Wielki tydzień żałoby

Od dziecka bałem się tłumów. Wszelkich. Bez względu na powód i cel, w jakim się gromadziły. Jeśli pół miliona ludzi robi to samo - obojętne, w szlachetnej czy w nieszlachetnej sprawie - czuję tylko jedno: dreszcz przerażenia.

24.04.2005

Czyta się kilka minut

I nie przemawiają do mnie zapewnienia, że jedność jest czymś pięknym, szczególnie jedność spontaniczna, taka, co skłania ludzi do gromadzenia się w milionowe skupiska. Powiedziałbym nawet, że jedność spontaniczna budzi we mnie przerażenie nawet dużo większe niż jedność wymuszona. Takiego mnie Pan Bóg stworzył i wiem, że z tą ułomnością będę musiał sobie jakoś radzić do końca.

Podejrzewam jednak, że wcale nie jestem w swoich odczuciach zupełnym wyjątkiem, chociaż dzisiaj nie wszyscy mówią o tym z równą szczerością. Mam na myśli sporą część polskiej inteligencji, która - jak zauważyłem, obserwując choćby moich znajomych - pewne sprawy odczuwa podobnie jak ja.

Kiedy po śmierci Papieża przeszło przez Polskę wezwanie, by zapalić świece w oknach w Jego intencji, z prawdziwym lękiem przysunąłem twarz do szyby, bo uczucia, które poczułem w swoim sercu, nie były jasne. Bałem się, bałem się nawet bardzo, że świece nie zapalą się we wszystkich oknach, tylko zapalą się w oknach niewielu, że naród nie odpowie na wezwanie, że nie przebudzi się z letargu. Czułem niepokój i nadzieję. Ale bałem się też równocześnie, że te świece mogą zapalić się bez żadnego wyjątku w absolutnie wszystkich oknach. Taki to ruch mojej i nie tylko mojej duszy poczułem w sobie, a jeśli ktoś z moich przyjaciół inteligentów zaprzeczy, że takiego ruchu w sobie nie poczuł, to i tak mu nie uwierzę.

Bo ja - podobnie jak wielu polskich inteligentów - wolę naród podzielony niż naród zjednoczony. I jeśli śnię o jedności, to tylko połową serca. Mam swoją prywatną wizję idealnego społeczeństwa, które opiera się na chwiejnej równowadze i walce przeciwieństw, ścierających się w sposób cywilizowany. Najlepiej, gdy w jakiejkolwiek sprawie połowa ludzi jest “za", a połowa “przeciw". Bo wtedy nie dochodzi do przegięć w żadną stronę. A społeczeństwo bez przegięć to jest bardzo piękne społeczeństwo, trzeba jednak powiedzieć, że takie piękne społeczeństwa zdarzają się na naszej Ziemi bardzo rzadko. Sam coraz bardziej lubię zgromadzenia, na których kłócą się ludzkie głosy, cenię spór, a nawet awanturnicze poszukiwanie prawdy w burzliwej rozmowie. I wolę dużo bardziej takie zgromadzenia od zgromadzeń, na których jeden mówi, a inni tylko słuchają, śpiewają i biją brawo.

Na szczęście - a raczej na nieszczęście? - świece nie zapaliły się we wszystkich oknach Polski. Dziennikarze mówili, że cała Polska żegna Papieża, ale to, co oglądaliśmy po Jego śmierci, wcale nie było wielkim frontem jedności narodu. I więcej było okien bez narodowych i papieskich sztandarów niż ze sztandarami. I mniej było okien z palącą się świecą niż okien bez świecy. Przynajmniej tak było na moim osiedlu. Ja sam świecę zapaliłem, bo wiem od mojej matki, że wielką śmierć należy uczcić. Pamiętałem zresztą stan wojenny.

Ale gdzieś tam podświadomie połową serca czułem, że zwolennicy jedności przysuwają twarz do szyby tak jak ja po to, by sprawdzić, u kogo się pali, a u kogo się nie pali. I wiedziałem, że oni wcześniej czy później wypomną mi, że zapaliłem świecę w moim oknie, albo wypomną mi, że jej nie zapaliłem. I jednych i drugich łączyć będzie jedno: dobrze zapamiętają, czy kocham Papieża, czy Go nie kocham. Patrząc więc na morze świateł w tysiącach polskich okien, czułem dumę z mojego narodu, że zachował się pięknie i godnie, oddając tak wspaniały hołd Wielkiemu Zmarłemu, i równocześnie czułem chłodny powiew przygaszający samodzielne myślenie i dopuszczający tylko jednego rodzaju reakcje.

A w oczach paru telewizyjnych reporterów ujrzałem prawdziwy strach. Bardzo uważali na każde słowo. Tydzień żałoby w Polsce był tygodniem autentycznego wzruszenia i taktu, ale chwilami przeradzał się w festiwal konformizmu, festiwal przewidującej ostrożności, albowiem “już niedługo chrześcijańska prawica wygra w wyborach, trzeba więc na antenie pokazać się od najlepszej strony". Nie wiem, czy to by Papieża ucieszyło. Redukcja swobodnej pracy umysłu jako forma szacunku dla zmarłych wcale nie musi radować tych, którzy patrzą na nas z okna domu Ojca.

Do Papieża zawsze miałem stosunek ciepły, choć z pewnymi oporami. Wynikało to z mojej postawy wobec tłumów. Podziwiałem Go jako przewodnika, który potrafi zgromadzić wokół siebie nieprzebrane tłumy w dobrej sprawie, ale sam wolałem - tak jak sporo moich znajomych inteligentów katolickich - modlitwę w ciszy pustego kościoła. Bo my już tacy jesteśmy i nic na to poradzić nie można. Jeden z dziennikarzy, który chciał, żebym po śmierci Jana Pawła II powiedział do kamery “coś o Papieżu", skarcił mnie słusznie, że nie należy mówić “tłum", tylko “rzesze". Dodał też, że mogę oczywiście przed kamerą wypowiadać się zupełnie swobodnie. Cóż, powiem jednak wyraźnie, że tłum - nawet najszlachetniejszy - zawsze mnie rozpraszał. Niech mi to będzie wybaczone, ale nie lubiłem głośnych okrzyków, bicia braw i śpiewania “Sto lat" podczas mszy i zawsze czekałem, żeby Papież powiedział wyraźnie: “Nie róbcie tego. Zaczekajcie do końca liturgii. Potem sobie pośpiewamy". Raziło mnie też stawianie Mu pomników za życia i zawsze czekałem, żeby powiedział głośno i dobitnie: “Tego też nie róbcie. Ja nie chcę".

Dlatego wolę młodego Karola Wojtyłę, gadającego ze studentami w lesie o Panu Bogu, tego kapłana z chustką na głowie związaną w węzełki na rogach, od Jana Pawła II, przewodnika milionowych rzesz, Papieża Pielgrzyma w złotej tiarze. I jeśli myślę ze współczuciem o tej śmierci, to mam przed oczami przede wszystkim tamtego młodego mężczyznę szukającego drogi na górskich szlakach, który jest mi dużo bliższy. Zupełnie mnie jako chrześcijanina nie ekscytuje ilościowy przyrost wiernych, gigantyczne tłumy żałobników pod gołym niebem, morza jarzących się świec, białe pochody przez całe miasto i oświadczanie z dumą, że jest nas już ponad miliard. A gdyby nas było tylko dwunastu? Zawsze lubiłem małe kościoły z wieżą, stojące na uboczu wśród świerków i brzóz. I msze dla paru osób. I sporo moich znajomych polskich inteligentów katolickich czuje dokładnie to samo co ja, chociaż nie zawsze mówią o tym otwarcie.

Ubiegły tydzień żałoby, który zyskał już miano Wielkiego Tygodnia Polaków, w moim przypadku przebiegał pod znakiem skupienia, ale i wielu zdziwień. Było tych zdziwień sporo i chyba nie wszystkie do końca słuszne.

Dziwiłem się, że jeszcze przed otwarciem testamentu Papieża poinformowano nas, że Wielki Zmarły spocznie w Watykanie.

Dziwiłem się, że Papież napisał testament, który prawie wszystkie decyzje oddawał w ręce kolegium kardynalskiego, to znaczy dawał wolną rękę kardynałom w niemal wszystkich sprawach, także w sprawie ewentualnego pogrzebu w Polsce, więc właściwie nie był wyrazem ostatniej woli, lecz raczej aktem zrzeczenia się ostatniej woli, co w przypadku Papieża o tak silnej osobowości wydało mi się zaskakujące.

Dziwiłem się, że nie opublikowano w całości fotokopii oryginalnego tekstu pisanego żywą ręką Papieża, tylko komputerowy wydruk.

Dziwiłem się, że testament dawał właściwie wolną rękę tym, którzy są zdania, że lepiej, by po papieżach pozostał tylko oficjalny wizerunek, to znaczy by nie zachowały się żadne prywatno-intymne zapiski, co równało się, o ile dobrze rozumiem, faktycznej zgodzie na zniszczenie całej spuścizny rękopiśmiennej Papieża albo znacznej jej części.

Uważam zresztą, że zapiski papieża pisane, jak się domyślam, w znacznej części po polsku, są nie tylko bezcennym dziedzictwem naszej kultury narodowej, lecz także kultury ogólnoludzkiej. Zniszczenie tego dziedzictwa byłoby, jak mi się wydaje, po prostu barbarzyństwem i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. W końcu nawet papiery Kafki udało się ocalić, chociaż on sam się przed tym wzbraniał, a to przecież skala nieporównywalnie mniejsza.

Na koniec wyznam, że w jakimś tam niewielkim stopniu wciąż dziwnie czuję się współwinny tej śmierci, tak jak wszyscy w jakimś tam stopniu jesteśmy tej śmierci współwinni. Wiem, większość z nas tylko wzruszy ramionami na te słowa, bo przecież nie mamy sobie nic do wyrzucenia, a poza tym nie należy się posuwać do nierozsądnej przesady. Ja jednak pozostanę przy swoim. Gdyby miliony nas, zwykłych ludzi - taką mam utopijną wizję - zwróciły się do Papieża z żarliwą prośbą, by pod koniec swojego trudnego życia zmienił zakres swoich zajęć i nie pojawiał się już w sławnym oknie, narażając na ryzyko swoje zdrowie, tylko ratował bezcenne dla świata życie w dobrych szpitalach na jakiejś Czarodziejskiej Górze, gdyby więc Papież usłyszał miliony naszych wołających głosów, głosów żywego proszącego Kościoła, może nie stałoby się to, co się stało.

Lecz takich naszych głosów zabrakło. Żarłocznie pragnęliśmy, by regularnie pojawiał się w oknie, w którym dosięgła go choroba. Chcieliśmy, żeby swoim widokiem nas wspierał, żeby wbrew wszystkiemu trwał jak najdłużej w swojej roli, chociaż widzieliśmy, w jak bardzo niedobrym jest stanie. Gdyby fala takich naszych osobistych, żarliwych próśb ze wszystkich stron świata do niego dotarła, gdyby dostał miliony listów z naszymi prośbami, być może podjąłby ważne decyzje i żyłby do dzisiaj. Choć sam chciał trwać na posterunku, może dałby się nam ubłagać. Ale my nawet takiego gestu nie zrobiliśmy. Potrzebowaliśmy obrazów Jego heroizmu w cierpieniu. Pragnęliśmy, by żył tak, jak żył. Do końca, na naszych oczach, w bólu, w zmęczeniu, na krawędzi śmierci.

Może Bóg nam wybaczy.

STEFAN CHWIN (ur. 1949) jest pisarzem i historykiem literatury, profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio wydał powieść “Złoty Pelikan" (2003) i tom “Kartki z dziennika" (2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2005