W okowach realizmu wulgarnego

Jeszcze nie tak dawno podczas rad pedagogicznych dyskutowano o uczniach i ich problemach. Dziś już tego nie ma: na radach, w całości poświęcanych uroczystemu odczytywaniu nowych rozporządzeń i prezentacji obligatoryjnych form sprawozdawczości, panuje cisza.

30.08.2011

Czyta się kilka minut

Rys. Mirosław Owczarek /
Rys. Mirosław Owczarek /

W innych krajach nas się pytają: jak wy to robicie, skąd się wziął taki postęp w wielu kwestiach? - mówiła minister Katarzyna Hall, jeszcze przed wakacjami wyliczając w jednej z audycji radiowych sukcesy swego resortu. Przypuszczam, że nie tylko w innych krajach, ale i tu w Polsce nie wszyscy rozumieją istotę owego postępu, realizowanego od paru lat z nieugiętą konsekwencją. Myślę zwłaszcza o prostej kadrze nauczycielskiej, do której sam należę. Pod względem kreatywności i inwencji ministerstwo edukacji wzbiło się na takie wyżyny, tak dalece przewyższyło naszą zdolność pojmowania, że czujemy się nieco zagubieni. A stąd już niedaleko do frustracji i, co gorsza, utraty wiary w celowość działań resortu.

Dlatego tak ważne jest, byśmy dzielili się tym, co komu udało się pojąć z działań ministerstwa. Jeśli o mnie chodzi, wydaje mi się, że w jednej, ale bardzo istotnej sprawie, trafiłem na właściwy trop.

Czy słyszeliście kiedykolwiek o przypadku wyeliminowania nauczyciela lub choćby wstrzymania mu awansu ze względu na nieumiejętność nauczania? Założę się, że nie. Wiecie, dlaczego? Bo za najgorszą wadę nauczyciela ministerstwo uznaje zupełnie inną przypadłość, niemającą nic wspólnego z poziomem pedagogicznych czy dydaktycznych umiejętności. Pozwólcie, że nazwę ją realizmem wulgarnym. Bardzo utrudnia ona uczestnictwo w wyższej kulturze. Wyobraźcie sobie wzruszenie nad książką, gdy coś z boku wciąż wam podpowiada: ejże, to tylko fikcja! Albo wręcz: kupka papieru...

Nauczyciela obciążonego tą przypadłością poznajemy po tym, że nie jest w stanie poprawnie wypełnić podstawowych dokumentów - do tego stopnia ogranicza go wzgląd na to, co się jakoby "rzeczywiście dzieje". Ktoś taki od biedy dawał sobie radę przed laty, gdy w szkole funkcjonowały dwie lub trzy komisje, dwa lub trzy kółka zainteresowań, na które w dodatku uczęszczali żywi uczniowie. Ale czas idzie do przodu!

Teraz, gdy komisji i kółek jest po kilkadziesiąt, plus tyleż zespołów problemowych, edukacyjno-wyrównawczych itp., istniejących dla sprawozdawczości i dzięki niej - teraz osoba z taką zgubną przypadłością jest jak kamień w naoliwionym mechanizmie nowoczesnej placówki edukacyjnej.

Dlatego też eliminacja osób nieelastycznych, zafiksowanych na tzw. rzeczywistości, stała się najistotniejszą funkcją procedury awansu zawodowego. Polega ona, jak wiemy, na przygotowaniu grubych teczek z materiałami dowodzącymi dydaktycznej, wychowawczej, koncepcyjnej i samokształceniowej aktywności na możliwie szerokim polu. Aplikanci do tytułu nauczyciela dyplomowanego gromadzą więc poświadczenia o uczestnictwie w komisjach i zespołach bądź o kierowaniu nimi, kwity z odbytych szkoleń, udziałów w konferencjach, sprawozdania z wycieczek, wycinanki i kolorowanki, autorskie programy, taśmy wideo czy płyty, projekty i organizacyjne koncepcje.

Otóż kto obsesyjnie ogląda się na rzeczywistość, prędzej pęknie, niż zgromadzi odpowiednią ilość takiego materiału. I słusznie. Komu bowiem drży ręka, gdy wylicza osiągnięcia zespołów, które się nigdy nie spotkały, ten - przykro mi - nie dorósł do najwyższego tytułu. Tkwi w okowach realizmu wulgarnego.

Dyskretnie, rok po roku, a nawet częściej, przedkładane są nauczycielom nowe zadania. Ich celem jest, z jednej strony, tłumienie opisanej wyżej, zgubnej dyspozycji, z drugiej zaś - aktywne wspieranie postawy przeciwnej, prawdziwie kreatywnej i rozwojowej. Nazwijmy ją realizmem subtelnym.

Nie mogę wyliczyć wszystkich wspierających realizm subtelny oddziaływań (jest ich zbyt wiele, jak na rozmiary tego tekstu), zatrzymam się jedynie na kilku. Zacznę od niedawnego rozporządzenia, wchodzącego w życie z początkiem września i nakazującego utworzenie dla każdego niepełnosprawnego ucznia zespołu, w skład którego wchodzić mają wychowawca, pedagog, przedstawiciele poradni, przedstawiciel organu prowadzącego szkołę, oraz wszyscy nauczyciele realizujący z danym uczniem tygodniowy wymiar godzin. I jego rodzice, rzecz jasna. Zbierałby się każdy zespół co najmniej raz w roku, dla każdego ucznia osobno, w celu ustalenia jego potrzeb i określenia sposobów ich zaspokojenia, głównie jednak po to, by skomponować i zatwierdzić Indywidualny Program Terapeutyczno-Edukacyjny. Na zawartość tego ostatniego składać się mają Karta Potrzeb i Wsparcia, opinie specjalistów, procedury osiągania celów, oceny opisowe, ewaluacja itd.

Otóż realizacja tego rozporządzenia wydaje się niemożliwa nawet w zwykłej szkole, a cóż dopiero w takiej z oddziałami integracyjnymi, gdzie oznaczałaby konieczność zapisania każdego nauczyciela do kilkudziesięciu komisji. Wszystkie one, oczywiście, zobowiązane byłyby prowadzić własną dokumentację i sprawozdawczość.

Dlatego właśni e na 2012 r. zapowiedziano rozszerzenie tego pomysłu na wszystkich uczniów mających problemy szkolne, również te czysto edukacyjne. Wydawałoby się, że to jeszcze mniej możliwe od tamtego! Być może, ale czy nie zauważyliście, że nauczycielski rozwój od paru lat postępuje w tym właśnie trybie? Niemożliwe staje się możliwe, gdy na horyzoncie pojawia się coś jeszcze bardziej niemożliwego. Za każdym razem, gdy zaczynamy sobie dawać radę z niemożliwym, opada zbawienne napięcie, słabnie kreatywność, a wulgarna rzeczywistość odzyskuje wpływy. To dlatego umysłowo subtelne kręgi ministerialne wciąż kreują nowe wyzwania.

Przypomnijmy spektakularne akcje sprzed roku: place zabaw dla uczniów i szafki na podręczniki - ogłoszone dziwnie późno, tuż przed wakacjami, choć wiązały się z poważnymi przygotowaniami i nakładami. Już w październiku miały chodzić zespoły sprawdzające, czy najmłodsze dzieci mają przy szkole ogródek jordanowski, czy jest gdzie zostawić książki i przybory. Nawet u bardziej wyrobionych nauczycieli wywołało to pewne komentarze. Dziś powinni się ich wstydzić, bo dziś mogą być pewni, że nie chodziło o szafki ani ogródki, ale o ćwiczenie ich umysłów, o rozluźnienie zestarzałych wiązadeł, jakimi pętali myśli, o rozbudzenie kreatywnych zdolności. Rzeczywiście: przez cały wrzesień grona nauczycielskie szkół całej Polski aż kipiały od niesłychanie rozwojowych dyskusji.

Gdy pożądany efekt został osiągnięty, projekty uległy bezzwłocznemu zapomnieniu. Zapowiadane zespoły kontrolne się nie pojawiły, a w listopadzie nasze środowisko żyło zupełnie nowymi wyzwaniami.

Trudno uwierzyć, ale niektóre szkoły faktycznie zdobyły się na ustawienie szafek, na otwarcie prawdziwego placu zabaw. Nie zawsze było to potrzebne! W urzeczywistnieniu bowiem, tj. w bezpośrednim przełożeniu na rzeczywistość wulgarną, ministerstwo upatruje poważne niebezpieczeństwo. To, co po prostu jest, ma tendencję do bycia i już. Stwarza więc pozór osiągnięcia celu, staje się tytułem do fałszywej dumy, przyczółkiem realizmu wulgarnego, który tylko marzy, by wrócić na dawne pozycje. Dlatego właśnie okazało się, że większość nielicznych ogródków trzeba było zamknąć, bo nie spełniały unijnych norm. I chyba nie dziwi nas, że zawczasu o tych normach w ogóle nie było mowy.

Niektórzy nauczyciele skarżą się, że choć coraz więcej czasu zajmuje im wypełnianie procedur kontrolnych, to coraz mniej rozumieją, co właściwie jest kontrolowane. Moi drodzy, wasz problem polega na tym, że podlegając wpływom realizmu wulgarnego, doszukujecie się czegoś, co w obecnym systemie zostało przezwyciężone!

W dziedzinie kontroli bowiem udało się pani minister dokonać prawdziwego przełomu, pozbawiającego rzeczywistość resztek nienależnego jej statusu. Jak każdy genialny pomysł, także ten wziął się z pytania o pozorną oczywistość: dlaczego właściwie procedury kontrolne muszą być czymś różnym od kontrolowanej rzeczywistości?

Sedno koncepcji - utożsamienie przedmiotu kontroli i jej procedur - objawiło mi się, gdy wypełniałem dzienniczek godzin "kartowych". Tak jak wiele innych piśmienniczych form sprawozdawczych, zawiera on rubryki, których po prostu nie da się wypełnić zgodnie z rzeczywistością wulgarną. Np. listę uczniów - podczas gdy zwykle nie sposób ich zmusić do spędzania pozalekcyjnych godzin w towarzystwie nauczyciela. Podobnie z rubryką "Temat zajęć". Otóż, rozmyślając nad trafnym wpisem, zauważyłem nagle, że nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy spełniam część procedury kontrolnej wobec rzeczywistej, dokonanej czynności, czy też rzeczywistej czynności dokonuję dopiero teraz, podczas gdy tamto - tj. odsiadywanie godziny "kartowej" - było tylko procedurą.

Jeszcze lepszym przykładem działania tej genialnej innowacji może być Wskaźnik Efektywności Pracy Nauczyciela, obowiązkowo prezentowany na radach pedagogicznych, zwoływanych pod koniec semestru i zwanych ewaluacyjnymi. Wartością rzeczonego wskaźnika jest średnia ocena końcowa, jaką udało się uzyskać nauczycielowi w przedmiocie, który prowadzi. Znowu więc - przedmiot kontroli okazuje się być jej rezultatem.

Nasunąć się może spostrzeżenie, że w ten sposób nauczyciele, wystawiając oceny uczniom, jakby wystawiali oceny samym sobie, i że w tej konkurencji zawsze przegrają ci bardziej rzetelni i wymagający. A mimo to nigdy się nie zdarza, by ktoś wystąpił z taką obiekcją na radzie. Znamienne: nauczyciele wyczuwają, że byłoby to przejawem prostactwa - coś jak wyrwanie się na nabożeństwie z rewelacją, że to tylko odrobina mąki i kiepskiego wina. I z powagą należną czynnościom liturgicznym zapoznają się z graficznym porównaniem wyników, osiągniętych w tej dziedzinie przez siebie oraz koleżanki i kolegów. Już po tym widać, jak wiele zyskali na kulturowej wrażliwości.

Pamiętacie? Jeszcze nie tak dawno przekleństwem rad pedagogicznych były jałowe dysputy o uczniach i ich problemach. Pod płaszczykiem pedagogicznej troski taplaliśmy się bez umiaru w rzeczywistości wulgarnej. Dziś już tego nie ma, dziś na radach, w całości poświęcanych uroczystemu odczytywaniu nowych rozporządzeń, jak również prezentacji obligatoryjnych form sprawozdawczości, panuje skupienie i cisza (no, co najwyżej owo niewinne nauczycielskie gaworzenie). Zawdzięczamy to ustawie o danych osobowych, zaaplikowanej do szkół z całą surowością. Zabrania ona nauczycielom wypytywać uczniów o ich sprawy domowe, tym bardziej - gromadzić jakiekolwiek zapiski na ten temat, jak też same rozmowy o uczniach czyni się podejrzanymi.

Głębsza celowość tego obostrzenia odsłania się dopiero na tle całokształtu zobowiązań nauczycielskich. Z nich bowiem wynika, że nauczyciel owe dane gromadzić jednak musi. Albowiem gdy uczeń popada w poważne trudności lub przejawił jakąś niemożliwą do ukrycia dysfunkcję, jego wychowawca odpowiada za to, że się nie interesował, nie przewidział, nie skierował do pedagoga, psychologa czy poradni. Żeby przewidzieć i skierować, trzeba, rzecz jasna, wiedzieć - atoli wiedzieć wolno tylko temu, kto nie pyta i nie notuje.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko przejaw braku spójności między ustawą o ochronie danych osobowych a opisem obowiązków wychowawcy. Kto chce, może tak sądzić. Ja jestem przekonany, że połączenie koniecznego z zabronionym, jak połączenie nakazanego z niemożliwym, ma charakter intencjonalny i służy wzmożeniu twórczego napięcia w psychice nauczyciela, ćwiczy charakter i, nade wszystko, podciąga go w realizmie subtelnym.

Jak to wszystko ma się do sukcesów resortu? Otóż, owe dzienniczki pracy z uczniem trudnym, zdolnym czy niepełnosprawnym, z realizacji godzin "kartowych", projekty prac zespołów problemowych, samokształceniowych, dydaktyczno-wyrównawczych, raporty z realizacji kolejnych programów, z aktywności dokształceniowej, wreszcie protokoły i ewaluacje - wszystko to składa się na surowiec pierwszorzędnej jakości. W bezpiecznym oddaleniu od rzeczywistości wulgarnej, na poziomie kuratoriów wojewódzkich i rządowych ośrodków analitycznych, drogą złożonych przekształceń wytwarzany jest z tego materiału niezmiernie ważny produkt - statystyczna ambrozja dla kadry najwyższych urzędników. Przynosi im ona radość i poczucie głębokiego spełnienia, jest bowiem zasadniczą treścią owych sukcesów, którym tak dziwuje się zagranica, jak również dowodem na ciągłość rozwoju i postępu. Dowodem w znaczeniu subtelnym, oczywiście, nie wulgarnym.

Krzysztof Żółtański jest wykładowcą filozofii w Wałbrzyskiej Wyższej Szkole Zarządzania i Przedsiębiorczości i nauczycielem etyki w jednym z wałbrzyskich liceów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011