Wielka woda. 25 lat temu Polskę zalała powódź tysiąclecia

Obrazy z Kłodzka, Raciborza, Opola czy Wrocławia – przerażające. Nie chodzi tylko o materialne szkody: zniszczone domy, drogi, sklepy, cmentarze, zalane pola, chemikalia z zalanych fabryk w rzece. W czeskiej części dorzecza Odry zginęło 20 osób, w Polsce 54.

11.07.2022

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Nowej Soli na zalanej ulicy Muzealnej. Lipiec 1997 r. / MUZEUM MIEJSKIE W NOWEJ SOLI
Mieszkańcy Nowej Soli na zalanej ulicy Muzealnej. Lipiec 1997 r. / MUZEUM MIEJSKIE W NOWEJ SOLI

Chłopczyk jest akurat w domu babci, która mieszka niespełna sto metrów od rzeki. Niektóre meble są pokryte folią. Za chwilę dorośli wyniosą dużą część z nich na strych. Boją się. Chłopiec niewiele rozumie, ale czuje ich strach.

Niespełna czterolatek wcześniej był na wakacjach u dziadków na Podkarpaciu. Wracał do domu, jechał samochodem z mamą, tatą i starszym bratem. Wjeżdżali do Ścinawy, zbliżali się do mostu na Odrze. Nerwy, bo nie było wiadomo, czy jeszcze przepuszczą. W końcu płynęła wielka woda. Przepuścili.

I jeszcze jeden moment: dzwoni telefon, odbiera mama. Mówią, aby tata zaraz jechał do Dozametu, gdzie pracuje; trzeba ładować worki z piaskiem. Tata wybiega z mieszkania.

Tym niespełna czteroletnim chłopcem byłem ja. Dziś widzę to wszystko jak przez mgłę. Pewne rzeczy muszę sobie dopowiadać. Trzy obrazy z lipca 1997 r. są moimi najwcześniejszymi wspomnieniami z dzieciństwa.

Olbrzymia dawka wody

25 lat temu bardzo padało w dorzeczu Odry już od czerwca. „W lipcu nad Polskę południową nadciągnęły z południa masy zwrotnikowego, bardzo rozgrzanego i wilgotnego powietrza, które napotkały na zachodzie kraju napływające chłodne powietrze polarnomorskie. Spowodowało to wytworzenie się chmur deszczowych, które zalały gwałtownymi, nawalnymi opadami Sudety, Beskidy i niziny. Odra oraz jej dopływy otrzymały olbrzymią dawkę wody” – piszą historycy w publikacji Muzeum Miejskiego w Nowej Soli o powodzi z 1997 r.

I dalej: „Gwałtowne opady z początku lipca spowodowały zjawisko powodzi w górach i na pogórzu oraz gwałtowny spływ mas wód do Odry. Powódź w górach zawsze ma charakter gwałtowny. Sama Odra w swym górnym biegu początkowo również jest rzeką górską i podlega tym samym zasadom. Znaczne nachylenie terenu powoduje bardzo szybki, niszczący spływ wody”.

Nasycona wodą ziemia nie mogła już wchłonąć nowych opadów, co ułatwiło ich szybki spływ. „Sytuację pogorszył również fakt, że w Czechach i w Polsce spuszczono w tym samym czasie do Odry wodę z przepełnionych zbiorników retencyjnych”. Tymczasem „opady po stronie południowej Sudetów były nie mniej gwałtowne i obfite niż te, które spadły na stoki północne w Polsce”.

Może spali?

Konsekwencje? Potworne. Obrazy z Kłodzka, Raciborza, Opola czy Wrocławia – przerażające. Nie chodzi tylko o materialne szkody: zniszczone domy, drogi, sklepy, cmentarze, zalane pola, chemikalia z zalanych fabryk w rzece. Woda zabijała. W czeskiej części dorzecza Odry zginęło 20 osób, w Polsce 54 – przypominają historycy z nowosolskiego muzeum. „Na terytorium Polski konieczna była ewakuacja ponad 106 tys. osób, zalaniu uległo 47 tys. mieszkań i budynków gospodarczych, pod wodą znalazło się 465 tys. hektarów użytków rolnych. W Republice Czeskiej w dorzeczu Odry ewakuowano 35 tys. osób, zniszczeniu uległo 320 domów i ponad 5 tys. mieszkań”.

– W Kłodzku było najgorzej. Mimo że przyjechaliśmy tam kilka dni po kulminacji – mówi mi Marek Szczypczyk, nowosolski strażak, dziś na emeryturze. – Wywrócone auta osobowe, tiry. Woda tak potrafi. Wszystko pomieszane z konarami i tym, co niesie rzeka. Na rynku był ślad, jak wysoko woda dotarła: między pierwszym a drugim piętrem. To zrobiło na mnie wrażenie, bo przecież tam mieszkali ludzie. Zapytałem kolegi, co się z nimi stało. Okazało się, że zginęło tutaj kilka osób. Woda musiała przyjść w nocy. Może spali? Nie zdążyli uciec.

Punki i skini

Mieszkańcy Nowej Soli – 38-tysięcznego miasta położonego wyżej nad Odrą, bo już w województwie lubuskim – mieli więcej czasu na przygotowania. Rzucili rzece wyzwanie. – Nie da się policzyć, ilu ludzi brało udział w obronie miasta. Pewnie kilka tysięcy – wspomina Krzysztof Gonet, ówczesny prezydent Nowej Soli. – Dzięki temu ocalało.

Jerzy Ceglarek przez lata był szefem robót publicznych w mieście. W magistracie szczycą się tym systemem: ludzie z problemami czy bezrobotni kierowani są do sprzątania ulic, koszenia trawy, usuwania awarii na placach zabaw lub do prac rozbiórkowych. Część mieszkańców spłaca w ten sposób długi za czynsz albo odpracowuje niewielkie wyroki. Inni to fachowcy, przez lata zrobili elewacje w ponad stu budynkach w mieście.

W 1997 r. to właśnie system robót publicznych był jednym z kluczowych elementów, które doprowadziły do zwycięstwa Nowej Soli nad powodzią. Bo choć woda wlała się na ulice, nie było takiego spustoszenia jak w innych miejscowościach. A wieszczono, że nieduże miasto w ówczesnym województwie zielonogórskim po prostu zatonie w skumulowanej fali.

– Budowaliśmy umocnienia na wysokości Harcerskiej Górki i wtedy do prac włączyły się grupy hardkorowców – uśmiecha się Ceglarek. – Choćby ­kowboje, jak ich nazywaliśmy, z ulicy Wesołej i okolic.

Tuż po powodzi na łamach „Gazety Wyborczej” Ceglarek mówił: „Spisywałem wszystkich. Miałem pod sobą z tysiąc młodzieży: punków, skinów. Nie spali trzy dni. Wytrzymali i wygrali”.

Ceglarek szacuje, że nowosolanie ułożyli ponad milion worków: – To była dopiero międzyludzka solidarność. Tacy są Polacy. Jesteśmy dziwnym narodem, bo razem potrafimy iść tylko w godzinę „W”. Gorzej jest w czasach pokoju.

Koledzy z dzielnicy

Robert Lipiński uczestniczył w obronie miasta.– To odbywało się na zasadzie „podaj cegłę” – wspomina. – Gorzej było, gdy w szeregu stanął ktoś cherlawy. Jeden worek ważył 20 kilo, inny 30 kilo. Do tego czasem piasek był mokry. Gdy ktoś podawał worek kolejnej osobie, a ta nie mogła go utrzymać, zaburzała rytm. Zmienialiśmy ją wtedy, dawaliśmy inne zajęcie.

Lipiński: – Wyglądało to tak: ktoś wjeżdżał wywrotką, zrzucał piasek na placu koło baru portowego, formował się sznur ludzi. Jeden chwytał za łopatę, drugi napełniał, kolejni ustawiali się i przekazywali sobie worki. Solidarność była. Pamiętam, jak Piotrek Płonka, nieżyjący już kolega z dzielnicy, który trenował kulturystykę, zarzucał sobie na ramiona po dwa worki i sam je niósł przez kilkadziesiąt metrów.

Tomasz Kalisz, również uczestnik tamtych wydarzeń: – Gdy byłem już potem na emigracji, dowiedziałem się, że powstał u nas Pomnik Powodzianina. Mama cały czas mi mówi, że „ten pomnik jest o was”. Odpowiadam: „Mamo, tam były setki, jeśli nie tysiące ludzi”. Mama jest dumna i odpowiada: „Ale ty byłeś jednym z nich”.

– Wtedy zrobiliśmy swoje – mówi Kalisz. – Mieliśmy satysfakcję, że nam się udało. Wysiłek był olbrzymi, walczyliśmy ramię w ramię. Całe miasto, bez względu na to, kto gdzie mieszkał. A przecież wcześniej ktoś potrafił na kogoś krzywo popatrzeć, bo jest z innej dzielnicy albo słucha innej muzyki. Jedność zapanowała: na wałach byli panowie spod budki z piwem, ludzie ze slumsów, gdzie lepiej nie chodzić, bo można dostać w łeb, ale i faceci, którzy na co dzień pracowali pod krawatem. Ci spod ciemnej gwiazdy może chcieli czuć się potrzebni, a może dramatyczna sytuacja wymusza zmianę codziennych nawyków? Zdawali sobie sprawę, że jest u nich źle, mieszkają w ruderze, ale za chwilę mogą stracić nawet ją.

Przed i po

Artur Łukasiewicz opisywał wydarzenia w Nowej Soli dla „Gazety Wyborczej”. Dziś jest redaktorem naczelnym jej ­zielonogórskiego oddziału. – Widziałem wtedy niesamowite rzeczy – wspomina. – Pielęgniarki ze szpitala roznosiły bandaże, bo faceci, którzy targali wory, mieli do krwi pozdzierane ręce. Taki chłop siadał grzecznie na krzesełku, a pielęgniarka udzielała mu pomocy. Inne kobiety przynosiły kanapki, wodę, jabłka. Po mieście jeździły nyski z megafonami. Gość miał potężny głos i ryknął, że na jakiejś ulicy brakuje ludzi, a na innej worków. Harcerze i mieszkańcy szli więc z portu w to miejsce.

Łukasiewicz dodaje: – Po komunie dostaliśmy w spadku powszechne pijaństwo, z którym nie kryto się na ulicach. Podczas powodzi pijanych się nie widziało, dosłownie pojedyncze przypadki. Tak jakby ludzie w tym czasie wstydzili się pić. Nie wiem, może chcieli być szlachetniejsi, lepsi? Wiedzieli, że to historyczna chwila. Że dzieje się coś ważnego, czego być może już nigdy nie przeżyją.

W roku 2006 o powodzi w mieście powstał film fabularny pt. „Odra”. – W Nowej Soli starsi ludzie mówią: „Ten płot robiłem trzy lata po powodzi”. Albo: „To było pięć lat przed powodzią”. U nas powódź stanowi cezurę, działa jak „przed wojną” i „po wojnie” – mówi Karol Dąbrowski, jeden z twórców filmu.

Spojrzenie historyka

– Gdy zaczęły się przygotowania do obrony miasta, bo wypłynęła informacja, że Nowa Sól może być kalką Opola czy Wrocławia, najpierw zaczęła się panika – wspomina dr Tomasz Andrzejewski, historyk i szef nowosolskiego muzeum. – Kiedy pojawił się apel „wszystkie ręce na pokład”, poszedłem budować wał w pobliżu oczyszczalni ścieków, która była wtedy w rozbudowie. Przy ul. Polnej niezwykłe pospolite ruszenie mieszkańców. Szybko pojawiły się na miejscu setki, może tysiąc osób.

– Atmosfera była niesamowita – wspomina historyk. – Ludzie zjechali z różnych części miasta, by ratować dzielnicę Pleszówek. Było ryzyko, że mocno ucierpi, szczególnie po zniszczeniu wału w okolicach mostu kolejowego koło Stanów. Pojechałem tam rowerem. Straszliwie padało. Na miejscu wojsko. Żołnierze ze swoich rezerw dali ludziom wodery i płaszcze OP1. Oczyszczalnię udało się uratować.

Andrzejewskiego urzekła ówczesna mobilizacja: – Czy miasto narodziło się wtedy na nowo? Być może, ale nie chciałbym używać aż tak patetycznych słów. Wyobraźmy sobie jednak Nową Sól w roku 1997: jest potwornie pokaleczona transformacją, co widać po fabrykach Dozamet i Odra. Ogromne bezrobocie, poważne problemy społeczne. I w tym momencie dopada nas jeszcze woda, a ludzie mimo wszystko stają na wysokości zadania. Podejmują walkę o swoje miasto.

Andrzejewski: – Nowa Sól jako pierwsza, na tyle, na ile się dało, odparła atak rzeki. Głogów się obronił, ale tam miasto jest inaczej położone. To, co wydarzyło się u nas, było heroizmem, który zrobił duże wrażenie i znalazł się na czołówkach gazet. Byliśmy dumni.

Gdy w 2013 r., na 450-lecie istnienia Nowej Soli, powstało kalendarium, muzeum umieściło powódź wśród dwunastu najważniejszych wydarzeń w dziejach miasta.

Stara Wieś

Ta niewielka, bo licząca ok. 150 mieszkańców wieś, położona koło Nowej Soli, została wówczas całkowicie zalana. Niektórzy mieszkańcy Starej Wsi do dziś sądzą, że tamtejszy wał celowo wysadzono, by ratować miasto.

– Ludzie mówili, że żołnierze wysadzili wał na końcu wsi. Kiedyś przyjechał tu pewien człowiek i powiedział: jestem saperem i brałem w tym udział. Ale nikt nikogo nie złapał za rękę – przyznaje Kinga Kowalewska-Koziarska, właścicielka winnicy w Starej Wsi. – Mieli to zrobić, żeby uratować Nową Sól. Wody było na tyle, że port by tego nie wytrzymał i powódź zniszczyłaby centrum miasta.

– Nie byłam zła na nowosolan – mówi Kowalewska-Koziarska. – Miałam poczucie, że to mniejsze zło. Było mi przykro, ale zdawałam sobie sprawę, że tak musiało się stać. Jedyny żal jest taki, że później nasza rodzina nie dostała żadnego odszkodowania. A my żyliśmy z tego, co zabrała nam woda. Nie mieliśmy nic więcej. Wśród wytycznych do odszkodowań było to, czy woda weszła do domu. U nas tak się nie stało, zalało za to naszą winnicę. To bolało.

Jerzy Bińkowski, dzisiejszy sołtys Starej Wsi, razem z innymi mężczyznami został na miejscu, gdy Odra wylała: – Niczego nie wysadzili. Przecież słyszelibyśmy z chłopakami wybuch. Choć, z drugiej strony, obok nas stał wtedy włączony traktor. Sąsiad bał się, że jak go zgasi, to później nie zapali. Cały czas głośno pracował. Ale i tak nie zagłuszyłby wybuchu. Po drugie, po co wysadzać wał akurat w tym miejscu? Można to było zrobić dalej od wsi, żeby nie zalało domów.

– Czy ten wał został celowo przerwany, żeby ratować Nową Sól? – pytam Krzysztofa Goneta, prezydenta miasta w latach 1990-98 (wielu chwali to, w jaki sposób zarządzał wtedy kryzysem).

– Nie – odpowiedź Goneta jest stanowcza. – Inna teoria mówi o jakichś wybuchach w okolicach Bobrownik. Bzdury kompletne. W Starej Wsi też nie było żadnego wybuchu. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nic o tym nie wiem. Bez mojej wiedzy nic takiego by się nie wydarzyło.

Józef Suszyński, wówczas wiceprezydent, również zapewnia, że celowego przerwania wału nie było: – Nawet gdyby służby wojewody zrobiły to poza nami, wiedzielibyśmy. Nie dałoby się tego ukryć. Z meldunków, jakie do nas docierały, wiem, że wał był w tym miejscu osłabiony przez rosnące drzewo.

Wino oddaje charakter miejsca

Wróćmy do Kingi Kowalewskiej-Koziarskiej, bo opowieść o winnicy w Starej Wsi jest niemal biblijnego formatu.

Po potopie przyszło odrodzenie. Powódź zmusiła jej rodziców do trudnej decyzji: zastawili dom pod hipotekę. – Tata pojechał do Mołdawii, do Kiszyniowa. Busem, który wcześniej zajechał, pomagając powodzianom. Wyruszył po materiał, by odtworzyć winnicę – opowiada Kinga Kowalewska-Koziarska.

– Wino jest jak papierek lakmusowy miejsca, w którym powstaje – mówi właścicielka winnicy. – Oddaje jego charakter. Tata stwierdził więc, że trzeba położyć coś nie do zdarcia. Dlatego pojechał po wschodnie szczepy. Po drugie, nie chciał posadzić tylko jednej odmiany. Jeden krzew oznacza klęskę urodzaju w momencie zbioru, a w tej winnicy pracuje tylko jedna rodzina. Trzeba sadzić tak, by rodziło od sierpnia do października-listopada. Żeby mieć owoc w rotacji.

– Śladowe owocowanie przyszło po trzech latach. Minęło siedem i wtedy krzew dostatecznie dojrzał – wspomina.

Na granicy

A o mały włos tej winnicy by nie było. – Tata nie mógł pobrać sadzonek w instytucie w Kiszyniowie, bo już ich tam nie było – wspomina Kowalewska-Koziarska. – Z kolei w Naddniestrzu Ruscy z bronią pytali: „Polak, co ty tutaj robisz?”. Przez granicę puścili go za papierosy. Od rogatek do rogatek, od jednej łapówki do drugiej.

Potem na polskiej granicy celniczka otworzyła drzwi busa, a tam leżały suche wiązki.

– Co to jest? – pyta.

– Sadzonki winorośli – odpowiada ojciec.

– A ma pan na to papiery?

– Tak. – Podaje dokumenty.

– Od wczoraj nieaktualne. Zmieniły się druki – rzekła celniczka i przedarła papiery.

Kinga Kowalewska-Koziarska wspomina, że ojciec wycofał się, został na granicy. Kolejny celnik zaproponował, by przejechał na ukraińską stronę i poczekał do następnej zmiany. Była za 12 godzin. Stamtąd też go przegonili i powiedzieli, że nie może stać w strefie przygranicznej. W tę i z powrotem jeździł całą noc. Rozebrali mu auto, bo sądzili, że jest przemytnikiem. Myślał, że już musi się poddać i ciężko zdobyte pieniądze pójdą w błoto. O szóstej rano podjechał do kolejnego celnika.

– Co pan tam ma? – rzuca celnik.

– Sadzonki winorośli i nie mam aktualnych papierów fitosanitarnych! – Pokazał porwane dokumenty.

– Niech pan otworzy busa – powiedział celnik. A potem: – Dobra, jedź już.

To nie koniec. Strefa przygraniczna ma około stu kilometrów. Ojciec Kingi zjechał koło lasu, za potrzebą. Wraca, a koło auta stoją celnicy. Opowiedział im wszystko. Zobaczyli, że wygląda jak zdjęty z krzyża. Powiedzieli: – Niech pan jedzie, tylko niech się pan już nigdzie nie zatrzymuje!

Właścicielka winnicy wspomina: – Gdy ojciec wrócił, pierwszy i ostatni raz w życiu zobaczyłam, jak mama zdejmuje mu skarpety, myje nogi w misce i kładzie go spać. Potem spał dobę. Ale tamta podróż dała mu siłę: nie ma co płakać, trzeba się brać do roboty i koniec!

Anioł stróż z rybą

– Później z mężem przejęliśmy dzieło rodziców – dodaje Kinga Kowalewska-Koziarska. – Kupiliśmy półtora hektara ziemi naprzeciwko i uprawiamy również tam. Łącznie mamy dwa hektary. Jesteśmy małą winnicą, raczej butikową. Taką chcemy zostać, żeby mieć bezpośredni kontakt z ludźmi, którzy nas odwiedzają.

Właścicielka oprowadza mnie po winnicy. Przystajemy obok wyrzeźbionej w drewnie kapliczki. Są w niej trzy anioły stróże. Jeden trzyma rybę. Pilnuje pięknej, ale groźnej rzeki.

Winnica Kingi Kowalewskiej-Koziarskiej jest jedną z najstarszych w kraju, które działają do dziś. – To dzięki temu, że rodzice się wtedy nie poddali – uśmiecha się, patrząc na anioły. – Bo jeżeli w coś się wierzy, łatwiej pokonać nawet najtrudniejszą drogę. ©

Autor jest dziennikarzem „Tygodnika Krąg”, który ukazuje się w powiecie nowosolskim koło Zielonej Góry. Właśnie ukończył książkę „Rzeka ma zawsze rację” o powodzi tysiąclecia w jego regionie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Odra piękna i groźna