Widmo domaga się steka

Według argentyńskich gazet Antonio Halik „miał w sobie coś z Don Kichota i dużo z Marco Polo, był milionerem snów”. Wiódł życie jak z powieści Juliusza Verne’a.

12.12.2016

Czyta się kilka minut

Tony Halik najprawdopodobniej podczas wyprawy do brazylijskiego Mato Grosso w 1955 r. / Fot. Archiwum Elżbiety Dzikowskiej
Tony Halik najprawdopodobniej podczas wyprawy do brazylijskiego Mato Grosso w 1955 r. / Fot. Archiwum Elżbiety Dzikowskiej

Jest taki dowcip: Meksykanie wzięli się z Azteków, Peruwiańczycy z Inków, a Argentyńczycy ze statków. I wiele w nim prawdy.
Rosa i Giovanni Angelo Bergoglio z synem Mario, ojcem papieża Franciszka, wzięli się ze statku „Giulio Cesare” w 1928 r. Witold Gombrowicz, pisarz, zeszedł w 1939 r. ze statku „Chrobry”. Wiktor Ostrowski, inżynier, podróżnik, alpinista i reporter, w 1947 r. ze statku „Argentina”. A w 1948 r. przypłynęli m.in.: Ryszard Białous, podczas okupacji i powstania warszawskiego dowódca harcerskiego batalionu „Zośka”, filmowiec Tadeusz Bortnowski oraz Mieczysław Sędzimir Halik, po latach w Polsce znany jako Tony Halik, współautor kultowego programu telewizyjnego „Pieprz i wanilia”.

Europa masowo przeprowadza się do Argentyny, przed II wojną światową jednego z najbogatszych państw świata. Po wojnie na statki do Buenos Aires wsiadają też Polacy. W latach 1946-50 do Argentyny przypływa ich 20 tys. Mówią na nich „dipis” (od angielskiego displaced people, po hiszpańsku: pueblos desplazados, przesiedleńcy). Imigranci inni niż poprzednio przybywający do kraju gauczów. Nie rolnicy, nie robotnicy. To inżynierowie, intelektualiści, artyści. Wielu Polaków przypływa z zagranicznymi żonami, głównie Włoszkami. Halik przyjeżdża z Francuzką, poznaną w czasie wojny Pierrette Andrée Courtin.

Wybiera Argentynę, bo widzi afisz, na którym gaucho zjada ogromnego steka (steki będą jego ulubionym daniem, zjadać je będzie nawet na śniadanie). „Przecież pan jest pilotem, fotografem i operatorem filmowym, od razu znajdzie pan pracę” – mówią mu w argentyńskim konsulacie.

Już jako nastolatek marzył o podróży do Brazylii. Uciekł raz nawet ze szkoły w Płocku i z flisakami dopłynął do Gdańska, by zakraść się na dalekomorski statek. Gdy więc pojawia się możliwość zamieszkania w Ameryce Południowej, nie może z niej nie skorzystać. Na pokładzie „Cordoby” są krawcy, piekarze, artyści, pielęgniarki, chirurg, chemik, a nawet baletnica i ksiądz. Wśród nich Halik, lat 27, i młodsza o cztery lata Pierrette.

Pilot

Aby dotrzeć na lotnisko San Fernando, trzeba jechać 30 km na północ od centrum Buenos Aires. Przez pełną parków dzielnicę Palermo, bogatą i kupiecką Belgrano, Olivos z rezydencją prezydenta Argentyny i spokojne San Isidro nad La Platą. Estuarium rzeki rozszerza się tu i dalej na południe osiąga 220 km szerokości.

Nie muszę się martwić, czy niewielkie San Fernando jeszcze istnieje. Kiedy przyjeżdżam do Argentyny, piszą o nim na pierwszych stronach gazet, bo właśnie aresztują tam znanego biznesmena.

To pierwsze miejsce pracy Halika na obczyźnie: dla węgierskiego przedsiębiorstwa lotniczego przewozi niewielkim samolotem Stinson Voyager pasażerów do Mendozy. Dorabia latając i pisząc na niebie reklamę yerbamate „Safac”.

Samoloty z San Fernando wciąż kursują do Mendozy, jak w czasach Halika. Wyciągam tam jego książeczkę pilota nr 3952, pokazuję zdjęcia.

Na pierwszym: w grubej, ciemnej koszuli i pufiastych spodniach w towarzystwie mężczyzny w garniturze stoi przy samolocie z napisem: „New York – Santiago, Junio 1949”.

Na kolejnym zdjęciu Halik opiera się łokciem o śmigło samolotu, w tle hangar Américo Biagiola. To był najważniejszy hangar na San Fernando, na jego miejscu wybudowano główny budynek portu lotniczego, w którym teraz stoję.

Żeglarz

Przybiera imię Antonio, by łatwiej się je wymawiało Argentyńczykom. Pierwsze wynajęte mieszkanie: Munro, calle Manuel Belzú 3540. Dziś to wąska ulica z popękanym asfaltem. Dom: parterowy, niedawno odnowiony, wyłożony od zewnątrz ciemną cegłą.

Do pięciu mieszkań dochodzi się długim, wąskim i niezadaszonym korytarzem.

Oni mieszkali w trzecim, pokazuje mi Rosa Ferlanto, jedyna sąsiadka z dawnych lat, która wciąż mieszka obok. Niedaleko stąd jest lotnisko San Fernando, więc Halik ma blisko do pracy. I blisko do delty rzeki Paraná, gdzie wraz z Pierrette spędza każdą wolną chwilę. Pływają żaglówką „El Chico” po jej dzikich odnogach. Paraná rozbudza ich wyobraźnię. Jak świat wygląda dalej na północ? Tam, gdzie selwa, tropikalne powietrze i nieodkryci Indianie.

Zachowało się kilka zdjęć z tamtego okresu: Halik przy maszcie, Halik z upolowaną zwierzyną i żaglówką w tle, z martwym aligatorem...

Płynę jego śladem. Z miejscowości Tigre autobusem rzecznym, tak zwaną lanczą. Rzeką Carapachay aż do Parany. Życie prawie jak w Amazonii: ludzie nad rzeką mieszkają, po rzece się przemieszczają, wśród wody żyją. Moi współpasażerowie śpią, zmęczeni pracą, do domu dotrą za godzinę, niektórzy za dwie. Mijamy stateczek, rozwozi dzieciaki z lekcji w szkole wybudowanej tuż przy wodzie, na złączeniu Parany i Carapachay, naprzeciwko posterunku policji. Paraná jest szeroka, brunatna, przytulona do gęstego lasu.

Filmowiec

Filmowania uczy go Tadeusz Bortnowski, szef kroniki filmowej „Sucesos argentinos”, producent i reżyser jedynego filmu („El Sur”), w którym jako aktor występuje pisarz Jorge Luis Borges. Do kroniki potrzebuje zdjęć kondorów, ale nikt nie potrafi ich profesjonalnie wykonać, bo kondory wciąż uciekają. To Halik wpada na pomysł, by kupić padlinę, rozrzucić ją na pampie, a ucztę sfilmować i sfotografować. Dzięki tym zdjęciom Halik trafia do zespołu kroniki.

Nieraz przechwalał się, że był osobistym fotografem Evity i Juana Perónów, że to sam prezydent namówił go do przyjęcia argentyńskiego obywatelstwa, więc wypytuję o to jego znajomych w Argentynie.

Skoro pracował w „Sucesos argentinos”, mówią mi, to z pewnością jako jeden z wielu filmował i fotografował Perónów. Czy dobrze się znali? Z Halikiem nigdy nic nie wiadomo. Osiągał więcej niż inni. Nie istniało miejsce, do którego by się nie wcisnął. „Co?! Ja nie wejdę?! Jak to nie wejdę?!” – robił dużo szumu. Nie miał żadnych blokad. W dodatku był niespotykanie sympatyczny!

Fotograf

18 maja 1953 r. w dowodzie osobistym Halika pojawia się nowy adres: Boulogne Sur Mer, Parque San Martín, Merlo, pierwszy własny dom w Argentynie.

Kiedy mieszkał tu Halik, budynek pokrywała hiszpańska dachówka, mury były śnieżnobiałe, ogródek zadbany. Dzisiaj wszystko w ruinie, Argentyna zubożała, miasto zatłoczone. A przecież eleganckie Osiedle Orła Białego zbudowali w środku pola.

Wszędzie rosło zboże, chyba żyto. Z różnych stron prowincji sprowadzali się tu Polacy. Na ulicach rozmawiało się po polsku. Był polski rzeźnik, dwa polskie sklepy, szewc. I nawet piekarnia nazywała się „Aguila Blanca”, choć prowadził ją Niemiec.

Halik urządza w domu studio, zarabia na zdjęciach. Potem zakłada firmę Halik Films. Siedzibę ma przy Montes de Oca 2062 w dzielnicy La Boca. To tutaj Pedro de Mendoza założył pierwszą hiszpańską osadę w 1536 r. Nazwał ją Puerto de Nuestra Señora Santa Maria del Buen Aire, czyli Port Najświętszej Marii Panny Dobrego Powietrza. W XIX w. masowo osiedlali się tu Włosi. Z powodu częstych podtopień budowali na palach prowizoryczne chatki z blachy falistej, nazywane conventillos.

Pokrywali je resztkami farb, których nie wykorzystano do malowania statków. Każdy w innym kolorze. Tłumy turystów suną dziś kolorową uliczką Caminito. Panny w czarnych sukniach z rozcięciem niemal do krocza proponują im wspólne zdjęcie w pozie udającej tango, a na stadionie Bombonera, gdzie gra zespół Boca Juniors, jest taki żywioł, że ponoć to jedyny na świecie stadion, który podczas meczów naprawdę drży.

Halik się piłką nie interesuje, choć w 1954 r. Boca zdobywa mistrzostwo. Do Polski wysyła zdjęcia domu. Pisze: „Nasz pałac”. Jego mama i siostra oglądają na nich własnoręcznie zrobione meble: fotel i półki na książki – z surowych desek, stolik na popielniczkę – z pnia drzewa, ramkę na zdjęcie Pierrette – z gałęzi. Na odwrocie zdjęcia kominka podpis: „Kiedy przy nim razem zasiądziemy, Matuś?”.

Matka nigdy nie odwiedzi syna w Argentynie. Zobaczą się dopiero w 1962 r., podczas jego pierwszego powrotu do Polski.
Ale ich dom, mówi tajemniczo Monica Pytel, dawna znajoma, nie był normalnym domem. Było w nim jak w dżungli. Łuki, strzały, jakieś włócznie, gliniane naczynia, na stole zamiast obrusu skóra jakiegoś zwierzęcia, zmniejszone przez jibarosów ludzkie głowy...

Podróżnik

Któregoś razu Halikowie wypływają w rejs w górę Parany. Mijają miesiące, a oni nie wracają. W okolicach Corrientes tonie jakaś łódź. O tragedii donosi argentyńska prasa. Znajomi Halików dają na mszę. Po jakimś czasie: Aparición! Sąsiedzi myślą, że to widmo. Drżą im ręce, bledną, pokazują wycinki prasowe. „Przecież Halikowie nie żyją!”. W imię Ojca i Syna...
A widmo domaga się argentyńskich befsztyków.

Jak napisze we wspomnieniowym tekście w połowie lat 80. argentyńska „La Gaceta”, Antonio ma w sobie „coś z Don Kichota i dużo z Marco Polo”. On i jego żona Pierrette to milionerzy snów, zdolni do dokonywania czynów uważanych za niewykonalne, którzy w Argentynie wiedli życie jak z opowieści Juliusza Verne’a.

Do matki wysyła zestawy zdjęć, pozuje na nich ze strzelbą z upolowaną zwierzyną lub w wielkim sombrero. Zazwyczaj je opisuje. Na przykład tak: „Będziemy jeść, ale tylko obiad, bo za trzy godziny mięso się zepsuje i na kolację trzeba szukać nowej zwierzyny. Z 250 kg jedzenia zjemy 1 kg mięsa, resztę zjedzą kruki”.

Po każdej podróży wysyła też kopertę zdjęć do Nowego Jorku. Tygodnik „Life” jest najlepszy, zatrudnia najzdolniejszych fotoreporterów na świecie i trudno się tam dostać, więc wciąż przychodzi odpowiedź, że ze zdjęć Halika nie skorzystają. Jednak któregoś dnia picture editor przypadkowo bierze do ręki kopertę z jego zdjęciami. Na nich sceny z Brazylii: niewielka małpka drży na gałęzi drzewa, bo czai się na nią wąż. Kupują zdjęcia i proponują współpracę. Od teraz będzie współpracownikiem hiszpańskojęzycznego wydania „Life’a”.

Z jego legitymacją prasową w ręku, a także jako współpracownik telewizji NBC, z aparatem fotograficznym i kamerą, wyprawia się w towarzystwie Pierrette na kolejne wyprawy. W 1955 r. jadą na pół roku do Mato Grosso (Halik opisuje tę podróż w książce „Con cámara a través del Mato Grosso”), a w 1957 r. wyprawiają się w ponad czteroletnią podróż z Ziemi Ognistej na Alaskę („180 000 kilometros de aventuras”).

W połowie lat 50. przyjmuje argentyńskie obywatelstwo. Ułatwi mu podróżowanie i pracę korespondenta NBC.

Yo soy Argentino, yo soy gaucho”, mawiał dumnie. „Jestem Argentyńczykiem, jestem gauczem”, lubił powtarzać, nawet gdy na stałe zamieszkał znów w Polsce. ©

MIROSŁAW WLEKŁY pracuje nad reporterską biografią „Tu byłem. Tony Halik”, która ukaże się 1 marca nakładem wydawnictwa Agora.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016