymskiej wspólnocie Małych Sióstr Karola de Foucauld w Borgata, w grudniu 1963 r. Na ten sam dzień brat Roger Schutz, założyciel Wspólnoty z Taizé, dał Turowiczowi bilety na jakąś kanonizację w Bazylice św. Piotra. Turowicz zdążył się już umówić z Jerzym Zawieyskim na 8 rano pod Bazyliką, kiedy dowiedział się, że o 6.30 ma jechać z biskupem Wojtyłą do Małych Sióstr. Pojechał oczywiście, nawet służył biskupowi do Mszy. Potem biskup modlił się, jak zwykle, długo - a w Borgata nie było telefonu, nie można było Zawieyskiego uprzedzić! Skończyło się na kawie wypitej na placu św. Piotra, bo na kanonizację już ich nie wpuszczono.

Z tekstów Jerzego Turowicza wiemy, że fascynowały go Matka Teresa i Dorothy Day, że był pod wrażeniem ks. Jana Ziei... Ale nie dowiemy się, jaki był jego ulubiony fragment Ewangelii albo ulubiona modlitwa. Kiedy o tę ostatnią pytał go miesięcznik "Znak", w odpowiedzi padły katechizmowe definicje.

Więcej znajdziemy choćby w jego korespondencji z żoną. Co w jego sylwetce pozostaje dla mnie najistotniejsze, i co jest przecież bardzo chrześcijańskie, to afirmatywne otwarcie na świat. Turowicz był człowiekiem powściągliwym, kontakt z nim - mimo słynnego ciepłego uśmiechu - wcale nie był prosty. Mówiło się, że jest nieśmiały, choć Marek Edelman w rozmowie z Anną Mateją twierdzi, że to wcale nie była nieśmiałość, że on po prostu mówił tylko wtedy, kiedy było trzeba. Był jednak wychylony ku światu, dostrzegał w nim urodę Bożego dzieła. Ta afirmacja obejmuje też Kościół i jego życie liturgiczne.

Ale bycie w Kościele wiąże się z posłuszeństwem. Nie bywało to dla niego trudne?

Pewnie tak. Starczy wspomnieć opublikowaną przez "Tygodnik" korespondencję Jerzego Turowicza z Karolem Wojtyłą - biskupem, potem arcybiskupem, kardynałem, wreszcie papieżem. W 1995 r. wszyscy wrogowie Turowicza rzucili się na krytyczny akapit z listu Jana Pawła II na jubileusz "TP", a przecież w listach wcześniejszych padają zdania mocniejsze. Wojtyła uważał, że zadaniem pisma katolickiego jest przede wszystkim formacja, Turowicz bronił prawa do informacji. Spierali się, jak pokazywać Sobór i czy "Tygodnik" nie za dużo uwagi poświęca nowinkom. Ten spór łączył się jednak ze wzajemnym szacunkiem i zaufaniem. Warto też zauważyć, że choć prymas Wyszyński po 1957 r. krytykował "Tygodnik", to jednak swoje listy do Jerzego Turowicza zaczynał "Drogi Jerzy", a ten zwracał się do niego "Ojcze"...

Trzeba rozdzielić sposób widzenia misji Kościoła, jego reformy itd. od kontekstu czasów i panującego wokół systemu, pamiętać o lojalności wobec instytucji zagrożonej przez reżim.

Jakiś przykład?

Spór wokół "Matki Joanny od Aniołów", filmu Jerzego Kawalerowicza na podstawie opowiadania Iwaszkiewicza. Dziś widzimy bardzo piękny film o "niebezpiecznych związkach" między mistyką a erotyką; wtedy biskupi odczytali go jednoznacznie jako element antykościelnej kampanii władz i domagali się nawet zdjęcia go z ekranów, uważając, że narusza uczucia religijne. Z dziennika Jana Józefa Szczepańskiego, ówczesnego krytyka filmowego "TP", wiem, że napisał entuzjastyczną recenzję, której redakcja nie puściła. Opublikowano artykuł Jacka Woźniakowskiego, który uwzględniając stanowisko Kościoła i tłumacząc je, zaznaczał, że "Matka Joanna..." jest mimo wszystko dziełem wybitnym. Ale i ten tekst wywołał niezadowolenie Prymasa. List do Turowicza w tej sprawie napisał zresztą nie on sam, tylko jego sekretarz, co również chyba było rodzajem demonstracji.

Dziś wygląda to dość okropnie, ale niezależnie od tego, co ludzie "Tygodnika" myśleli o filmie Kawalerowicza, nie mógł on być wtedy dla nich powodem do wejścia w otwarty konflikt z biskupami. Nawet jeśli biskupi nie mieli racji.

Pokazać "kontekst czasów" to, jak widać, ważne zadanie biografa. Z dzisiejszej perspektywy pewne rzeczy wydają się nie do obrony.

Nie tylko z dzisiejszej. Przecież kiedy Stefan Kisielewski po Październiku ’56 wznowił "Sprzysiężenie" - powieść, którą nie bardzo wiadomo czemu uznano w Kościele za "pornograficzną" - a "Tygodnik" go za to na swoich łamach potępił, to Zbigniew Herbert zawiesił z kolei współpracę z "Tygodnikiem" i dopiero list Naczelnego skłonił go do powrotu. Turowicz wiedział jednak, że "Tygodnik" nie jest tylko jego pismem ani tylko pismem środowiska - miał poczucie, że należy do "stanu posiadania Kościoła", co zresztą biskupi przypominali, tłumacząc, że Kościół poza amboną, listami pasterskimi i nielicznymi czasopismami diecezjalnymi nie ma innego medium. I starał się omijać kolejne rafy...

Chciałbym się jednak ustrzec utożsamiania Jerzego Turowicza z "Tygodnikiem". Pismo było oczywiście dziełem jego życia, jednak biografia wychyla się poza obszar przez nie wyznaczony.

Miał życie pozatygodnikowe.

I to bardzo bogate. Był osobą wyjątkową, mocną indywidualnością, a równocześnie rodzajem medium, przez które można zobaczyć epokę. Pisząc o Turowiczu, ma się fantastyczną okazję oglądania Polski lat 1945-89 z bardzo nieoczywistego punktu widzenia. Jego postać łączy tak różne środowiska i pozwala rzucić światło na tyle obszarów życia równocześnie, że wraz z jego biografią można namalować portret epoki.

Jak ważnym źródłem są dla biografa teczki?

Dla mnie są jednym ze źródeł, na pewno nie najważniejszym. Chcę oczywiście zajrzeć do archiwum IPN, czytałem już wydaną przez Instytut książkę Cecylii Kuty, "»Działacze« i »pismaki«. Aparat bezpieczeństwa wobec organizacji katolików świeckich w Krakowie w latach 1957-89". Nie myślę jednak, żeby ta perspektywa znacząco wpłynęła na moje pisanie.

Świadomość bycia podsłuchiwanym czy inwigilowanym Turowiczowi nie doskwierała?

Myślę, że doskwierałaby każdemu. Patrzył jednak na życie z perspektywy chrześcijanina, któremu wiara daje poczucie wolności - no i pozwala zawierzyć. Dla niego było to z pewnością ogromne źródło siły. A przy tym czerpał mnóstwo radości z pochłaniania urody świata, z podróży, z obcowania z dziełami sztuki, z poznawania ludzi i last but not least z życia rodzinnego... To mu chyba z nawiązką rekompensowało rozmaite opresje Peerelu.

A co z latami 1989-99?

To będzie epilog książki. Z jednej strony czas spełnienia: Polska odzyskała niepodległość, stało się coś, czego Jerzy Turowicz chciał i po co założył pismo - żeby pomóc przetrwać ludziom w czasach beznadziejnych...

...z drugiej jednak zaczyna walczyć o nowe rzeczy: o kształt wolnej Polski i o sposób obecności Kościoła w jej życiu. Angażuje się także w politykę partyjną. I bywa atakowany.

O tym też trzeba oczywiście napisać. Ludzie, którzy do pięt mu nie dorośli, dywagowali publicznie nad tym, czy zasłużył na tytuł honorowego obywatela Krakowa... Warto zapytać, czy odebrał należyte podziękowanie za to, co w życiu zrobił, czy został doceniony.

Został?

Na pewno przez niektórych, jak choćby przez Jerzego Giedroycia, który skądinąd nie żywił do "Tygodnika" nadmiernej sympatii. A poza tym? Trochę jak u Norwida: "Inaczej będą głosić Twe zasługi"... Jednym z pomników jest na pewno żałobny numer "Tygodnika", a symbolicznym domknięciem biografii - zimowy pogrzeb w Tyńcu, przy skromnym udziale biskupów, ale z rzeszą ludzi, którzy w żadnym innym miejscu by się wspólnie nie zgromadzili.

Co by było, gdyby jego nie było?

Nie zdarzyłoby się wiele rzeczy. Nie powstałby "Tygodnik", a gdyby nawet powstał - byłby innym pismem. Nie napisano by niektórych książek, a drogi życia ich autorów wyglądałyby inaczej.

Miłosz, który miał dość ostre spojrzenie na polski katolicyzm i jego narodowe uwikłania, powtarzał chętnie, że Turowicz i jego pismo to właściwie wybryk natury, coś, co nie powinno się zdarzyć. Może i sam Miłosz nie napisałby pod koniec życia takich tekstów, jak "Traktat teologiczny", gdyby nie przyjaźń i współpraca z Turowiczem i "Tygodnikiem".

Pan Jerzy był odbiorcą idealnym i rodzajem katalizatora. Potrafił odczytać intencje artysty, współczuć z nim, dostrzec w czymś, co się dopiero rodzi, zapowiedź czegoś znacznie większego. A przecież kultura nie może powstawać bez odbiorcy.

A mówił, że coś jest słabe?

Był, jak wiadomo, człowiekiem delikatnym, ostrożnie więc formułował oceny. Sama decyzja o niedrukowaniu była jednak wystarczająco wymowna. Czasami zresztą mówił wprost. W jednym z listów do pani Anny znajdziemy komiczną opowieść o spotkaniu u ks. infułata Ferdynanda Machaya, proboszcza parafii mariackiej i wielkiej postaci krakowskiego Kościoła. W 1959 r. ks. Machay zaprosił doborowe grono ("15 księży, w tym 1 biskup, i 10 cywili"), by przed nim odczytać swój pierwszy w życiu dramat, oparty na rozmowach duszpasterskich z kancelarii parafialnej. "Rezultat potworny, przechodzący wszelkie oczekiwania" - pisze Pan Jerzy. Potem dyskusja - jedni bezwstydnie chwalą, drudzy są bardziej powściągliwi, w końcu autor zwraca się wprost do Turowicza. "I... prawie powiedziałem, co myślę! To znaczy nie zupełnie, uprzejmie, ale trudno było kłamać".

Mówiliśmy o jego radościach: był spełniony jako redaktor?

Na pewno żałował, że nie napisał wymarzonej książki o Kościele. Już wiosną 1959 r., gdy powstawało wydawnictwo Znak, w którego organizowaniu Jerzy Turowicz brał udział, pisze do Pani Anny: "ustalono, że koło 1 maja ja wracam do »Tygodnika«, a Jacek [Woźniakowski] przechodzi do Wydawnictwa na mój fotel". Po czym dodaje z nutą melancholii: "chyba już do śmierci będę ten »Tygodnik« redagował". No i tak się stało.

Czyli jednak jakieś rozdarcie. Wydawało się, że mamy życiorys poukładany jak traktaty św. Tomasza.

Bo on jest poukładany - ale ta wewnętrzna integralność zderza się z dramatyzmem epoki. A w jednej osobie spotykają się rozmaite warstwy rzeczywistości, człowiek Kościoła sąsiaduje z bywalcem kabaretu...

I to ma przemówić do dzisiejszego czytelnika? Tego, który nigdy go nie spotkał, nie wie, nie pamięta?

Piszę biografię, a nie artykuł "Co dziś powiedziałby nam Jerzy Turowicz". Opisuję fascynujący świat, który minął, co jednak nie znaczy, że nie można go ożywić. Może czytelnik patrząc na to bogate życie odnajdzie jakieś tropy, poczuje, że on sam mógłby inaczej żyć albo inaczej ułożyć hierarchię wartości?

Adam Zagajewski w eseju o anglosaskich biografach pisze, że w zasadzie nie chcą dokończyć swoich dzieł. Niby ciągle siedzą w archiwum, ale drąży ich obawa, że czegoś nie znajdą, do czegoś nie dotrą...

Czasem jednak kończą - i ja też chcę to zrobić. Mam już plan całości, zabieram się za pisanie. W grudniu 2012 r. będzie stulecie urodzin Jerzego Turowicza: do tego czasu książka musi być wydana.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2010