Wystarczyło poprosić

„Mam górne łóżko, a na nim swój świat. Odsiadka mnie uratowała. Mąż powiedział, że wreszcie jestem taka jak dawniej”. Oto opowieść o tym, jak cienka jest granica łącząca prawość i przestępstwo. I o tym, jak łatwo trafić za kraty.

20.01.2014

Czyta się kilka minut

W areszcie śledczym w Lesznie. Listopad, 2013 r. / Fot. Agata Grzybowska
W areszcie śledczym w Lesznie. Listopad, 2013 r. / Fot. Agata Grzybowska

Monika Wojciechowska ma wyrok: cztery lata i sześć miesięcy. Za nią: dwadzieścia dwa miesiące. Siedzi w celi nr 29 Aresztu Śledczego w Lesznie za wyłudzenie i podrobienie dowodów wpłaty. W domu czeka na nią mąż i troje dzieci.


FIRMA


– Z mężem wszystko już sobie wyjaśniłam. Z mamą i siostrą też. Tata zmarł, jak byłam w pierwszej klasie liceum. Nie wiem, co by o tym wszystkim myślał. Napisałam do niego list (szkoda, że go nie wyślę): „Jestem w więzieniu, Tato, jak trudno mi to napisać – to wiesz na pewno. Dlaczego? Przez swoje zamknięcie się na świat, przez wstyd, przez niewiarę w drugiego człowieka, przez to, że zawsze czułam się odpowiedzialna za swoje czyny. Mówiłeś mi zawsze, że trzeba prosić o pomoc, bo przyjmowanie pomocy jest aktem szlachetnym, lecz ja o tym zapomniałam”.

Wychowałam się w wielkopolskim miasteczku. W dobrym domu. Starsza o pięć lat siostra, rodzice – szczęśliwe małżeństwo. W liceum na strychu mieliśmy amatorską scenę. Jeździliśmy na warsztaty do Poznania, do Teatru Nowego. Graliśmy Szekspira.

Tata był moim autorytetem. Namówił mnie na naukę języków. Skończyłam filologię germańską. Zawsze chciałam być nauczycielką, tak jak dziadek – dyrektor gimnazjum. Układałam lalki i je uczyłam. Jako dziecko trenowałam szermierkę. Dużo czytałam. Czytam do dzisiaj. Śmieją się ze mnie, że obkładam się książkami. Za kratami przeczytałam ich już dwieście.

Męża poznałam w pierwszej klasie liceum. Po ślubie przeprowadziliśmy się niedaleko, do innego wielkopolskiego miasteczka.

W trakcie studiów pojechałam na rok do Monachium. Opiekowałam się dziećmi, skończyłam kurs filozofii i literatury współczesnej na uniwersytecie. Zarobiłam pierwsze pieniądze na własną firmę. To było studium językowe: nauka, tłumaczenia. Dobrze się kręciło. Jednocześnie uczyłam niemieckiego w gimnazjum. Wtedy byłam jeszcze panną.


ARTYKUŁ 777


Kiedyś skontaktował się ze mną jeden pan z Warszawy. Z fundacji, która pomagała w organizacji wyjazdów na kursy językowe. Zależało mi, by mogli uczestniczyć w nich nie tylko ci z bogatych rodzin, a fundacja to umożliwiała. Pokrywała resztę kosztów, uczniowie zapłacić mieli tylko za dojazd.

Pan z Warszawy przyjechał z umową. A ja, filolog, na umowach się nie znam. Nie było jeszcze internetu, żeby fundację wygooglować. Dwóch uczniów wysłaliśmy do Monachium, resztę do Londynu. Pojechałam z nimi. Nie miałam jeszcze własnych dzieci. Był rok 2001.

Całość kosztowała 120 tysięcy złotych. Moja firma miała wpłacić czterdzieści, fundacja resztę. Ja wpłaciłam, fundacja nie. Kiedy byliśmy w Londynie, ludzie z firmy organizującej wyjazd zaczęli do mnie wydzwaniać, że nie dostali pieniędzy. Wróciłam. Pan z fundacji nigdy już nie odebrał telefonu. Mi dali siedem dni na uregulowanie należności. Uczniowie chcieli nawet się zrzucić, ale nie pozwoliłam.

Sprawa w sądzie toczyła się przez dwa lata, bo nie przyznawałam się do winy. W końcu spasowałam: artykuł 777 kodeksu postępowania cywilnego – u notariusza podpisałam z firmą dobrowolne poddanie się egzekucji. Do oddania: osiemdziesiąt tysięcy złotych. Sprzedałam samochód. Do dziś prawie wszystko spłaciłam.

Dostałam półtora roku w zawieszeniu na trzy lata, grzywnę i dozór kuratora. Z powodu wyroku w szkole nie mogłam dłużej pracować. Przestałam być wiarygodna. Dwa razy poroniłam. Wszystko zaczęło się walić. Ale nadal prowadziłam firmę. Poszerzałam działalność. Uczyłam też angielskiego. Jeździłam nawet do Poznania i innych miejscowości. Do 2004 r. pracowałam od rana do wieczora, żeby oddać dług.


DZIECI


W 2004 r. urodziłam Pawełka. Mąż rzucił pracę i wyjechał do Londynu. A ja zaczęłam się zamykać w sobie. Gdy Paweł miał siedem miesięcy, pojechaliśmy do męża. Chciałam tam zostać. Po półtora roku wróciłam z Pawełkiem do Polski, bo zaszłam w ciążę. Poroniłam po raz trzeci. Psychicznie byłam coraz bardziej rozbita.

Lekarze próbowali odkryć, skąd te ciągłe poronienia. Zawsze między szóstym a dziesiątym tygodniem przestawało bić serduszko. Przyczyny nie znam do dzisiaj. Skoro byłam w Polsce, no to sobie wymyśliłam, że będę dalej uczyć. I to mnie zgubiło.

W 2007 r. urodziłam Piotrka. Firma dobrze prosperowała, wszystko sobie poukładałam. Ale Paweł chorował (zaczynała o sobie dawać znać cukrzyca). Zajęcia coraz częściej przekładałam albo wysyłałam kogoś na zastępstwo. W jednej miejscowości miałam takie dwie uczennice: płaciły, więc uważały, że mają mnie na wyłączność. Dzwoniły nawet w niedziele. Denerwowało je to ciągłe przekładanie lekcji. Zażądały zwrotu pieniędzy za cały kurs. Jedna: 1250 zł, druga: 2250 zł. Zamiast rozmawiać, zaczęłam ich unikać. Nie odbierałam telefonu albo nie odpisywałam na sms-y. Poszły do sądu. Nie wzięłam adwokata, nie miałam siły się bronić. Poddałam się karze, chociaż w umowach było napisane, że po odbyciu większości lekcji zwrot pieniędzy się nie należy. Dostałam dziesięć miesięcy w zawieszeniu. Dowiedział się o tym jeszcze jeden uczeń (miał wykupiony kurs rodzinny za 14 tys. zł). Też poszedł do sądu. Dostałam kolejne dziesięć miesięcy w zawieszeniu. Ci ludzie uczyli się u mnie od lat. Wkurzyli się, bo lekcje za często przepadały. Nie dziwię im się.


SZKODA


Mąż w tym czasie zarabiał w Londynie jakieś 6-7 tys. zł. Wciąż nie może zrozumieć, że mu o niczym nie powiedziałam. Uporalibyśmy się z problemem raz dwa. Przecież w tym czasie pożyczał bratu na samochód. Miałam te pieniądze w domu, zawoziłam je szwagrowi. Przysyłał też pieniądze na wyposażenie firmy, którą planował założyć. Nigdy nie pomyślałam, że mogłyby być rozwiązaniem mojego problemu. Chciałam poradzić sobie z nim sama.

Rozwiązań było mnóstwo. Mamy zamożnego przyjaciela. Potem mi powiedział, że w jeden dzień zorganizowałby te pieniądze. Ale mi się wtedy wydawało, że moje problemy są nie do rozwiązania. Że nikt mnie nawet nie będzie chciał wysłuchać.

Po drugim wyroku kuratorka miała rok, by porozmawiać z moim mężem. Nigdy się z nim nie skontaktowała. Kiedy trafiłam do więzienia, mówiła mężowi, że się boi, byśmy nie złożyli na nią skargi. Nie mieliśmy zamiaru. Ale szkoda. Właśnie kogoś takiego potrzebowałam, żeby się nade mną pochylił. Ciąg poronień, strata pracy w szkole, nie wiedziałam, że wyrok się zaciera, że do szkoły mogłabym wrócić. Nikt mi o tym nie powiedział.

Szkody nie naprawiłam. Kilka tysięcy złotych oddać od razu nie byłam w stanie. A spłacać po sto złotych się wstydziłam. Wolałam nie oddawać w ogóle. Nikomu o tym nie powiedziałam. Teraz sama nie rozumiem, jak mogłam być tak głupia. Wystarczyło spotkać się z klientami, dać im część pieniędzy. Na pewno byśmy się dogadali.

Były inne zmartwienia. Co dwie godziny chodziłam do szkoły, żeby podawać Pawłowi insulinę. A kiedy dostał pompę insulinową, to do szpitala trafił Piotrek: ciężka grypa żołądkowa, wypłukał mu się cały potas z organizmu. Byłam coraz bardziej zmęczona, coraz bardziej zrezygnowana, coraz bardziej zamknięta w sobie.


HAK


Ostatnio przeczytałam książkę „Hak”. Jest o tym, że każdy ma na każdego jakiegoś haka. Ja też się czułam taka osaczona. Obojętne, co zrobiłam, były na mnie haki.

Sąd odwiesił wyrok. Dobrowolnie poddałam się karze. Sędzia kiwał głową. Był zdziwiony. Mówił, że nic nie może dla mnie zrobić, skoro do wszystkiego się przyznaję i wcale się nie bronię. Odroczyli mi karę na sześć miesięcy, kazali spłacić dwadzieścia tysięcy.

W tym czasie mąż wrócił do Polski z oszczędnościami. Założył firmę. Urodziła nam się córka. Mężowi wciąż nic nie mówiłam, chociaż na pewno by mi pomógł. Sama nie miałam z czego spłacać.

Wymyśliłam najgorsze rozwiązanie: podrobiłam dowody wpłat. Męczyło mnie to. Po dwóch tygodniach wysłałam list do prokuratury. Przyznałam się. Kolejny wyrok: osiem miesięcy. W połączeniu z pozostałymi: cztery lata i sześć miesięcy.


SPOKÓJ


Jeszcze w piątek odrabiałam grzywnę w biurze pani kurator. We wtorek, były Walentynki, półtora roku temu, przyszli po mnie bardzo wcześnie. Po szóstej, dzieci jeszcze spały. Pozwolili mi się spakować. Nie zrobiłam tego, żeby nie budzić dzieci. Mąż był zaskoczony, myślał, że chodzi może o tę sprawę z wyjazdami na kursy językowe. Tylko o niej wiedział.

Pozwolili nam jeszcze pogadać pod domem. Zawieźli mnie do aresztu. Zadzwoniłam do siostry do Berlina. Rzuciła wszystko i przyjechała do dzieci. Mama zrobiła to samo.

A ja po raz pierwszy od lat poczułam prawdziwy spokój. Po trzech tygodniach przestałam płakać. Zaczęłam pisać listy. Już się nie rozklejam. Pozbyłam się dawnego strachu.

Mąż nie był zły o to, co zrobiłam. Był wściekły, że mu o tym nigdy nie powiedziałam. Także na siebie, że widział, że coś się ze mną złego dzieje, a nie reagował. Na pierwszych przepustkach przez całe noce rozkładaliśmy te zdarzenia na czynniki pierwsze. Postanowił, że postara się mi pomóc.


PRACA


Obiecałam sobie, że pobyt za kratami dobrze wykorzystam. Nie będę się wstydzić. Przyznam się do wszystkiego, co zrobiłam. Nigdy więcej do takiej sytuacji nie dopuszczę. Będę o siebie walczyć. Wiem przecież, że dla wielu stałam się niewiarygodna. Teraz rozumiem też, że drobnych spraw nie można zostawiać na później. Po dwóch miesiącach za kratkami mąż powiedział, że wreszcie jestem taka jak dawniej.

Po połowie kary, to już w przyszłym roku, jest szansa na warunkowe zwolnienie. Aby się udało, potrzeba pokory, dobrego zachowania i stałego udowadniania, że ma się do czego i do kogo wrócić. Ja mam do kogo wrócić. Wszyscy na mnie czekają. Paweł ma dziewięć lat, Piotrek – sześć, a Ola – cztery.

Koleżanki są psycholożkami, doradziły mi, by nie mówić o więzieniu dzieciom. Wiedzą, że jestem w pracy. Nie przyjeżdżają tu. Raz w miesiącu jeżdżę do domu na przepustki. Nie każdej w areszcie to wolno. Trzeba odbyć jedną czwartą kary, mieć wzorową postawę i czekającą rodzinę. Zaraz po przyjeździe trzeba zgłosić się na komisariacie po pieczątkę.


DŁUG


Mama miała restaurację, zawsze w restauracjach pracowała. Lekcje zawsze odrabiałam na tych wielkich srebrnych kuchennych blatach. Słyszałam od mamy: „Ucz się, ucz, żebyś nie musiała pracować w kuchni”. Teraz mówi: „I po co się uczyłaś? Od razu trzeba było do kuchni iść”. Mama ze wszystkich bliskich miała do mnie największe pretensje.

W areszcie nabrałam optymizmu. Odnalazłam spokój. Dziewczyny z celi mówią, że nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Mam wspaniałą rodzinę. Siostra zrezygnowała z pracy w Niemczech. Nigdy nie chciała mieć dzieci, a teraz opiekuje się moją trójką. Bardzo wspiera mnie rodzina męża. Wszyscy stają na głowie, by dzieci nie odczuły zmiany. Na ostatniej przepustce poszłam zobaczyć na basen, jak pływają.

Uczniowie, którzy podali mnie do sądu, wiedzą, gdzie jestem. Z wypłat spłacam dług. Pieniądze dostają wprost z aresztu. Te panie powiedziały mojemu mężowi, że nie zdawały sobie sprawy, iż tak to się skończy.

Jak się jest na wolności, to się nie wie, jak łatwo tu trafić. Była w areszcie taka dziewczyna: pożyczyła od ojca i siostry. Nie oddawała. Chcieli ją postraszyć policjantami. W sądzie próbowali wszystko odkręcić. Było za późno.

Wiem już, że nie nadaję się do prowadzenia interesów. Za bardzo ufam ludziom. Nie dbam o to, czy kwota się zgadza, czy nie zgadza. Poza podrobieniem dowodów wpłat nigdy nikogo nie oszukałam. No, może w więzieniu w Grudziądzu. Byłam tam dwa miesiące. Kazano nam myć się w miskach, a gdy nie było dyżurującej, spłukiwałyśmy się pod prysznicem.

Mąż mówi mi: Ucz się na drobnych rzeczach. Uczę się. W maju Paweł idzie do komunii. Może do tego czasu wyjdę.


Z LISTU DO OJCA


„Wszystko chciałam rozwiązać sama, bo myślałam, że potrafię, że uda mi się rozwiązać ten węzeł nieszczęść. Los chciał inaczej i jestem tutaj, lecz wiem, że to miejsce uratowało mnie, bo teraz znów chce mi się żyć, znów się uśmiecham, polubiłam siebie, nabieram sił na wolność.

Przypomniało mi się, jak wspólnie wypisywaliśmy różne cytaty z książek i razem wieszaliśmy je na karteczkach w moim pokoju. Na jednej z nich było: »Reputacja to jedynie opinia, jaką świat ma na twój temat, a widziałem już dość, by wiedzieć, jak często świat się myli«”.  


Imiona i nazwiska bohaterów zmienione.

Reportaż powstał dzięki programowi Samorządu województwa wielkopolskiego „Wielkopolska: Rewolucje”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2014